Dom przy autostradzie

autostrada
Po rozwodzie wyjechałam z miasta i zamieszkałam na wsi. Znalazłam uroczą samotnię i wymyśliłam świetny sposób na samodzielne życie. Jednak los pokrzyżował moje plany...
/ 15.10.2008 14:58
autostrada
Mieszkam w pięknym miejscu. Tak mogłabym powiedzieć jeszcze cztery lata temu. Wtedy dokoła mojego domu były lasy pełne jagód i grzybów, a przede wszystkim świeże powietrze. Śpiewały ptaki, pod okna czasami podchodziły sarny. Panowała cisza i spokój. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nuda. Ja jednak posmakowałam miejskiego życia i wiedziałam już, że tego spokoju i tych sąsiadów nie zamieniłabym na nic innego.
Po rozwodzie z mężem sprzedałam swoje niewielkie mieszkanie w Łodzi i kupiłam kawałek ziemi na Kaszubach. A potem postawiłam dom. Nie jakiś luksusowy, ale całkiem prosty, jakie kiedyś się budowało. Załatwiając kolejne pozwolenia na budowę, wiedziałam już, że będę tu szczęśliwa. Wyobrażałam sobie, jak w długie zimowe wieczory siedzę przed kominkiem i słucham pohukiwania sowy lub śpiewu turystów – kilka pokoi przeznaczyłam bowiem na agroturystykę. Ot, takie miałam pragnienia.

A potem jednego dnia wszystkie moje marzenia pękły jak bańka mydlana. To było jesienią. Pamiętam jak dziś – pod mój dom podjechał elegancki samochód na warszawskich numerach. Poczułam dziwny niepokój. To nie są turyści, stwierdziłam, widząc białą limuzynę. Zaczną się kłopoty, mówiła mi intuicja. Z samochodu wysiedli dwaj starsi mężczyźni w garniturach. Rozejrzeli się po obejściu, poszeptali i skierowali się prosto na ganek.
– Pani Lipawska? – zagadnął jeden, dostrzegłszy mnie.
Głos miał szorstki i władczy. Nie lubię takich ludzi. Chyba odwykłam od nich przez kilka ostatnich lat mieszkania na odludziu.
– Zgadza się, w czym mogę pomóc?
– Jesteśmy inwestorami firmy budowlanej, chcielibyśmy porozmawiać.
Firma ta miała zbudować autostradę a przebieg drogi wytyczono niemal pod moimi oknami. Mężczyźni kusili mnie ekranami, wykupem ziemi, odszkodowaniami... Ja jednak wiedziałam swoje – to był koniec mojego świata. Nie pozostawili mi złudzeń, że odszkodowanie wystarczy na nowy dom. Do końca życia miałam tkwić w miejscu, które nagle przestawało być azylem ciszy i spokoju, a zamieniało się w wysepkę pełną spalin i huku rozpędzonych tirów. Jednym słowem pozbawiano mnie wszystkiego, przed czym uciekłam, wyprowadzając się z Łodzi.

Następne miesiące były jednym wielkim koszmarem. Chodziłam i pisałam, gdzie tylko się dało. Wszystko na próżno. Drogę szybkiego ruchu zaplanowaną tu już dawno, a pozwolenie, które otrzymałam na osiedlenie się w tym miejscu, było czyimś błędem. Ot i tyle. Ja mogę się jedynie z tym faktem pogodzić. Inaczej, jak powiedziała jedyna urzędniczka mająca serce, którą spotkałam w tej swojej drodze przez biurokratyczną mękę, oszaleję jak niejedna osoba, którą to dotknęło.
– A pani jest jeszcze bardzo młoda, całe życie przed panią. Może wygra pani w totka i kupi ziemię gdzieś zupełnie indziej. Kto to wie, jaki los jest nam pisany.

Starałam się zastosować do jej rady, ale było mi ciężko. A z każdym miesiącem, kiedy pojawiały się piły, aby niszczyć kilkusetletnie drzewa, wjeżdżały buldożery, aby wyrównywać gliniaste doły, czułam się coraz bardziej przybita i samotna. Z tego wszystkiego rozchorowałam się i trafiłam na kilka miesięcy do szpitala. Po raz pierwszy w życiu żałowałam, że nie mam dzieci ani nikogo bliskiego, kto pomógłby mi w tych trudnych chwilach.
Wyszłam za mąż z wielkiej i, jak to lubię teraz, po latach, mówić, głupiej miłości. Mąż chciał robić karierę w biznesie, dzieci tylko mu przeszkadzały. Ja, wpatrzona w niego jak w obraz, nie protestowałam. Oboje lubiliśmy wygodne życie i zabawę. A dzieci, cóż tu się oszukiwać, napatrzyliśmy się na pociechy znajomych – to nie tylko słodkie bobasy do tulenia, ale przede wszystkim obowiązek. Niepotrzebny był nam on, zwłaszcza kiedy mieliśmy siebie. Nie przewidziałam, niestety, jednego, że miłość mojego męża wypali się po pięciu latach. To była taka banalna historia, że aż wstyd. Poznał w pracy młodą dziewczynę, córkę wspólnika. Umówili się na drinka. Potem na kolację ze śniadaniem. A potem mój Karol oznajmił mi pewnego ranka, że spędzi z nią resztę życia.
Nie walczyłam o niego. Pogodziłam się ze stratą i samotnością. Było mi tym łatwiej, że mąż odchodząc, zostawił mi nasze mieszkanie i nowy samochód. Wszystko to tak lekkomyślnie spieniężyłam, postawiłam na jedną, jak się okazało, nie taką pewną kartę. I teraz z każdym dniem coraz bardziej czułam, że wszystko straciłam.
Z czasem krajobraz przed moimi oknami zaczął się zmieniać. Już nie było buldożerów ani koparek, pojawiły się natomiast maszyny do robienia asfaltu i tłumy hałaśliwych robotników.
W końcu pewnego ciepłego dnia przyjechała grupa oficjeli z wielki nożycami, aby przeciąć wstęgę. Od tego dnia moja gehenna miała się ziścić do końca. Nową drogą zaczęły jeździć samochody. Szum ich silników towarzyszył mi nieustannie. A że droga była nowa, łatwa do rozpędzenia się, od czasu do czasu towarzyszył mi również pisk hamulców, wycie karetek, krzyki rozpaczy tych, co stracili na tej drodze bliskich. Prawdę mówiąc, nawet tymi lokalnymi sensacjami nie interesowałam się zbytnio. Tak jakbym zapadła w jakiś wewnętrzny letarg z nadzieją, że w końcu to kiedyś się skończy. Aż do tamtej soboty...

Pamiętam, poszłam wywiesić pranie. Zerknęłam mimochodem w stronę dziury w ekranie, którą zrobiły jakieś wyrostki w ramach dowcipu, i zrobiło mi się gorąco z przerażenia. Drogą pędziła kolumna samochodów. To nic nowego. Ale to, co zwróciło moją uwagę, to niemiecki duży, srebrny wóz. Jechał najszybciej. Pomyślałam, że należy do jakiegoś biznesmena. Tacy ludzie wybierają takie auta – solidne, luksusowe, bardzo szybkie i bardzo niebezpieczne.
Samochód prowadził chyba samobójca: kierowca wyprzedzał po cztery auta, przyspieszał, hamował i znowu się rozpędzał. Jakby dopiero co dostał prawo jazdy albo było mu już wszystko jedno. Poczułam przejmujące zimno, a po chwili usłyszałam przerażający huk. Na moich oczach luksusowa limuzyna stoczyła się do pobliskiego rowu, aby tam wylądować – na dachu. Zaczęłam głośno krzyczeć:
– Nieeeee!

Natychmiast wezwałam policję i karetkę pogotowia. Nie zeszłam jednak do auta, bo od mojego domu nie ma nawet dobrego podejścia do drogi. Widziałam tylko, że sanitariusze wynoszą ze zgniecionego samochodu nieprzytomnego mężczyznę. Był mniej więcej w moim wieku, bardzo elegancko ubrany. Wyglądało to strasznie. Nie chciałam nawet myśleć, co będą czuli jego bliscy, gdy usłyszą o wypadku.
Przez następnych kilka dni dręczyły mnie wspomnienia tego tragicznego wydarzenia. W końcu zadzwoniłam do szpitala:
– Dzień dobry – powiedziałam. – Trzy dni temu przywieźli do państwa mężczyznę w średnim wieku, z wypadku. Jak się czuje?
– A pani kto? – spytała nieprzyjemnie pielęgniarka. – A zresztą, co mnie to obchodzi, do niego nikt nie dzwoni. Więc kto by nie był, będzie mile widziany – kobieta nadal nie starała się być miła. – Taki przystojny facet, ledwie uszedł śmierci, a sam jak palec.
– W takim razie ja go odwiedzę. Tylko proszę mi powiedzieć, która sala – zdecydowałam nagle, niespodziewanie nawet dla samej siebie.

I oto stałam przed drzwiami, czując się jak idiotka. I co ja mu powiem..., że obserwowałam wypadek i chciałam się uspokoić, że żyje, że pragnę dowiedzieć się, czemu tak nierozważnie jechał? A potem drzwi się otworzyły i go zobaczyłam. Nie mam pojęcia, po czym poznałam, że to właśnie on. W każdym razie od razu skierowałam się do dobrego łóżka, choć w pokoju leżało trzech mężczyzn.
– Dzień dobry – powiedziałam cicho. – Widziałam pana wypadek i...
– To pani zadzwoniła po pogotowie? Dziękuję. Uratowała mi pani życie – powiedział z trudem mężczyzna.
Widać było, że jest jeszcze bardzo słaby. Po chwili obrzucił mnie uważnym spojrzeniem.
– Ale ciasto to już przesada. To ja powinienem zaprosić panią na szampana. Obiecuję, zrobię to, jak tylko dojdę do siebie.
Spędziłam wtedy ze Zbyszkiem godzinę. Rozmawialiśmy o różnych sprawach – kasacji samochodu, ubezpieczeniu, spłacie rat. Nie komentowałam jego jazdy ani tego, co się stało. Nie pytałam też o nic. On również nie był wścibski. Na koniec jednak poprosił z taką bezradnością, aż się zdziwiłam:
– Czy mogłaby pani przyjść jutro? Głupio mi o to prosić, ale nikogo nie mam tutaj w okolicy – zawahał się – i czasem wydaje mi się, że zwariuję, jeśli dalej będę siedział tu sam.
Oczywiście się zgodziłam. W końcu co miałam innego do roboty. Potem zaczęłam przychodzić coraz częściej. Pielęgniarki mówiły mi, że pan Zbyszek czeka na mnie z niecierpliwością – nie chciałam więc go zawieść. Rozmawialiśmy o wielu sprawach, ale nigdy nie mówiliśmy o wypadku.

Aż do tamtego dnia... To była niedziela. Do chorych przyszło mnóstwo odwiedzających – rodziny z torbami mandarynek, ciast, nóżek w galarecie...
W takie dni ci, których nikt nie odwiedza, jeszcze mocniej czują swoją samotność. Dlatego jak najwcześniej chciałam być przy Zbyszku. Tego dnia był jakiś nieswój. Może ma jakieś swoje kłopoty i pragnie być sam? – pomyślałam i zaczęłam powoli zbierać się do wyjścia, nie chcąc się narzucać. W tym momencie Zbyszek poprosił:
– Zostań jeszcze, Teresko. Może moje zachowanie wydaje ci się dziwne, ale kiedy opowiem ci wszystko, zrozumiesz.
– Nie musisz mi nic tłumaczyć – speszyłam się.
On jednak machnął tylko lekceważąco ręką. A potem wyznał mi prawdę.
Zbyszek miał żonę. Jeszcze do niedawna. I bardzo ją kochał.
– Niestety, jeszcze bardziej kochałem hazard – przyznał.
Widziałam, że wyznanie przychodzi mu z wielkim trudem.
Niemal każdą noc zamiast w domu, spędzał przy zielonym stoliku i przegrywał coraz większe sumy.
– Na szczęście nieźle zarabiam, więc nasz budżet na tym aż tak nie ucierpiał – Zbyszek aż się skrzywił na to wspomnienie. – Ale możesz sobie wyobrazić, jakim okropnym małżonkiem byłem dla Łucji. Zabroniłem jej zachodzić w ciążę, ponieważ mogłoby to zatrzymać mnie na dłużej w domu. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, jak to musiało boleć młodą kobietę. Niestety, zrozumiałem to za późno.

Tamtego strasznego dnia trzy lata temu Zbyszek wracał z kasyna. Był zmęczony i niewyspany po pełnej wrażeń nocy. Od razu rano wiózł Łucję do jej rodziców. Nie dowiózł.
– Na skrzyżowaniu wypadł na nas tir. Zawiódł mnie refleks. Gdybym był wyspany, wypoczęty... ale nie byłem. Rozpędzony samochód uderzył od strony pasażera. Moja żona nie przeżyła wypadku.
Od tej pory Zbyszek nie potrafił pozbyć się poczucia winy:
– Sąd mnie uniewinnił – mówił szeptem. – Wina ponoć leżała po stronie kierowcy tira. Zaakceptowali to nawet rodzice Łucji. Ale ja nie umiem sobie tego wybaczyć.
Ile razy siadał za kierownicą, ogarniało go koszmarne poczucie winy, chciał się ukarać, skończyć ze sobą.
– Mam dobry samochód i to moje przekleństwo – przyznał. – Ile ja już miałem stłuczek, nawet nie zliczę. Ale żadna nie przyniosła mi tego, co chciałem. Nie przyniosła zemsty na sobie samym za śmierć Łucji. W żadnym wypadku nic mi się nie stało.
Po raz pierwszy od tej sprawy z autostradą poczułam się głupio. Za swoją wydumaną rozpacz, za nieuzasadniony żal do Boga. I co z tego, że mieszkam przy szosie szybkiego ruchu? I co z tego, że rozwiódł się ze mną mąż? Przecież jestem młoda, zdrowa, wszystko przede mną! Po raz pierwszy od wielu lat poczułam się silna
i pewna siebie.

Teraz, po trzech latach od wypadku, mogę powiedzieć, że to nie była łatwa miłość. Rozwijała się powoli, dojrzewała z czasem. Od chwili wypadku Zbyszek ani razu nie był w kasynie. Udało mu się pokonać swoje uzależnienie od hazardu. Od kilku miesięcy mieszkamy razem w moim domu, którego okna wychodzą na drogę szybkiego ruchu. Zbyszek wiele razy proponował mi, że kupi dla nas inny dom, jeśli nie lubię tego miejsca. Ja jednak pragnę tu pozostać. W końcu to dzięki tej drodze znalazłam człowieka, którego pokochałam z wzajemnością. Z którym wspólnie odnaleźliśmy sens naszego życia – pragniemy mieć dziecko. W końcu oboje zrozumieliśmy, że na szczęście nie jest jeszcze za późno.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA