Najpopularniejsza wyszukiwarka internetowa na świecie służy dziś za główne źródło informacji na tematy wszelakie. Udziela porad z różnych dziedzin: na miłosnych i językowych poczynając, a na medycznych kończąc. Wystarczy wpisać objawy w okienko wyszukiwarki, żeby przekonać się, co nam dolega. Dr Google jest nawet lepszy niż dr House, bo jest realny i zasięgu ręki (a raczej komputera).
Według badań przeprowadzonych w USA 95% chorych dokonuje samodiagnozy on-line, zanim trafi do gabinetu specjalisty. Chociaż wynikające z tego zjawiska zwiększanie świadomości na temat wielu chorób można uznać za rzecz chwalebną, lekarze biją na alarm. Korzystanie z internetowego doradcy w kwestiach medycznych może przynieść więcej szkody niż pożytku.
Na taborecie w wirtualnym gabinecie
Po pierwsze, opisy chorób umieszczane na różnych portalach, nie wspominając już o dyskusjach na forach internetowych, na których laicy udzielają porad laikom, to jednak nie to samo, co badanie lekarskie. A gdyby całą wiedzę z zakresu medycyny dało się umieścić w sieci, studia medyczne straciłyby sens wraz z momentem wynalezienia Internetu. Jak wiadomo nic takiego się nie stało, więc nie traćmy wiary w umiejętności medyków, którzy są poważnie zaniepokojeni faktem coraz częściej słyszanej przez nich frazy: „Panie doktorze, bo ja wyczytałem w Internecie, że mogę mieć...” i tu następuje wymienienie nazwy choroby, według uznania, bądź stopnia przewrażliwienia, na alergii poczynając, a na rzadkich chorobach tropikalnych kończąc. Znane są przypadki, kiedy pacjent przychodzi do gabinetu z wydrukowanymi z sieci opisami chorób, z nowotworem mózgu włącznie, i upiera się, nawet wbrew uspokajaniu lekarza, że on na pewno na ową przypadłość zachorował. Dlaczego wolimy wirtualnego medyka od tego z krwi i kości? Po części winić można naszą niechęć do lekarzy w ogóle, po części – służbę zdrowia, w której pacjenci przyjmowani są taśmowo, a wizyta lekarska zajmuje mniej niż 10 minut. A nasz wirtualny lekarz ani nie ma białego kitla, ani nie przyjmuje w gabinecie, w którym dziwnie pachnie medykamentami, a pod jego drzwiami nie musimy czekać w towarzystwie starszych pań i panów, którzy niezbyt dyskretnie opowiadają o swoich przypadłościach gastrycznych, ani nie żałuje nam poświęconego czasu – można by rzec – lekarz marzenie.
Oglądałem House'a, mam toczeń
Innym przykładem ówczesnego źródła wiedzy medycznej stały się popularne obecnie seriale z medycyną w roli głównej, a więc wspomniany wcześniej „Dr House” czy „Chirurdzy”. Jak podał niedawno brytyjski dziennik „The Daily Mail”, przeprowadzono badania, według których nadmierne zaangażowanie emocjonalne w wątki medyczne tego typu seriali może sprzyjać rozwojowi depresji i paranoi. Widzowie często przekładają do swojego życia objawy i diagnozy pojawiające się w serialach, co powoduje, że nagle zaczynają dostrzegać u siebie przypadłości, charakterystyczne dla rzadkich chorób, a od tego już tylko krok do hipochondrii.
Dlatego następnym razem wklepując w Google niepokojące objawy, miejmy na uwadze to, że diagnoza z wyszukiwarki przypomina trochę wróżenie z fusów. Ani przepowiednie wróżki Semiry ani dra Google nie zawsze się sprawdzają.
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!