Bo to zła kobieta była

Bo to zła kobieta była
Do głowy mi nie przyszło, że najzwyklejsze w świecie wspominki z kumplem doprowadzą mnie do takich nieciekawych refleksji.
/ 14.04.2008 14:23
Bo to zła kobieta była
Pierwszy raz zobaczyłem Anię, jak stała z tą rudą Zosią przed butikiem na wprost naszego wydziału. Gapiły się na jakąś zamszową kurtkę na wystawie i śmiały głośno. Miała piękny uśmiech.

– Pamiętasz ten sklepik z naprzeciwka? – powiedział Wojtek, napełniając powoli szklankę piwem.
Ania była zgrabna, potrafiła się ubrać ale... właściwie niczym szczególnym się nie wyróżniała, no może poza tym swoim uśmiechem. Tylko, że gdy już ją poznałem to – nie wiedzieć czemu – uznałem, że ta jej zwyczajność to pozór... Wydawało mi się, że ona ma w sobie coś szczególnego, choć zupełnie nie wiedziałem co.
Siedziałem z Wojtkiem – spotkanym przypadkowo po latach starym kumplem ze studiów, w piwnym ogródku na nabrzeżnym bulwarze, a on opowiadał mi swoją historię. Widać było, że wszelkie emocje dawno już z niego opadły. Wojtka, z czasów studenckich, czyli okresu, gdy byliśmy niemal nierozłączni, zapamiętałem jako szalonego idealistę z artystyczną duszą – romantyka, co to uczucia i wiarę nad rozum przedkładał. Podobnie, zresztą, jak ja. Kto wie, może właśnie dlatego obaj wybraliśmy filozofię.

Zazdrościłem mu tej Anki. Podkochiwałem się w niej, podobnie jak połowa chłopaków z wydziału. Ona chyba o tym wiedziała. Kręciło ją to, ale trzymała wszystkich na dystans. Zachodziłem w głowę, dlaczego wybrała właśnie Wojtka, który bardziej przypominał miotłę w okularach niż Pierce’a Brosnana.
Anka mieszkała, z ciągle nieobecnym, zapracowanym ojcem, niedaleko naszej uczelni w starym, brzydkim, socjalistycznym bloku z wielkiej płyty – tak blisko uniwersytetu, że gdyby chciała, na zajęcia mogłaby przychodzić w kapciach. Jej matka kilka lat wcześniej wyjechała do Stanów Zjednoczonych po "lepsze życie", gdzie jakiś czas później powtórnie wyszła za mąż.
Wojtek, jak przystało na typowego wyznawcę przewagi ducha nad materią, wciąż gadał o teatrze albo o jakiejś nowej, książce, którą właśnie czytał, o Heideggerze, którym był zafascynowany albo o swoich pomysłach na scenariusze filmowe. A poza tym obdarzony był niezwykłym poczuciem humoru i pięknie grał na gitarze. Sprawy przyziemne nie zaprzątały mu głowy, bo nimi zajmowali się jego dobrze sytuowani rodzice. Ojciec był prezesem jednej z dużych zachodnich korporacji, a mama kierowała departamentem w jakimś ministerstwie. Wojtek twierdził, że nigdy nie będzie kimś takim jak oni, bo człowiek nie żyje tylko chlebem i musi mieć jakieś ideały. One są ważniejsze od pieniędzy i kariery.

Przypomniało mi się to właśnie w tym piwnym ogródku, gdy referował mi swoje życie chłodno i beznamiętnie – jakby przedstawiał sprawozdanie finansowe, a nie opowiadał historię wielkiej miłości.
– Dziś już wiem, co mnie wtedy do niej przyciągnęło – powiedział. – Ona była moim przeciwieństwem, po prostu drugim biegunem. A przeciwne bieguny się przyciągają. To prawo fizyki, stary – uśmiechnął się. – Wydawało mi się wtedy, że to wspaniałe, że jesteśmy tacy różni, bo będziemy się uzupełniać, a mnie przyda się odrobina tego jej realizmu.
– Miałem dwadzieścia kilka lat – dorzucił po chwili, jakby się usprawiedliwiając – i głowę nabitą książkowymi teoriami. A ona była przyziemna do bólu. Wszystko kalkulowała i wyceniała. Gdy kupiłem jej zaręczynowy pierścionek – śliczny, delikatny z białym brylancikiem, zapytała, dlaczego taki mały i ile kosztował? Gdy zdecydowaliśmy się na ślub, to pierwszą rzeczą, którą zrobiła było obcięcie o połowę listy zaproszonych gości (bo za drogo). Pozostałych dobrała według zasobności portfela i pozycji zawodowej. Ale o tym dowiedziałem się znacznie później, sama mi to powiedziała podczas jakiejś sprzeczki. Nawet ślubne prezenty oceniła według ich kasowej wartości.
Wojtek mówił, że gdy dzięki jego rodzicom, pojechali na pierwsze wspólne wakacje do Dubrownika, przez dwa tygodnie słyszał tylko, jakie to straszne zadupie i że ona, tak naprawdę, chciałaby pojechać na Lazurowe Wybrzeże.
Poznał też jej poglądy na życie. To była taka dziwna mieszanka tradycjonalizmu z feminizmem. Twierdziła np., że kobieta musi być niezależna, ale mężczyzna, "ponieważ jest głową rodziny", powinien ją utrzymywać.
– Nie brałem poważnie tego jej gadania. Śmiałem się, że stosuje "babską logikę" – uśmiechnął się do wspomnień. – Bo jak być niezależnym będąc utrzymywanym? Albo jak być feministką szukając jednocześnie "dobrej partii"? Mnie się naiwnie wydawało, że gdy dwoje ludzi się kocha, to ważne jest tylko to, by być razem, a reszta sama się jakoś ułoży. Śmieszne. Byłem w niej zakochany do tego stopnia, że nawet te jej głupie deklaracje mi się podobały.

Wszystko mi się w niej podobało. Pamiętam, że gdy już po kilku dniach znajomości wypytywała mnie o sytuację materialną, wcale mnie to nie raziło. Przeciwnie, schlebiało mi, bo mogłem jej czymś zaimponować. A ona przecież była realistką. Miałem dwadzieścia parę lat – powtórzył raz jeszcze. – Nie odbierałem tego jej zainteresowania jako wyrachowania, bo... nawet w tej swojej interesowności była taka urocza – zamilkł na moment, jakby mu się urwał wątek. Pociągnął łyk ze szklanki i kontynuował opowieść.
– Wtedy wydawała mi się tylko czuła, delikatna i wrażliwa. Dostrzegałem jedynie jej lśniące włosy, gładką skórę i ten piękny ciepły uśmiech... To nie był świadomy wybór ale jakiś instynkt.
– Nie! – zaoponowałem. Byliście naprawdę zakochani. – Przecież pamiętam jak na siebie patrzyliście. Nawet wam tego zazdrościłem. Byliście zakochani...
– Tak, ona w sobie a ja w sobie – odparł z przekąsem. – Ja chciałem mieć ideał kobiecości, a ona... Nie, to nie była miłość. Jeśli miłość polegać by miała tylko na tym, że człowiek widzi wyłącznie zalety drugiej osoby, to byłaby niepotrzebna. Wystarczyłoby pół litra. Efekt podobny, a szkody mniejsze, bo następnego dnia trzeźwiejesz. A to szczeniackie zauroczenie trwało i trwało... Mój Boże, prawie 10 lat.
Po ślubie zamieszkali w mieszkaniu, które zafundowali jego rodzice. Kupili też na kredyt porządny samochód.

I przez pewien czas było dobrze! Mieli w końcu coś wspólnego. Ale ona chciała więcej. Znacznie więcej. Nigdy nie poprzestawała na tym, co miała. Zawsze chciała więcej...
– Zaraz po studiach pracowałem w Miejskim Domu Kultury – ciągnął Wojtek. – Prowadziłem Ośrodek Teatralny, organizowałem wystawy młodej sztuki, przeglądy filmowe i koncerty. Ale ile można zarobić w domu kultury? Wciąż słyszałem, że jestem ofermą, nieudacznikiem i ofiarą losu. Więc zmieniłem pracę. Dzięki koneksjom ojca dostałem robotę w banku. Sprzedawałem ludziom usługi, których sam nigdy w życiu bym nie kupił... Moi starzy i Ania byli zachwyceni. A ja czułem się jak maszyna, która ciągle się służbowo uśmiecha.
– Ty bankowcem? – wyrwało mi się. – Przecież ty nie miałeś pojęcia o pieniądzach. Nawet walut nie rozróżniałeś!
– Życie, stary, pisze czasem bardzo dziwne scenariusze. To nie był mój świat, a musiałem tkwić w nim czasem po 12 godzin dziennie, bo ona miała duże potrzeby: domek z ogródkiem, daczę nad rzeką, nowy samochód, szałowe, zawsze markowe, kreacje albo kosmetyki, wakacje na Dominikanie. To był jej cały świat.

W tygodniu widywali się mało, bo on długo pracował. W weekendy Ania urządzała wycieczki szlakiem supermarketów, lub w najlepszym razie szli do jakiegoś kina.
– Moje życie ograniczyło się do zdobywania i wydawania kasy. Na nic innego nie miałem już czasu – głos Wojtka był monotonny. – A tak strasznie brakowało mi książek i tych rozmów o wszystkim i niczym z czasów, gdy byliśmy studentami. Tej atmosfery luzu i wolności myśli... Pamiętasz "sesje" u Krzyśka na Ochocie? Nawet to tanie wino nam wtedy smakowało. Piękne czasy, a ilu kapitalnych ludzi się wtedy przewinęło. A w naszym domu tacy ludzie przestali się pojawiać zupełnie, bo ona gości dobierała według swoich kryteriów. Straciłem kontakt ze wszystkimi chłopakami z grupy. A jej znajomi byli bandą snobów, potrafiących gadać jedynie o tym, co który kupił lub ile zarobił. Jedynym wyjątkiem była Zosia – wiesz, ta ruda, okularnica.

Oczywiście, że ją pamiętałem, choć specjalnie się w oczy nie rzucała. Zazwyczaj przez cały wieczór siedziała cichutko w kącie, odzywając się tylko wtedy, gdy ktoś ją o coś pytał. Była koleżanką Anki jeszcze od czasów liceum, do którego razem chodziły. Takie dwie papużki nierozłączki. Anka ją uwielbiała, ponieważ Zosia jako jedyna potrafiła słuchać jej godzinami nawet wtedy, gdy opowiadała banialuki. Pełniła funkcję jej spowiednika, powiernika i trochę też prywatnego psychoterapeuty.
Czasem, gdy goście Anki całkiem już odlatywali w te swoje komercyjne światy, łapałem się na tym, że się wyłączam. Przysiadałem się wtedy do Zosi i zaczynałem z nią rozmowę o jej pracy. Ożywiała się i stawała rozmowna. Bo praca była jej pasją. Żyła nią. Potrafiła o niej gadać godzinami. Była historykiem sztuki i gdy skończyła studia, zaczęła pracować w niedużym antykwariacie. Właściwie to w takim sporym składzie staroci, ze sklepem od frontu. Można tam było znaleźć wszystko: porcelanę, obrazy, zegary, przedmioty z miedzi mosiądzu, cyny czy brązu, lampy, kufle i tym podobne cudeńka.
– Czasami wpadałem na chwilę do tego jej sklepiku, by kupić jakiś drobiazg, który pasowałby do mebli naszego salonu – ciągnął Wojtek w zamyśleniu – ale tak naprawdę, po to żeby trochę się wyciszyć i naładować akumulator w tym magicznym miejscu, gdzie czas się zatrzymał. To był mój azyl. Oaza. Mały kawałek świata, który kochałem. A Zosia była jego częścią.

Z Anką zaczął tracić kontakt. Gdy wracał do domu siedziała na kanapie przed telewizorem i gapiła się w reklamy albo jakieś mydlane opery. Nie mogła bez nich żyć. Może dlatego, że świat realny jawił jej się jako coś banalnego i całkowicie nieromantycznego, a ona też potrzebowała przeciwwagi dla swojego realizmu i przyziemności. Z tym, że romantyzm całkowicie ją opuszczał, gdy gasiła telewizor.
– Kiedyś, gdy chciałem się z nią kochać, powstrzymała mnie chłodno i odsunęła stolik, na którym stała szklanka z piwem, "bo mógłbym ją przypadkiem potrącić" i oblać jej ulubioną sofę... A to przecież była prawdziwa skóra z jakiejś cholernie znanej firmy – uśmiechnął się z przekąsem. – I wtedy, chyba po raz pierwszy od czasu naszego ślubu, dotarła do mnie nieprzyjemna świadomość rzeczywistości. Pojawiło się pytanie, co ja właściwie robię w tym domu z meblami marki American Design? I w tym cholernym banku?! To pytanie wracało później jak bumerang, coraz bardziej natarczywe, coraz bardziej natrętne. Coś zaczynało we mnie kipieć. Narastało. Aż w końcu pękło. Spakowałem walizkę i odszedłem. Zostawiłem jej wszystko. Dzieci na szczęście nie mieliśmy, (bo zbyt ograniczałyby jej wolność). Tego samego dnia zwolniłem się też z banku. Wkrótce znalazłem pracę jako magazynier. To był szok dla wszystkich. Moi rodzice twierdzili, że zwariowałem.

Nie było mu łatwo. Wstawał o 5 rano i jechał 10 km do roboty, a potem przez cały dzień nosił paczki. Był zmęczony, ale przy tej ciężkiej fizycznej robocie świetnie mu się myślało. Do głowy przychodziło mu tysiące genialnych pomysłów – tak jak kiedyś, gdy obaj studiowaliśmy. Wieczorami, w wynajętym pokoiku pisał scenariusz, który miał w głowie od wielu już lat, a którego nigdy – z braku czasu – nie mógł przelać na papier... Niedawno zatwierdzili mu go do realizacji.
– W końcu znalazłem też pracę, która mnie nakręca – uśmiechnął się Wojtek. – Zostałem kierownikiem artystycznym w teatrze. Próbuję sam reżyserować. Znów żyję. Oddycham. Spotykam się z ludźmi, ubieram w dżinsy i T-shirty, dużo czytam, odwiedzam wystawy, oglądam dobre filmy. Wypadłem ze szczurzego wyścigu. Mój garnitur bankowca wrzuciłem do pojemnika z używaną odzieżą, który stał przed moim nowym domem, wcale nie willą. Po ośmiu latach wróciłem na ścieżkę, na której byłem, zanim poznałem Ankę. A wiesz, jakiś czas po tym gdy odszedłem, dowiedziałem się, że ona już od dłuższego czasu spotykała się z jakimś facetem. Ludzie widywali ją z nim na mieście. Jakiś biznesmen, czy menager chyba z Kanady. Prawdę mówiąc, nie wiem kto to i zupełnie mnie to nie interesuje.

A więc tak to wszystko wyglądało. Taka była prawda. Mnie mówiła zupełnie co innego, że Wojtek jest dusigroszem, że musiała ciężko pracować, że nie chciał dzieci, że ona wciąż szuka prawdziwej miłości i wciąż w nią wierzy... Chciałem jej dać i miłość, i pieniądze, i całe życie złożyć u stóp. Wciąż tak pięknie się uśmiechała...
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć stary – zacząłem, obracając w dłoni do połowy opróżnioną szklankę. – Ale nie tylko ty byłeś zakochany w Ance... Ona jednak wybrała ciebie. Gdy was ostatni raz widziałem, mówiliście o ślubie. Później wyjechałem najpierw do Sztokholmu, a stamtąd do Vancouver i całe 7 lat spędziłem nad Pacyfikiem. Handlowałem nieruchomościami. Zaczynałem od zera, ale miałem sporo szczęścia, bo właśnie był boom budowlany. Dziś mam niewielką ale nieźle prosperującą agencję w West Vancouver, niedaleko portu. Prowadzę ją z bratem, a właściwie to ostatnio on ją prowadzi, bo ja od trzech już niemal lat jestem tutaj, w kraju. Szukam mieszkań i domów głównie dla naszej Polonii, załatwiam formalności prawne.

Trzy lata temu spotkałem Ankę przypadkiem na lotnisku. Wracała z wakacji spędzonych u matki. Spytałem, co u ciebie, ale nie chciała o tobie rozmawiać. Powiedziała, że wasz związek był pomyłką i już nie istnieje. Nie wiedziałem, że ciągle jeszcze byliście razem. Zaprosiłem ją na kolację i...
– Więc to ty jesteś tym biznesmenem z Kanady? – spojrzał na mnie ze szczerym zdumieniem. – No proszę, jaki ten świat mały... Spokojnie stary, ja wiem – to ten jej uśmiech... Mam nadzieję, że się wam udało.
Nie udało się – pomyślałem, ale nie byłem pewien, czy chcę o tym mówić. Było dobrze do czasu mojej choroby. Stać mnie było na najdroższe samochody, wykwintne restauracje, drogie futra. Potem długo leżałem w szpitalu, interesy podupadły, chwilowo zaczęło brakować pieniędzy. Wystarczyło, by powiedziała "good bye".
– Nie, nie udało się – zacząłem w końcu. – Nie udało się, bo...
– Bo to zła kobieta była? – uśmiechnął się. – Nic więcej nie mów, to teraz już bez znaczenia. Ona dziś jest daleko stąd, w Stanach ze swoją matką. Wyjechała tam po śmierci ojca, by szukać szczęścia i, jak zwykle, lepszego życia. Ja nie żywię do niej urazy, życzę jej jak najlepiej, bo każdy człowiek ma prawo swego szczęścia szukać, choć dziś wiem, że nie zawsze znajduje się je za pierwszym razem. Ja – być może właśnie dzięki tobie i temu, że zainteresowałeś się Anką – znalazłem swoje szczęście, swoją prawdziwą miłość. Śmieszne ale przez cały ten czas ono było tuż obok mnie, tylko ja go nie dostrzegałem...

Ma piękne rude włosy. W zeszłym roku wzięliśmy ślub. Prawdziwy, w katedrze, z tradycyjną ceremonią i organową muzyką w tle i ponad setką zupełnie przypadkowych gości... Zosia to najwspanialsza kobieta na świecie. Sam się dziwię, jak mogłem tego nie widzieć przez te wszystkie lata. Najśmieszniejsze jest to, że przeznaczenie czekało na mnie już wtedy, pod tym naszym butikiem, tylko ja go nie poznałem i źle wybrałem... Pamiętasz Zosię?
A niech to... Pamiętam, cholera, co mam nie pamiętać. Za dwie godziny jesteśmy umówieni pod ratuszem. Spotkałem ją zupełnie przypadkiem, tak jak wtedy Ankę... Nic nie mówiła, że jest mężatką. Cholerne szczęście. Pewnie chciała tylko powspominać stare czasy, za dużo sobie wyobrażałem. Nie pójdę na to spotkanie. Nie mogę pójść...
– Pewnie, że pamiętam Zosię – bąknąłem.– Pozdrów ją ode mnie i..., ech, kobiety.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA