W kalendarzu dzień po dniu miałam rozpisane zaległe spotkania, wizyty u lekarza, kino, teatr, a nawet odkrywanie na nowo swego miasta, z którego wyniosłam się na wieś tuż przed pójściem na "zasłużony odpoczynek". A przecież są jeszcze wnuki, z którymi też miło można spędzić czas, zaległe książki – pocieszałam się w myślach. Tylko co zrobić z resztą czasu? Przecież codziennie nie będę odwiedzać kina, nie starczyłoby mi na to pieniędzy, nie będę też codziennie zajmować się wnukami, bo od tego przecież są rodzice... A poza tym, tak naprawdę nie wiem, jak się żyje z emerytury. Diabeł okazał się nie taki straszny. Przez parę tygodni, dzięki skrupulatnemu planowaniu udawało mi się uniknąć bezsensownego gapienia się na własne cztery ściany. Dumna z siebie któregoś dnia zadzwoniłam do przyjaciółki. Chciałam się pochwalić, jak dobrze sobie radzę. Ona też od niedawna wiodła nudne życie emerytki. Przynajmniej tak mi się do tej pory wydawało.
– Co robisz? – spytałam, bo od czegoś trzeba przecież zacząć, ale i tak byłam pewna, że usłyszę: "nic takiego".
– Siedzę na allegro. Mam dziś trochę wolnego, bo zapisałam się na uniwersytet trzeciego wieku i bardzo jestem zajęta – wyrzuciła z prędkością karabinu maszynowego.
– Przepraszam, nie rozumiem...
– No coś ty taka niedzisiejsza? – zdziwiła się. – Którego słowa nie rozumiesz? Nie mogę tak bezproduktywnie buszować całymi dniami po internecie. Zaczęłam więc kupować różne drobiazgi na allegro. To wciąga. Świetna zabawa. Musisz tylko pamiętać, aby nie traktować tych licytacji jak hazardu. Mierz siły na zamiary.
Może to sposób na nudę? Co mi szkodzi spróbować – pomyślałam, kiedy się pożegnałyśmy. Po kilku dniach byłam już pełnoprawną allegrowiczką.
Zaczęłam skromnie – od książek. Chciałam kupić to, na czym mi od dawna zależało i sprzedać to, do czego już prawdopodobnie nie wrócę. Nie tylko ja, ale i moja rodzina. Wpłacałam solidnie pieniądze na konta sprzedających, pisałam miłe opinie, cieszyłam się, gdy udało mi się wygrać licytację. I zawsze do listu dołączałam jakieś ciepłe słowo. Nagle znalazłam się w innym świecie. Wszyscy byli dla siebie niezwykle uprzejmi, serdeczni. Często zastanawiałam się na czym to polega, że w dzisiejszym świecie tyle jest brutalności, chamstwa, a czasem po prostu bolesnego braku uwagi, a tu? Wystarczyło unikać osób z negatywnymi komentarzami i trafiało się do świata życzliwości, serdecznego stosunku do drugiego człowieka.
Po kilku tygodniach odważyłam się wyjść poza książki i kupiłam stolik. Może nie był wielkiej urody, ale tani i solidny. I jeszcze sprzedający zaofiarował się, że mi go podrzuci do domu. W umówionym terminie dwaj młodzi mężczyźni zadzwonili do furtki. Kiedy otworzyłam, spojrzeli na mnie z niedowierzaniem.
– Pani Krystyna? – bąknął jeden.
– A co? Nie mieści się wam w głowie, że babcia szaleje na allegro? – roześmiałam się, widząc ich miny.
– No, ma pani rację, trochę nas to zaskoczyło. A to historia.
– Tym bardziej – powiedział ten drugi. Tym bardziej nam miło, że trafiliśmy na osobę z poczuciem humoru. – A ładnej córki pani nie ma? – zażartował.
– Mam, ale zamężną – podjęłam żart.
– Szkoda – westchnął komicznie.
Pożegnaliśmy się, a pogawędka z młodymi mężczyznami dodała mi animuszu. Może dlatego, kiedy zaintrygowało mnie nazwisko następnego allegrowicza, z którym zetknęła mnie wspólna transakcja, odważyłam się zapytać o jego rodzinę. Ale po kolei...
Któregoś dnia natknęłam się na książkę Ferdynanda Ossendowskiego "Lenin". Kiedyś stała na półce w moim rodzinnym domu (półce trochę schowanej, bo to była końcówka lat pięćdziesiątych), ale nagle zniknęła. Ktoś pożyczył, nie oddał, a tato nie naciskał, więc "Lenin" zmienił właściciela. Nie zdążyłam jej przeczytać, a chciałam, zwłaszcza po latach, gdy okazało się, że autor był spokrewniony z moim mężem. Przez wiele lat książka nie dawała mi spokoju, ale wydawało mi się, że jest nie do zdobycia. I teraz nagle znalazłam ją na allegro. Nie było wyjścia, należało "Lenina" kupić. Sprzedający nosił dosyć rzadkie, a bliskie mi w latach młodości nazwisko.
Zapytałam więc wprost, czy jest wnukiem, a może synem Leszka... Potwierdził. To był jego dziadek. Znajomy z allegro napisał mi, że babcia zmarła rok temu i dziadek nie może się do tej pory pozbierać. Poprosiłam, żeby mi pomógł w nawiązaniu kontaktu.
"Spróbuję, ale nie ręczę za wynik" – odpisał.
Po kilku dniach otrzymałam pocztą elektroniczną miły, choć niezwykle zdawkowy list. Leszek, bo tak miał na imię mężczyzna, który przed laty był moją pierwszą miłością, nie zachęcał mnie do odpowiedzi. Przynajmniej taki wysnułam wniosek. Mimo to nie dałam za wygraną.
– Ja również straciłam męża. Ale to było wiele lat temu – odpisałam.
– Przykro mi – odpowiedział, ale już odrobinę serdeczniej. I nawet zapytał, co się ze mną działo przez te wszystkie lata, które minęły od naszego rozstania.
Zaczęliśmy pisywać do siebie regularne e-maile. Pewnego dnia, chyba miesiąc po pierwszym liście, Leszek zaproponował spotkanie. Był równie nieśmiały jak wówczas, gdy umawiał się ze mną na pierwszą randkę. Byłam wtedy uczennicą drugiej klasy liceum żeńskiego i nie wolno mi było spotykać się z chłopcami na ulicy. Teraz nie miałam już tego problemu, ale i tak, idąc na tę randkę, czułam się jak pensjonarka.
Akurat była wiosna, kwitły bzy, a my spacerowaliśmy jak przed laty i nie bardzo wiedzieliśmy, co powiedzieć. Wreszcie Leszek zapytał:
– Dlaczego wtedy, gdy umówiliśmy się koło teatru, nie przyszłaś.
– Przecież byłam wtedy na przedstawieniu. To ty nie przyszedłeś – odparłam zdziwiona.
Od słowa do słowa wyjaśniliśmy sobie wszystko. On się obraził, że "smarkula" wystawiła go do wiatru. Ja uniosłam się honorem i nie chciałam z nim rozmawiać. Byliśmy dwojgiem upartych dzieciaków. Ot, i cała tajemnica...
– Żałujesz? – uśmiechnął się.
– Wtedy byłam wściekła, później wiele razy zastanawiałam się, jak potoczyłoby się nasze życie.
– Ja również, aż do spotkania Marty, mojej żony. Ale i tak do wspomnień z nami związanych wracałem wiele razy.
– No cóż, ja też. Byłeś moją pierwszą miłością.
– A ty moją.
Ta rozmowa przełamała lody między nami. Zaczęliśmy się regularnie spotykać. Czasami ja przyjeżdżałam do Krakowa, gdzie mieszkał Leszek, czasami on przyjeżdżał do mnie. W końcu nasze rodziny również się poznały. I o dziwo, bardzo polubiły, mimo iż dzieliła je spora różnica lat. Leszek założył rodzinę dość wcześnie, ja z małżeństwem trochę zwlekałam.
Gdy poprosił mnie o rękę, nie byłam zaskoczona, ale zdumiałam się, jak łatwo zaakceptowały to nasze dzieci. Najbardziej zadowolony był wnuk, dzięki któremu nasze drogi znów się zeszły.
– Jakie to romantyczne – westchnął, gdy wróciliśmy do domu z podróży poślubnej do tamtego małego miasteczka, w którym wszystko zaczęło się ponad czterdzieści lat temu. – I jakie to wspaniałe, że mój dziadek znowu się uśmiecha. Prawda, że to trochę i moja zasługa? – dodał z dumą.
– Święta prawda – odparliśmy zgodnym chórem.
– Już ci nawet wybaczę, że chciałeś sprzedać mojego "Lenina" – dodał Leszek.
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!