Jak bociany...

Jak bociany...
Kiedy moje życie legło w gruzach, postanowiłem wrócić do chłopięcych marzeń.
/ 14.04.2008 13:53
Jak bociany...
Od dziecka zazdrościłem bocianom ich jesiennych odlotów. Markotniałem, gdy odfruwały, bo zabierały ze sobą "babie lato". Ich zniknięcie zapowiadało nieuchronne zbliżanie się jesiennej szarugi i długiej zazwyczaj zimy, której nie znosiłem. Gdy przychodziła, ja – podobnie jak przyroda – zamierałem, zwalniałem obroty i ożywiałem się dopiero wiosną, gdy boćki wraz ze światłem i ciepłem powracały do kraju.

Jako mały jeszcze chłopak często przymykałem oczy i w wyobraźni wędrowałem po ciepłych krainach, wygrzewałem się na złotych piaskowych plażach, pływałem z delfinami w lazurowych morzach. I podróżowałem, podróżowałem... Kiedy trochę podrosłem, moja wyobraźnia zdobyła solidną podbudowę. W pokoju zgromadziłem sporą kolekcję filmów podróżniczych, wszystkie chyba numery polskojęzycznego wydania "National Geographic", a kablówka wciąż była nastawiona na Travel Chanel. Te podróże w wyobraźni to był mój świat, do którego uciekałem, gdy pospolitość zbyt mi doskwierała.

Ale życie to życie. Z wiekiem uznałem, że najprawdopodobniej nigdy nie wyruszę na tę swoją wymarzoną wyprawę ku słońcu, bo Pan Bóg nieprzypadkowo umieścił mnie właśnie tu w Polsce i przywiązał do setki niezwykle ważnych życiowych spraw, które trzymały mnie krótko przy ziemi.
Szkoła, studia, praca, a potem rodzina założona w 30. roku życia... Wszystko to było ważniejsze od moich marzeń. Także pies, którego trzy razy dziennie trzeba było wyprowadzić na spacer, niespłacone kredyty, nie naprawione krany w łazience, zepsuty samochód, nie poskręcane meble... które namiętnie kolekcjonowała moja małżonka Ewa. Na początku chyba ją nawet kochałem. Potem była to już raczej tylko kwestia przyzwyczajenia. Nawet nie planowaliśmy dzieci, bo Ewa robiła zawodową karierę, która była ważniejsza od życia w ogóle. Aż tu nagle oświadczyła mi, że jest w ciąży. Szalałem z radości. Przez dziesięć lat żyłem w przeświadczeniu, że Adaś jest moim biologicznym synem. Aż do czasu, kiedy podczas jednej z awantur wykrzyczała mi całą prawdę o swoim romansie sprzed lat. Trzasnąłem drzwiami i wyszedłem. Z Ewą się rozwiodłem się, ale Adasia nie umiałem już wyrzucić z serca. Dla niego też byłem przecież od zawsze ojcem.

***
– Roman? – znajomy głos wyrwał mnie z zamyślenia, gdy przemoczony czekałem na przystanku na autobus, który woził mnie codziennie do mojej superpracy – hotelowej restauracji "Niezapominajka". Przede mną stał Krzysztof – mój stary kumpel z akademika w olsztyńskim Kortowie, gdzie przed laty wspólnie zgłębialiśmy tajemnice biotechnologii. Nie widziałem go od czasu, kiedy na trzecim roku rzucił studia i przeniósł się na wybrzeże – chyba do Gdyni albo Gdańska.
– Krzysiu? Co robisz w Warszawie? – powiedziałem, nie kryjąc zaskoczenia.
– Wpadłem na dwa dni, żeby załatwić kilka papierów w ministerstwie. Wiesz chodzi o parę urzędowych pieczątek na dokumentach. Za nic nie chcieli faksem i musiałem przyjechać osobiście. Cholerna biurokracja. Jutro wracam, a w piątek znów wypływam...
– Pływasz?
– Nie wiedziałeś? Rzeczywiście, przecież nie widzieliśmy się od czasów olsztyńskich... Kiedy rzuciłem biotechnologię, skończyłem Wyższą Szkołę Morską. Jestem drugim oficerem na "Star Clipper". To taka luksusowa łajba dla turystów. Pływający hotel z przystankiem w każdym porcie. Kilka dni temu byliśmy w norweskich fiordach, a dziś stoimy w Gdańsku. W piątek ruszamy dalej. Na południe... Egipt, Kenia, a potem Indie, Tajlandia, Indonezja.
– Egipt, Kenia – powtórzyłem automatycznie. Przez głowę przemknęła myśl o moich dawnych marzeniach. – Ja też pracuję w hotelu. Jestem tylko barmanem, ale moja buda, niestety, nie pływa, chyba, że czasem jak za dużo wypiję, wtedy to nawet nieźle bujać potrafi...
– Zaraz – przerwał mi – przecież ty znasz francuski. Masz rodzinę we Francji. Pamiętam, jak świetnie "parlałeś" w akademiku, a ja właśnie szukam barmana z płynnym francuskim, bo poprzedni zszedł na ląd w Kopenhadze i nie wrócił, a w Marsylii za dwa tygodnie bierzemy sporą grupę Francuzów. Zostaw swoją budę w diabły i płyń z nami. Zarobisz trochę konkretnych pieniędzy i wrócisz za pół roku albo za rok. No jak, wchodzisz w to?

To już prawie pół roku od tej naszej rozmowy na przystanku. Tyle się wydarzyło. Siedzę na nadmorskim bulwarze zalanym zwrotnikowym słońcem. Czuję zapach suszonych ryb, pomieszany z aromatem morskich wodorostów. Mała kawiarenka z kolorowymi stolikami jest prawie przyklejona do falochronu. Ocean miarowo uderza o nabrzeżne kamienie, a palmy na promenadzie łagodnie falują na wietrze. Wszystko jest jak w moich chłopięcych marzeniach.
Czekam na Annę – śniadą, trochę skośnooką dziewczynę, którą poznałem na statku zaraz po tym, jak odpłynęliśmy z Marsylii. Przyszła wieczorem do baru i zamówiła drinka. Zaczęliśmy rozmawiać i tak było już co wieczór przez kilkanaście dni wspólnej podróży. Chyba musiała się wygadać, zrzucić z siebie swoje problemy. Przerwała studia prawnicze w Lyonie, bo nieszczęśliwie zakochała się w facecie, który zostawił ją po pół roku i znikł zabierając forsę i kartę kredytową. Wracała do domu na Goa, gdzie mieszkali jej rodzice. Wybrała statek, a nie samolot, bo rejs trwa dłużej, a ona potrzebowała krótkich wakacji. Widziałem, jak z dnia na dzień stopniowo dochodzi do siebie, pogodnieje, jak oddalają się złe wspomnienia.

Goa to miejsce przedziwne. Kosmopolityczny indyjski raj rozsławiony w latach 60. przez hippisów, którzy przyjeżdżali tam z całego świata w poszukiwaniu szczęścia. Dla mnie było dotąd tylko legendą, oglądaną na fotografiach. A teraz jestem tu, w Panjim, stolicy tej malowniczej krainy. Siedzę na nadmorskim bulwarze, piję jakiś dziwny, zimny napój z tutejszych owoców i obserwuję rybackie łodzie kołyszące się w porcie. Czuję się tak, jakbym był tu od zawsze. To, miejsce widziałem przecież wiele razy, gdy zamykałem oczy. Dogoniłem swoje marzenie, a do tego znalazłem prawdziwą miłość. Dlaczego nie stało się to wcześniej? Dlaczego nie miałem odwagi żyć tak, jak to sobie jako chłopak wymyśliłem?

Gdy trzy miesiące temu po raz pierwszy zszedłem ze statku na suchy ląd byłem oczarowany. Nie chciałem stąd wyjeżdżać. Nie wróciłem na statek.
Wczoraj pojechaliśmy z Anną na cudowną wycieczkę. Na północnym wybrzeżu jest rezerwat ptaków, który nazywa się Salim Ali. Zimą przylatują tam flamingi, kormorany, ibisy i setki innych nieznanych mi gatunków. Tysiące pięknych kolorowych wędrowców pływa bądź brodzi w przybrzeżnych rozlewiskach, które zaczynają się już kilkadziesiąt kilometrów za miastem. Czasem ptaki wzbijają się do lotu nad podmokłymi porośniętymi bujnymi trawami łąkami, tworząc piękne, kolorowe, pulsujące życiem latające dywany. Nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego. Widok zaparł mi dech w piersiach.

Stałem tak oczarowany i zachwycony lewą ręką trzymając dłoń Anny, a prawą przyciskając do oczu lornetkę. I nagle w tym ptasim pulsującym tłumie dostrzegłem coś doskonale mi znanego i bliskiego sercu: na tle mangrowych, zarośli i palmowych gajów powoli, majestatycznie spacerowały dwa piękne białe bociany. Dwa kawałki Mazowsza wrzucone do tego raju. Te same, którym tak bardzo zazdrościłem jesiennych odlotów.
One już wkrótce wrócą do kraju – pomyślałem. Kiedyś wrócę i ja, po syna, by pokazać mu to wszystko. Żeby zobaczył jak może wyglądać prawdziwa miłość i że marzenia, jeśli się tego pragnie, naprawdę się spełniają.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA