I na co mi to było! Człowiek tyle lat żyje na tym świecie, a taki naiwny! A zaczęło się zupełnie niewinnie...
Kiedy trzydzieści lat temu sprowadzałam się do tego mrówkowca, byłam najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. I krzywe balkony mi nie przeszkadzały, i ściany, które już wtedy nie trzymały pionu. To były czasy... Dwóch synów tu wychowałam, dorodne chłopaki, udali mi się. Lata mijały, a w mieszkaniu nic się większego nie robiło. Bo zawsze były pilniejsze sprawy, wiadomo. I pewnie by już tak zostało, gdybym pewnego dnia nie pojechała w odwiedziny do mojej siostry w Suwałkach.
Zajeżdżam, a u niej mieszkanie wyszykowane jak na przyjazd jakichś ważnych gości – lustra wielkie w łazience, klepka ciemna, układana jakoś nie po naszemu, cała aż lśni. Aż się za głowę złapałam.
– Kryśka, a skąd ty masz tyle pieniędzy na takie wyszykowanie mieszkania, przecież to musiało okropnie dużo kosztować! – krzyknęłam, bo przecież to siostra rodzona, co będę się ukrywać.
– A, widzisz, miałam trochę oszczędności, w końcu tyle lat pracowałam – odparła z dumą w głosie. – To i pomyślałam, że zrobię sobie prezent na starość. Zawsze ładnie mieszkać lubiłam, wiesz przecież.
Wróciłam do domu, ale to mieszkanie siostry tkwiło mi w głowie. Na siebie nigdy w życiu nie wydawałam, zawsze inni byli ważniejsi. A ja też lubię ładnie mieszkać, mnie też się marzy elegancki salon i może nawet taka szklana ścianka w łazience, jak w którymś serialu.
Dwie noce nie spałam, a trzeciego dnia rano wzięłam byka za rogi:
– Robimy remont – powiedziałam przy śniadaniu. – Może Kryśka, możemy i my. Bo co to? Czy nam starym to już nic się od życia nie należy?!
O dziwo, nikt nie protestował. Synowa nawet zaoferowała się, że pomoże mi w wyborze materiałów, jakbym coś potrzebowała, a Andrzej zaproponował, że podwiezie mnie do hurtowni. Tylko Tomek, najmłodszy, był jakoś sceptycznie nastawiony do pomysłu:
– Zły czas mama wybrała. Z moich znajomych wszyscy uciekli do Anglii i do Irlandii, o prawdziwych fachowców w budowlance bardzo trudno.
Zdecydowałam, że nie będę słuchała jego krakania. Co on tam wie, młokos jeden. Stanu wojennego nie przeżył, zawsze wszystko miał, to nie wie, jaka waleczna potrafi być jego mama. A ogłoszeń o murarce pełno na każdym płocie, jak psów. Tylko dzwonić.
Ten dzień cały poświęciłam na zrywanie karteczek z telefonami: remont, tynkowanie, budowlane. Jeszcze Sylwia, synowa, przyniosła mi kilka numerów:
– To polecone osoby, mama ich weźmie, tynkowali znajomym, sprawdzili się, fachowcy – mówiła.
Zadzwoniłam więc najpierw pod podane przez nią numery. I przeżyłam szok. Fachowcy, owszem, pewnie i byli dobrzy, ale także odpowiednio się cenili. Pan od malowania zażyczył sobie dwa razy tyle, ile miałam przeznaczone na tę usługę. Glazurnik przekroczył planowany budżet o, bagatela, półtora tysiąca, a pan od okien miał czas dopiero za dwa miesiące. Super. Ale co to dla mnie.
Już za czwartym telefonem "ze słupa" znalazłam taniego fachowca. Pan wydawał się bardzo chętny do pracy:
– Możemy zacząć choćby dziś, jeśli się szanownej pani spieszył. Ja jestem dyspozycyjny, bo ja mam ekipę, wie pani.
I proszę, można. Cała ekipa przyjedzie za tę cenę, wcale wcale umiarkowaną. Nie jakiś pociotek szwagra z kuzynem, tylko ekipa remontowa z prawdziwego zdarzenia. Sylwii i Andrzejowi chyba oczy wyjdą na wierzch, jak o tym usłyszą. Jednak stara matka potrafi coś załatwić...
Umówiliśmy się na następny dzień na dziesiątą. Pan przyszedł z kolegą:
– To co, szanowna pani, jaką ma wizję mieszkanka? – zapytał starszy (Miecio jestem, miło mi), a ja poczułam, że znalazłam się w rękach prawdziwych speców.
Wizję miałam dosyć mętną, ale w trakcie rozmowy z szarlotką i wspominkami dawnych czasów (panowie już cztery mieszkania na tym osiedlu remontowali, kto by pomyślał) wizja wyklarowała mi się na tyle, by ją nieśmiało wyłożyć. Zmian miało być dużo i szybko.
Ja mówiłam, a oni tylko mi przytakiwali z zapałem:
– To ja rozumiem, że w kuchni mają być kafelki czekoladowe, nie brązowe, tak?
I ja wtedy kiwałam, że tak, że właśnie.
– To jak robimy, pani Marysiu, tak jak zawsze, co? Ja się tutaj rozlokuję z naszymi maszynami i takim sprzętem brudzącym, wie pani, co to damom nie zawsze się podoba – tu pan Mietek roześmiał się rubasznie – a pani w tym czasie pochodzi sobie po galeriach z młodym. On doradzi, zna się chłopak, choć nie wygląda. Po południu pani sobie do nas przyjedzie i zaczynamy robotę.
– Ale ja nie jestem jeszcze przygotowana – jęknęłam, bo prawdę mówiąc troszkę inaczej sobie to wszystko wyobrażałam. – Miałam jechać z synem i synową po pracy, tak koło osiemnastej...
– A dzisiaj co? Cały dzień zmarnować? Ej, droga pani, czas to pieniądz! – panu Mietkowi najwyraźniej mina zrzedła. – Lepiej od razu powiedzieć było, jak pani jeszcze nie wie, czy chce się w ogóle za remoncik brać, czy nie...
– Ależ ja chcę, chcę, tylko z synem miałam...
– A syn budowlaniec?
Pokręciłam tylko głową. A skądże. Syn weterynarz, korka wymienić nie umie.
– To sama pani widzi. Taki syn to tylko zawada w sklepie specjalistycznym. Mądrzy się, doradza, a nic pojęcia nie ma, jak to w praktyce. I pewnie jeszcze będzie panią pospieszał, że on do domu musi...
Co fakt to fakt. Andrzej jest złoty chłopak, ale zawsze się spieszy. I do doradzania też pierwszy, a przecież prawda, że nie ma pojęcia o murarce. Młody pewniejszy.
– Niech będzie – zdecydowałam się, przekonana, że pan Miecio ma rację. – Tylko proszę uważać, bo tu...
– Niech szanowną panią główka nie boli, nie takie rzeczy się robiło. U tej sąsiadki pani, tu zaraz, w tym bloku obok choćby... A jaka ona wymagająca?
Całkiem już przekonana i uspokojona wsiadłam do samochodu "Młodego".
To był naprawdę ciężki dzień. Zwiedziliśmy chyba każdą hurtownię materiałów budowlanych i remontowych w mieście. Dochodziła dziewiętnasta, gdy wreszcie kupiliśmy jakieś śrubki do powieszenia na ścianie nowych grzejników.
– Jutro to wszystko pani przywiozę. Teraz muszę na chwilę jeszcze skoczyć do mojej mamy na Powiśle. Wyrzucę panią pod domem – mój nieoceniony pomocnik do końca był dżentelmenem.
Bez wahania przystałam na jego propozycję. Kupiliśmy mnóstwo rzeczy, a lata mojego męża też nie pozwalają mu na takie dźwiganie.
Radosna jak skowronek wysiadłam pod blokiem, weszłam na trzecie piętro i otworzyłam drzwi do swojego mieszkania. A potem przetarłam oczy. I jeszcze raz, i jeszcze raz – w to, co widziałam, nie dało się uwierzyć.
Mieszkanie wyglądało, jakby odwiedziła je szajka rozbójników – na podłodze walało się szkło, zniknął telewizor, sprzęt grający męża, laptop syna, szuflady (także ta, w której synowa trzymała biżuterię) były otwarte na oścież. Za to po panu Mieciu wszelki ślad zaginął.
Przerażona wykręciłam jego numer, ale nikt się nie zgłaszał i w ogóle sygnał był jakiś dziwny, tak jakby ktoś w ogóle odłączył telefon od sieci. To musi być jakaś straszna pomyłka! – myślałam, ale prawda docierała do mnie z coraz większą jasnością.
Próbowałam oszczędzić na remoncie, a wpuściłam do domu włamywacza. I zostawiłam go w moim mieszkaniu na cały dzień, tak że miał czas całkowicie je ogołocić! A drugiemu włamywaczowi oddałam rzeczy za kilkaset złotych. Kto wie, gdzie teraz z nimi jest, pewnie będzie usiłował nabrać kolejną naiwną.
Jak ja teraz powiem o tym rodzinie? Dlaczego nie posłuchałam ich i nie wzięłam sprawdzonej ekipy? Co teraz będzie?!
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!