Kot ze starego młyna

kot
To był niezwykły zbieg okoliczności. Tej nocy, kiedy usłyszałam budzącą trwogę opowieść o tragedii sprzed lat, w starym młynie zaginął mały Krzyś. Opowieść o zdarzeniu w starym młynie nie dawała mi spokoju.
/ 25.08.2008 15:28
kot
Piotr zatrzymał się na poboczu i studiował mapę.
– Może tę noc spędzimy w miasteczku? – zaproponował. – Poszukamy kwatery z porządnym prysznicem, a później pójdziemy na dobrą kolację.
– Super – ucieszyłam się. – Wprost marzę o gorącej kąpieli. Bartek na pewno też – zerknęłam na tylne siedzenie.
Nasz kochany synek nadął się jak purchawka:
– Kąpałem się wczoraj w jeziorze. Przedwczoraj też. Co za dużo to niezdrowo – wygłosił sześcioletni mędrzec. – Daj mi pić. Poproszę – poprawił się, widząc moją minę.
Powstrzymując śmiech, sięgnęłam po butelkę. Była pusta.
– Piotrek, zapomnieliśmy kupić wodę – rozejrzałam się dookoła. – Zobacz, tam za drzewami jest jakieś gospodarstwo. To niedaleko, podjedźmy.

Skręciliśmy w piaszczystą, wąską drogę, która za chwilę zamieniła się w głęboki wąwóz. Kiedy po kilku minutach wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń, aż westchnęłam z zachwytu. Przez ocienioną lipami polanę wił się strumień, a tuż przy zabudowaniach z czerwonej cegły rozlewał się staw. Gdy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że to zrujnowany stary młyn. Spod potężnych drewnianych stawideł cienka strużka wody spływała na ogromne, zastygłe w bezruchu koło.
– Tu chyba nikogo nie ma – szepnęłam.
W tym samym momencie zza rogu budynku wyszła młoda kobieta. Musiała wcześniej nas usłyszeć, bo zmierzała prosto w naszą stronę.
– Dzień dobry! – zawołałam. – Czy moglibyśmy dostać trochę wody?
– Oczywiście! Tylko proszę podjechać z drugiej strony, na podwórko.

Okrążyliśmy ponure, rozsypujące się zabudowania i znaleźliśmy się w innym świecie. Oparty o ścianę młyna mały domek tonął w słońcu i kwiatach.
– Proszę, siadajcie – pani domu wskazała stojącą pod jabłonią ławę.
Z domku wyszedł uśmiechnięty, barczysty mężczyzna, dźwigając wyładowaną tacę. Tak serdecznemu zaproszeniu nie mogliśmy się oprzeć. Po chwili pałaszowaliśmy przepyszną szarlotkę, popijając zimnym, słodkim kompotem i rozglądając się dokoła z ciekawością. Widząc nasz zachwyt, gospodarze zaczęli opowiadać. Okazało się, że mieszkają tu dopiero od kilku lat. Przypadkiem zawędrowali do tego miejsca i zauroczeni postanowili w starym młynie otworzyć pensjonat. Najpierw wyremontowali przybudówkę, żeby mieć gdzie mieszkać, a teraz przymierzają się do rozpoczęcia przebudowy młyna.
– Musimy wszystko dobrze przemyśleć, bo to dość duża inwestycja. Chociaż samą nieruchomość kupiliśmy bardzo tanio – opowiadał Kamil, nasz gospodarz. – Jak byśmy się jeszcze trochę potargowali, byłaby za darmo, prawda Kasiu? – zwrócił się do żony.
– Trochę przesadzasz, ale rzeczywiście właścicielka bardzo chciała się pozbyć tego młyna. Nikt go nie chciał kupić, bo podobno tu straszy.
– Straszy? – podchwyciłam zaciekawiona.
– Myśmy niczego nie zauważyli, ale rzeczywiście przed laty wydarzyła się tu tragedia.
– Proszę opowiedzieć, uwielbiam takie historie sprzed wieków.
– To nawet nie było tak dawno temu, zaledwie jakieś sześćdziesiąt lat. Kobieta, od której kupiliśmy ten młyn, była wtedy małą dziewczynką i mieszkała tutaj z rodzicami i młodszym bratem Stasiem. Przy młynie zawsze trzymano kilka kotów. Wiadomo – gdzie ziarno, tam myszy, więc koty były niezbędne. Ale też mnożyły się bez opamiętania. Młynarz nadwyżkę kocich osesków po prostu topił. Dzieci bardzo to przeżywały, ale w tamtych czasach nikt się takimi fanaberiami nie przejmował.

Pewnego razu jeden z kotków urodził się kaleką, bez przedniej łapki. Stasia wzruszyła jego bezradność i postanowił go uratować. Ukrył kociaka w stodole, karmił, pieścił. Zwierzak pod czułą opieką rósł jak na drożdżach. Bardzo się do Stasia przywiązał i coraz trudniej było go utrzymać w zamknięciu, chciał ciągle być ze swoim przyjacielem. No i stało się – kot wydostał się na wolność i popędził szukać chłopca. Staś z ojcem stali przy stawie. Młynarz nie był złym, ale dość prymitywnym, praktycznym człowiekiem. Chwycił kota za kark, spojrzał i z okrzykiem: "co to za inwalida, darmozjad jakiś" cisnął go wprost pod młyńskie koło. W tej samej sekundzie Staś z krzykiem skoczył za nim. A wody było dużo, koło obracało się szybko, wiry aż huczały. Ojciec przez moment patrzył w czarną kipiel i rzucił się ratować synka. Żeby odnaleźć ich ciała, trzeba było zamknąć stawidła, zatrzymać koło.

Wdowa z córeczką wyprowadziły się stąd, młyn opustoszał. Nikt nie chciał go przejąć. Ludzie mówią, że nocami słychać tu płacz dziecka i miauczenie kota. No, co do kota to się zgadza, ciągle jakiś się wydziera – zakończyła opowieść pani Kasia.
– Brrr, a to historia – otrząsnęłam się z zamyślenia.
Słońce już zachodziło.
– Miło tu bardzo, ale musimy się zbierać.
– Możecie przecież zanocować – zaproponował pan Kamil. Miejsca jest dosyć.
– Tak, mamusiu, zostańmy, proszę – wtrącił się Bartek, który nieopodal karmił małe kaczuszki okruchami szarlotki. – Tu jest tak fajnie. Po co ci ten prysznic?
– My również mamy prysznic – uśmiechnęła się pani Kasia – i mnóstwo gorącej wody.
– Acha – powiedział Bartek już z mniejszym entuzjazmem.
– Z przyjemnością skorzystamy z państwa gościnności. Ale żeby jej nie nadużywać, rozbijemy swój namiot – zdecydował Piotr.
Już po kilku kwadransach leżeliśmy w ciepłych śpiworach i zasypiając, słuchaliśmy żabiego koncertu.

Wydawało mi się, że upłynęło zaledwie kilka minut, kiedy obudził mnie jakiś hałas. Zaczęłam nadsłuchiwać. Gdzieś w pobliżu kilka osób dyskutowało podniesionymi głosami, słychać było nawoływania. Obudziłam Piotra. Chwycił sweter i wygramolił się z namiotu. Za chwilę wrócił.
– Jest problem – mówił cicho. – Zginęło dziecko, synek letników, Krzyś. Ma sześć lat, tak jak nasz. Wszyscy go szukają, nasi gospodarze też. Trzeba się spieszyć, noc jest zimna, tyle stawów i jezior w okolicy. Muszę im pomóc. Nie będziesz się bała zostać tutaj?
– Nie, skąd – odparłam – idź koniecznie z nimi.
Piotr poszedł. Jeszcze przez jakiś czas słyszałam okrzyki i wołania, potem wszystko ucichło. Zostałam sama, nie licząc chrapiącego smacznie Bartka. Nie mogłam zasnąć. W głowie ciągle miałam usłyszaną dzisiaj opowieść. Żeby o niej nie myśleć, usiłowałam skupić się na planowaniu jutrzejszego obiadu.

I wtedy, bardzo blisko, usłyszałam ni to szloch, ni to jęk. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Zagryzłam wargi, żeby nie krzyczeć. Tylko spokojnie, mówiłam do siebie. Myśl o swoim synku, nie obudź go, nie przestrasz.
Płacz rozległ się znowu, ale jakiś nieludzki. Koty! Przypomniałam sobie z ulgą, że kocie wrzaski często brzmią jak płacz. Oj, ty histeryczko, mówiłam do siebie, byle kota się boisz. I znowu strach ścisnął mi serce – a jeżeli to płacze ten zagubiony chłopczyk?
Wstrzymałam oddech i chwilę czekałam. Znowu słychać, teraz ciszej i bardziej dziecinnie. Wiem! Zadzwonię do męża, niech przyjdzie czym prędzej.
Sięgnęłam po swoją komórkę. Telefon Piotra odezwał się natychmiast, tuż przy moim boku. Widocznie w pośpiechu zapomniał go zabrać. A żałosny płacz rozległ się znowu.
Usiłowałam rozsądnie myśleć. Fakty są takie: zginęło dziecko, ja słyszę płacz. To może być kot. Ale też może być dziecko. Tak czy siak nie ma się czego bać, tylko trzeba sprawdzić. Wciągnęłam na siebie dres, wzięłam latarkę i wysunęłam się z namiotu.

Księżyc już zaszedł, noc była ciemna. Przez chwilę stałam zdezorientowana, kiedy znowu usłyszałam ten dźwięk. Dobiegał od strony stawu. Starając się nie myśleć o duchach i topielcach, ruszyłam w tamtym kierunku. Co parę metrów zatrzymywałam się, nadsłuchując. Głos jakby się oddalał. Starałam się to sobie wytłumaczyć – chłopczyk pewnie jest zmęczony, to i płacze coraz ciszej. Jednak te logiczne wywody niewiele pomagały – co chwila przeszywał mnie dreszcz przerażenia. Szłam jednak dalej, aż dotarłam do gęstwiny krzaków. Spoza nich dobiegał jakby cichutki jęk. Zacisnęłam zęby i zaczęłam przedzierać się przez chaszcze. Po kilku krokach ciemność przede mną jeszcze bardziej zgęstniała – dotarłam do ściany młyna. Skierowałam światło latarki na mur – nie było w nim żadnych drzwi ani okna, nic. To wszystko jakaś bzdura, pomyślałam. Zostawiłam dzieciaka samego w namiocie i uganiam się po krzakach, nie wiadomo za czym. Wracam.
Jęk dobiegający gdzieś spod ziemi sprawił, że zdrętwiałam. Walcząc z narastającą paniką, rozgarnęłam rosnące u podnóża muru pokrzywy, aż w końcu zobaczyłam otwór, który kiedyś mógł być piwnicznym okienkiem. Zaświeciłam do środka. Niewiele widziałam, ale wyglądało na to, że piwnica nie jest bardzo głęboka.
– Hop hop, jest tam kto? – zawołałam drżącym głosem.

Cisza. Chociaż... jakbym słyszała czyjś oddech. Trudno. Muszę tam wejść. Tylko, żebym wyszła. Wycofałam się do ścieżki i powiesiłam na krzakach kolorowy pasek od latarki. Znak dla ekipy ratowniczej. Tak na wszelki wypadek. Potem przez okienko wrzuciłam do środka parę cegieł. Zawsze da się z tego zrobić jakiś stopień. Wreszcie przeżegnałam się i tyłem zaczęłam wciskać się do okienka.
Nogi zawisły mi w powietrzu, lecz na szczęście mur był poszczerbiony i wymacałam stopami oparcie. Po chwili stałam na dole. Piwnica okazała się głębsza, niż myślałam, do krawędzi okienka pozostawało ponad półtora metra. Ale teraz nie było to ważne. Odwróciłam się i...
W ciemnościach jarzyły się wielkie, żółte ślepia. Wpatrywały się we mnie nieruchomo. Jak zahipnotyzowana nie mogłam oderwać od nich wzroku. Trwało to wieczność. Nagle coś głośno stuknęło. To latarka wypadła mi z ręki. Ślepia znikły. Sztywna ze strachu zmusiłam się, żeby uklęknąć. Macając grunt wokół siebie, przygotowana na to, że w każdej chwili ostre kły wbiją mi się w kark, dotarłam wreszcie do latarki. Skierowałam jej światło tam, gdzie przedtem był potwór.

W kącie piwnicy, obok ciężkich, drewnianych drzwi leżał stos starych worków, a na nich zwinięty w kłębek spał chłopczyk. Właściciel gorejących ślepi, kimkolwiek był, zniknął bezszelestnie. Ostrożnie dotknęłam rączki dzieciaka.
– Hej, Krzysiu, obudź się. Wszyscy cię szukają, a ty tu sobie śpisz.
Otworzył nieprzytomne od snu oczy.
– Ojej, gdzie ja jestem? Gdzie mama?
Otuliłam go swoją bluzą od dresu.
– Mama szuka cię wszędzie, zaraz do niej pójdziemy. A ty jesteś w młynie. Skąd się tu wziąłeś?
– Ja... ja chciałem znaleźć dla mamusi skarb. W takich starych domach zawsze są skarby. Przyszedłem poszukać.
– Nie bałeś się?
– Nie, wtedy było widno. Dopiero jak te drzwi się zatrzasnęły, trochę się przestraszyłem. Chciałem wyjść przez okno, ale to za wysoko. A potem zaczęło robić się ciemno.
– Biedaku – przygarnęłam go do siebie – to się napłakałeś.
– Nie, tylko trochę zacząłem i wtedy przyszedł kotek.
– Jaki kotek?
– Taki miły, duży i cieplutki. Tak fajnie mruczał i przytulił się do mnie, i zaraz zasnąłem.

Znowu przebiegł mnie dreszcz. To kto płakał? Gdzie się podział? Gdyby uciekał przez okienko, przecież słyszałabym. Szarpnął mną niepokój o Bartka. Wszyscy się rozbiegli, a on samiutki w namiocie.
– Chodź Krzysiu, musimy się pospieszyć. Twoja mamusia bardzo się o ciebie martwi.
– Ojej, a ja nawet nie znalazłem dla niej skarbu.
– Ale ja znalazłam jej największy skarb. Zobaczysz, jak się będzie cieszyć.
Ułożyłam prowizoryczne schodki z cegieł i bez żadnego problemu wygramoliliśmy się przez okienko. Nadchodził świt. W szarym brzasku zobaczyłam na ścieżce Piotra.
– Jesteś! – zawołał. – A już się zdenerwowałem. Przyszedłem po telefon, a ciebie ani śladu.
Dopiero teraz zauważył stojącego obok mnie chłopczyka.
– Czyżby to był Krzyś? Co za szczęście! Tam rodzice od zmysłów odchodzą. Gdzie go znalazłaś?
– Później ci powiem. Jak Bartek?
– W porządku, śpi jak suseł. No chodź, przyjacielu – wziął Krzysia na ręce – zadzwonimy do twojej mamy.

Niedługo potem, popijając gorącą kawę, opowiadałam Piotrowi i naszym gospodarzom nocne przygody. Ale w blasku słońca moja historia wypadła blado. Kiedy doszłam do potępieńczych jęków i gorejących ślepi, Piotr przytulił mnie i powiedział:
– Strach ma wielkie oczy. Ale już po wszystkim, nie myśl o tym.
Potem poszliśmy obejrzeć piwnicę. Pan Kamil chciał ją zabezpieczyć, żeby znowu nie wydarzył się jakiś wypadek. Szliśmy ścieżką, gdy nagle stanęłam jak wryta. Na miękkim piasku wyraźnie było widać ślady kocich łap. Ale jakieś dziwne. Przykucnęłam i przyjrzałam się dokładnie. Nie było wątpliwości. Ten kot miał trzy łapki.
– Co tam znalazłaś? – odwrócił się do mnie Piotr.
– Eee, nic – mruknęłam.
Nie chcą uwierzyć, to i tak nie uwierzą. A poza tym, czy zjawy zostawiają ślady?

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA