Dla niego, dla nas, dla siebie...

Dla niego, dla  nas, dla siebie...
Zastanawiam się, jak ja właściwie żyłam. Czy nigdy dotąd nie kochałam? Chyba nie, skoro w moim życiu najważniejsze było to jedno – zapalić.
/ 14.04.2008 14:01
Dla niego, dla  nas, dla siebie...
Rozsądek to jedno, a ta niemal zmysłowa przyjemność, to co innego. Papieros powoli sadowi się w dłoni, druga ręka szuka zapalniczki, albo zapałek (nie wiem dlaczego, ale zapałki są lepsze!). To trwa dłużej niż trzeba, bo wiem, gdzie one leżą, ale szukanie jest takie przyjemne, szczególnie wówczas, gdy z kimś gadam i niby nie zwracam uwagi na to, co robię. Potem czekam, aż pierwszy oddech zaniesie do płuc, głowy, a nawet do kolan dym, który obudzi tysiące rozzłoszczonych mrówek. Uśpi je następny papieros, więc palę go prawie zaraz po pierwszym. A i trzeci już czeka, razem z dużym kubkiem mocnej kawy.

Zaczyna się dzień. Jeden z niewielu, jakie mi jeszcze zostały po to, aby następne warstwowe prześwietlenie nie było wyrokiem. Czerwona lampa się pali, syrena wyje, mądry pan doktor ostrzega, a ja myślę tylko o tym, aby wypaść z gabinetu i wreszcie się porządnie zaciągnąć, tak do pięt... do rozkosznego bezwładu na kilka sekund, żeby nie myśleć i się nie bać!

Od kiedy wiedziałam, że za dużo palę? Od zawsze, czyli odkąd zaczęłam palić. Dwie paczki dziennie na początek. Najpierw, żeby oszukać głód, bo pieniądze wolałam wydawać na ciuchy i kosmetyki. Potem też żeby oszukać głód, bo trudno utrzymać linię, kiedy kobietę już stać na dobre restauracje.

Od kiedy wiem, że to mi szkodzi? Też od zawsze, ale ani powtarzające się zapalenia gardła, ani stanowcza decyzja pani laryngolog, że nie ma leczenia, dopóki nie przestanę palić, niczego nie zmieniły.
Pewnie, że próbowałam. Plastry antynikotynowe, terapia u takich, którzy podobno mają prawie stuprocentowe "odwyki", nawet hipnoza... Plastry mnie uczuliły, terapia nie pomogła (pewnie byłam w tym ułamku procenta opornych), hipnozie się nie poddałam, a nawet zdenerwowałam Mistrza, chichocząc głupio podczas kolejnej próby wprowadzenia mnie w stan alfa.
Więc, skoro mój organizm "nie chciał przestać palić", ja też nie chciałam – tak to sobie ułożyłam w głowie ukołysanej dymem z najróżniejszych papierosów: słabych (paliłam więcej), mocnych, pachnących albo cieniutkich jak słomka.

Niektórzy palacze wstydzą się swego nałogu. Takich podobno łatwiej wyrwać z jego szponów. Ja uwielbiałam mroczne, zadymione kawiarnie, palarnie w teatrach, a nawet wiaty autobusowe, gdzie przycupnęli ryzykujący mandat podróżni, dmuchając dymem w zwiniętą pięść, albo w mroźne lub upalne powietrze.

Jak było w moich związkach? No, miałam pecha i trafiałam na "higienistów". Jeden chciał mnie zmusić, abym we własnym domu paliła na balkonie, a jeszcze lepiej – na klatce schodowej.
Drugi nieustannie wietrzył i rozkładał gdzie się dało broszury o szkodliwości nikotynizmu. Tak mówił: "nikotynizm – to twoja największa wada"... Kolejny, zdobył się na okrutny "komplement" i kiedy wyszłam z łazienki w obłoku naprawdę dobrych perfum stwierdził: "pachniesz, jak niedomyta popielniczka".
Na tym ostatnim mi zależało, więc wykopanie go z domu nie było łatwe. Inni – rozpłynęli się po prostu, jak "dymek z papierosa". No, z jednym wyjątkiem...

W firmie byłam tak dobra i potrzebna, że dali mi prawo palenia w gabinecie i na naradach. Więc rozumiecie – mogłam nareszcie bezkarnie rozstawiać popielniczki w pracy i w domu, gdzie żaden mężczyzna nie zagnieździł się już na stałe!

Ostatnia wiosna dała mi w kość. Przeziębiłam się, zdrowiałam i znowu to samo. Znajomi nie poznawali mojego głosu: "Lenka?" – słyszałam w słuchawce – "co ty tak chrypisz?". Aż wreszcie poważne biznesowe spotkanie musiało obyć się beze mnie, bo z obolałej krtani mogłam z wielkim wysiłkiem wydobyć jedynie bezgłośny szept.
Pognałam do specjalisty. Zrobiłam badania. Usłyszałam diagnozę. Uciekłam z miasta gnana nadzieją, że miejsce gdzie się urodziłam zdrowa i silna, "zaczaruje" mnie jeszcze raz, zaszczepi, uzdrowi!

Zdałam tyle egzaminów, mam dwa poważne dyplomy, mam pieniądze, a teraz siedzę sama na ganku oplecionym dzikim winem i ciemną, słodko pachnącą różą. Przyjechałam tu nie wiadomo po co z luksusowego mieszkania, z oszklonego tarasu z tropikalną roślinnością. Uciekłam? Od wanny pełnej bąbelków i piany, od szaf, luster, szuflad pełnych koronek, majtek, biustonoszy, kapeluszy i wszystkiego, co może podnieść, zakryć, upiększyć moje trzydzieści dziewięć lat.
Cieniutkie baleriny nie nadają się na piaszczyste drogi, atłasowe spodnie już rozerwałam o wystający gwóźdź. I nos mi błyszczy, jak ogrodowa latarnia. Ale powietrze tutaj pachnie miodem i suchą ziemią, a nad koniczyną unoszą się białe motyle. No i, w mieście nigdy nie widziałam takiego zachodu słońca. Niebo jest niskie, mogę go prawie dotknąć i poczuć pod palcami. Wszystkie ciepłe, malinowe i złote kolory zachodu kładę, jak kompres na brzuch, piersi, chore gardło. Kochałam się z tyloma mężczyznami, ale żaden nie był przyczyną takiego słodkiego ciepła!

Jakie to piękne słowa: "pachnie trawa". Znam także straszne, na przykład "carsinoma" albo "rak".
Wracam do tego świata, gdzie księżyc do północy kąpie się w strumieniu, a później płynie do stawu i odpoczywa w tataraku i dzikiej mięcie. Pamiętam, że nawet ja, kiedy byliśmy tu z mężczyzną mojego życia nie zapaliłam papierosa, żeby nie zagłuszyć tego zapachu.
Stąd pochodzę. Matka mówiła, że jak coś się gdzie indziej zawali, tutaj się poskłada.
Jej już nie ma, w mój świat walnęła bomba. Powinnam szukać szpitala, gdzie się mną zajmą lekarze, którym uwierzę, że nie wszystko stracone, jakiejś nadziei... a ja siedzę na spróchniałych schodach i chcę, żeby ktoś mnie pocieszył przytulił. Ktoś? Wcale nie ktoś. To ma być Michał! Dobrze pamiętam nasza ostatnią rozmowę.
– Będziesz żałowała. Wiem na pewno, że tak będzie...
– To nie zmuszaj mnie, żebym rezygnowała ze wszystkiego.
– Co to jest wszystko? Kariera, kasa, ciuchy? A może te mazidła, którymi zapychasz łazienkę?
– Mam prawo żyć tak, jak chcę!
– Ja też mam. A chcę normalnego domu, dzieci, niedzielnego obiadu z pomidorową albo rosołem. Nie wyśmiewaj się z tego... Nigdy nie wyśmiewaj się z czegoś, czego nie rozumiesz!
– Nie umiem gotować rosołu...
– Nie musisz. Ja ugotuję, ale zjedz ze mną obiad w spokoju, przy zwyczajnym stole i nie pędź tak, nie wiadomo gdzie, bo cię nie dogonię.

Nie przekonał mnie. Uciekłam, zdobyłam, co chciałam, a tym, co miałam nie musiałam się z nikim dzielić. Na Michała byłam wściekła. Że mnie nie zatrzymał. Pozwolił mi odejść, że taki był ambitny i dumny, i że nigdy nie zadzwonił i nie prosił żebym wróciła. Bo przecież bardzo czekałam na ten telefon, a on powinien o tym wiedzieć.
Teraz też na pewno się nie odezwie, a ja muszę szybko zapomnieć, że wysłałam tego, esemesa: że się boję umierać i chorować też się strasznie boję. I że miał rację z tym żałowaniem i że jadę do domu, to znaczy tam, gdzie pojechaliśmy kiedyś na dwie godziny, a zostaliśmy na trzy dni. I jeszcze, że nie dam rady bez pomocy, bo nawet teraz duszny, gorzki zapach dziko rosnących aksamitek wywołuje obezwładniającą chęć palenia i że nad tym nie panuję...

Na drodze pod lasem jakiś samochód omiata światłami jałowce i małe sosny. Może skręci w lewo, przejedzie przez most i... Zamykam oczy. Wolę nie wiedzieć. Przedłużyć chwilę oczekiwania. Jeżeli samochód przejedzie przez most, to może być tylko On. Jeżeli pojedzie prosto – furtka nie zaskrzypi, a ja zostanę sama. Na cały wieczór, na jutrzejszy dzień, na całą – może dla mnie wcale niedługą – wieczność.
Serce mi tak wali, że nic nie słyszę. Ale czuję obejmujące mnie ramiona i wszystko nareszcie jest na swoim miejscu. My, nasze życie, nasze ambicje, nasze nałogi. Tylko taka kolejność daje mi szansę. Dla nas, dla niego, dla siebie? Nad tą kolejnością jeszcze się zastanowię...

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA