Dobrze mieć sąsiada

sąsiedzi
Po latach życia pod jednym dachem z teściami o niczym tak nie marzyliśmy, jak o własnych czterech kątach. Wpadliśmy z deszczu pod rynnę...
/ 26.05.2008 15:06
sąsiedzi
Nie planowaliśmy z Wojtkiem ślubu. Byliśmy na studiach, chcieliśmy się jeszcze pobawić i wyszumieć, potem zdobyć dobrą pracę, kupić mieszkanie i dopiero pomyśleć o rodzinie. Wszystko zmieniło się, gdy odkryłam, że jestem w ciąży. To nie była tragedia, bo kochaliśmy się i wiedzieliśmy, że chcemy razem przejść przez życie, rzecz w tym, że wystartować do niego chcieliśmy dużo później, gdy już uda nam się zrealizować wszystkie marzenia.
Cóż było robić, musieliśmy wziąć ślub i zmierzyć się z prawdziwym życiem. Problemem było oczywiście mieszkanie. O wynajęciu najmniejszej choćby kawalerki mogliśmy tylko pomarzyć. Moi rodzice mieli dwa pokoje z kuchnią, rodzice Wojtka o jeden więcej i to oni zaproponowali, żebyśmy zamieszkali u nich. Nie byłam tym uszczęśliwiona, ale nie miałam wyboru. Prawdę mówiąc, wkrótce nie miałam czasu zastanawiać się nad swoimi uczuciami, bo najpierw był ślub, zaraz potem letnia sesja egzaminacyjna, a w sierpniu przyszła na świat Małgosia i mieszkanie z teściami okazało się raczej błogosławieństwem niż problemem.

Oczywiście zdarzały nam się nieporozumienia i gorsze dni, bo ktoś zostawił zachlapaną łazienkę albo rozwiesił pranie nie tam gdzie trzeba, ale w gruncie rzeczy teściowie byli delikatni i taktowni, i jak tylko mogli, pomagali nam w opiece nad dzieckiem. Dzięki nim tak naprawdę skończyliśmy studia w terminie i mogliśmy myśleć o pracy i życiu na własny rachunek.
Krzysiek znalazł posadę w banku, szybko awansował i świetnie zarabiał. Nie chcieliśmy dłużej czekać, wzięliśmy kredyt. I choć mieliśmy go spłacać aż do emerytury, wreszcie mogliśmy się wprowadzić do własnych czterech kątów.
– Wyobrażasz sobie, że będę mogła nawet godzinę leżeć w wannie i nikt nie będzie stukał do drzwi?! – ekscytowałam się. – Gdy już tam zamieszkamy, będę najszczęśliwszą osobą na świecie – powtarzałam ciągle. Bardzo się myliłam.

Pierwsza awantura z sąsiadami z góry wybuchła niespełna miesiąc po wprowadzeniu się do naszego gniazdka. Blok był zupełnie nowy i wszyscy się urządzali, więc stukanie młotków i wycie wiertarek rozlegało się w nim co rusz, ale to co wyprawiali ci z góry przekraczało wszystkie granice. Głowa mi pękała od nieustającego hałasu, Małgosia marudziła, zła i rozdrażniona nie mogłam skupić się na tłumaczeniach, którymi sobie dorabiałam.
– Przesadzasz – kręcił głową mój mąż, któremu skarżyłam się, gdy wieczorem wracał z pracy. Zrozumiał mnie dopiero, gdy w sobotę o ósmej rano obudził go potworny huk. Nie wiem, co robili nasi sąsiedzi, ale brzmiało to, jakby młot pneumatyczny walił w ściany. Wojtek chwilę przewracał się w łóżku, usiłując się schować, ale zaraz się zerwał i w piżamie pobiegł na górę. Otworzył mu pan domu. Co tu dużo mówić, to nie była rozmowa dżentelmenów. Wojtek krzyczał, że rozumie wszystko, ale przynajmniej w weekend chciałbym odpocząć od hałasu. Sąsiedzka rada, by mój mąż przeprowadził się do lasu, bo tam na pewno będzie spokój, a blok to blok, słychać wszystko i trzeba się z tym pogodzić, wygłoszona została równie dobitnym tonem. Skończyło się na krzyku i trzaskaniu drzwiami.
– Jedynym plusem jest to, że ten cham obiecał skończyć ten remont za tydzień – skarżyłam się Jolce, mojej nowej przyjaciółce poznanej przy osiedlowej piaskownicy, w której uwielbiała się bawić moja Małgosia i dwójka jej szkrabów. Jola mieszkała na naszym osiedlu i tak jak ja spędzała większość czasu w domu, zajmując się dziećmi, świetnie więc rozumiała moje problemy i rozterki, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

A co z naszym upiornym sąsiadem? Rzeczywiście, skończył remont, tak jak obiecał, ale na jakość życia w naszym nowym domu to nie wpłynęło. Zaraz potem zaczął się ciąg imprez, które trwały do białego rana. Przetrwaliśmy to, zaciskając zęby, bo przecież my też urządziliśmy parapetówkę, i tylko raz wezwaliśmy policję, gdy rozbawione towarzystwo o trzeciej nad ranem wyległo ze śpiewem na balkon.
– Nie wiem, skąd on bierze czas, siłę i pieniądze na to imprezowanie – obgadywałam go do Jolki podczas kolejnego spotkania przy piaskownicy. – Mam nadzieję, że przed pierwszym nie urządzi już niczego – westchnęłam, wołając Małgosię.
– Zresztą imprezy imprezami, znacznie gorsze jest to, że on chodzi po domu w chodakach i strasznie stuka nimi w podłogę – rzuciłam na odchodne.
– Dobrze, że mieszkam na ostatnim piętrze. Trzymaj się – westchnęła współczująco Jolka, żegnając się ze mną.
Też jej zazdrościłam, bo tego wieczora, kiedy o północy położyliśmy się spać, tuż nad naszymi głowami znów usłyszeliśmy stukot butów, potem rozległa się muzyka i szum wody nalewanej do wanny. Wojtek jak oparzony wyskoczył z łóżka i pognał na górę. Nikt nie zareagował na jego pukanie, ale zdziałał tyle, że muzyka ucichła, a po kilku minutach przestała się lać woda. Zasnęliśmy, ale następnego wieczora wszystko zaczęło się od początku, potem znów i znów...

Nasza walka z sąsiadem przerodziła się w prawdziwą wojnę i sprawa oparła się o dzielnicowego. Przyszedł do nas, zadał kilka pytań, zapisał coś w notesie.
– A nie moglibyście się państwo jakoś dogadać? – powiedział wreszcie, patrząc na nas zmęczonym wzrokiem.
– A co my robiliśmy przez ostatnie kilka tygodni – nie wytrzymał Krzysiek. – Gdyby to było takie proste, nie wzywalibyśmy tu pana. Zresztą nie po to płacę podatki, między innymi na policję, żebym teraz nie mógł liczyć na jej pomoc i ochronę, gdy we własnym, kupionym za ciężkie pieniądze domu, oka nie mogę zmrużyć – mówił podniesionym głosem.
– Proszę się nie unosić, postaram się coś z tym zrobić – powiedział i szybko się z nami pożegnał.
– Ciekawe, co teraz – zastanawiałam się, rozmawiając z Jolką i jednocześnie próbując przekonać Małgosię, by nie wysypywała sobie piasku na głowę.
– Nie możesz tego tak zostawić – dopingowała mnie Jolka. – Nie wyobrażam sobie takiego życia – dokończyła, zrywając się z ławki, by zabrać synkowi plastikową łopatkę, którą bił po nodze brata.
– Jestem w stanie znieść wszystko, tylko nie stukot chodaków nad głową – westchnęłam. – A wiesz, one muszą być takie jak twoje. Mam nadzieję, że nie chodzisz w nich po domu, bo nie chciałabym być twoją sąsiadką – roześmiałam się. Jolka spojrzała na swoje buty i lekko się zmieszała, ale nie zastanawiałam się nad tym, bo Małgosia chciała pić, więc pożegnałyśmy się, a potem sprawy mocno przyspieszyły.

Dzielnicowy zaprosił nas na spotkanie z sąsiadami na gruncie neutralnym, czyli na komisariacie. Chciał być mediatorem, bo "szkoda życia na takie głupoty" – stwierdził i się rozłączył. Poszliśmy. Krzysiek oczywiście się spóźnił, więc na komisariat wpadliśmy w ostatniej chwili. Kiedy zobaczyłam, kto siedzi w pokoju, zatkało mnie zupełnie.
Jolka, bo to była ona, siedziała obok swojego męża i też miała głupią minę. Nasi panowie patrzyli na siebie wilkiem, a my... wybuchnęłyśmy śmiechem.
– Ależ, proszę pań... – próbował zorientować się w sytuacji nasz policjant.
– Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami i najzacieklejszymi wrogami jednocześnie – wyjaśniłam wreszcie zdumionym panom. A potem usiedliśmy wszyscy i powiedzieliśmy sobie, co nam leży na wątrobie.
Ta sytuacja nauczyła mnie, że zawsze trzeba próbować się porozumieć. Teraz Jola i jej mąż są naszymi przyjaciółmi. Możemy na nich liczyć, czy to gdy trzeba się zająć mieszkaniem, czy to gdy chcemy wyskoczyć wieczorem i nie mamy z kim zostawić dzieci (bo w nowym mieszkaniu urodził nam się jeszcze Adaś). Naprawdę, dobrze mieć sąsiada.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA