Potem wszystko potoczyło się szybko – okulista, szpital, operacja i głos lekarza, że odklejonej siatkówki nie da się już uratować. Mariusz zapamiętał jeszcze nauczycielkę. W rączki włożyła mu książkę, spytała, co widzi. Odpowiedział: – nic i kobieta wyszła z pokoju. – Miałem siedem lat, kiedy to się stało. Dotąd byłem normalnym chłopakiem, grałem w piłkę, jeździłem na rowerze. Miałem problemy z jednym okiem, ale widziałem. I nagle skończyło się – opowiada Mariusz. – Wtedy niespecjalnie to rozumiałem, później czasami zadawałem sobie pytanie: dlaczego? Teraz już nie zadręczam się, po prostu żyję...
Nie skończę
w czterech ścianach
Od tamtej pory przez 13 lat uczył się i mieszkał w ośrodku szkolno-wychowawczym dla niewidomych w podpoznańskich Owińskach. – W podstawówce byłem raczej leniwy – wspomina.
– Ale w liceum zrozumiałem, że tak dalej być nie może. Powiedziałem sobie: jeśli się nie zmienisz, to skończysz na rencie, zamknięty w czterech ścianach, zdany na łaskę rodziców, bez znajomych i miłości. Poskutkowało i zacząłem się uczyć. Nie byłem orłem, ale lubiłem języki, zwłaszcza angielski.
Po liceum zdał do nauczycielskiego kolegium języków obcych przy uniwersytecie w Poznaniu. I tu zaczęły się problemy. – Nie z nauką, lecz z życiem – wyjaśnia Mariusz. – W Owińskach żyłem pod kloszem, wśród dzieci takich samych jak ja, które niemal we wszystkim wyręczano. A tu nikt się mną nie przejmował! Nikt nie traktował ulgowo!
Sam musiał załatwić na uczelni wszystkie dokumenty, szukać sal, w których odbywały się zajęcia, rozmawiać z wykładowcami, skanować i przekładać na język Braille’a książki, i zakuwać dwa razy więcej niż inni studenci.
– Wątpiłem jedynie wtedy, gdy mimo włożonej pracy oblewałem egzamin. Ale mijało trochę czasu i znów zaczynałem się uczyć. Przecież i zdrowi ludzie mają gorsze dni – mówi Mariusz. I dodaje, że nigdy nie zapomni tej mieszanki radości i dumy, która rozpierała go, kiedy trzymał w ręku wymarzony dyplom ukończenia szkoły. Był szczęśliwy, że wygrał z trudnościami i z własnym zwątpieniem. Tak samo czuł się, gdy wreszcie znalazł wymarzoną pracę.
Wcześniej rozmawiał z wieloma pracodawcami. Przez telefon wszyscy obiecywali mu złote góry, ale kiedy tylko przekraczał progi ich firm, zmieniali zdanie, bo był niewidomy. I znów się nie poddał. Teraz uczy osoby ociemniałe korzystać ze specjalnie przystosowanych dla nich komputerów, uczy ich także brajla, a „normalnym” uczniom daje lekcje angielskiego. Jest pewny, że znajdzie stałą pracę. – Muszę. Mam Edytę i chcę jej dać wszystko, co najlepsze – wyjaśnia rzeczowo.
Widzę jej oczami
Edytę poznał trzy lata temu. Zaintrygowała go swoją wrażliwością i delikatnością. Oprócz uczucia i zrozumienia dała mu coś jeszcze. – Otworzyła mnie na świat – wyznaje Mariusz. – Opowiada mi o nim: jakie ma kolory, jak wygląda. Jest malarką i biologiem, ciekawa mieszanka – śmieje się chłopak.
Dzięki niej poczuł, że nie tylko słyszy, ale i widzi wszystko dookoła. Pokochał kino. Kiedy na ekranie panuje cisza, Edyta szeptem opisuje mu to, czego on nie może zobaczyć. – Wcześniej spotykałem się z dziewczynami, ale one podobnie jak ja były niewidome. Z pewnością bardziej się rozumieliśmy, ale niczego od siebie nie wymagaliśmy. A ja lubię pokonywać bariery – mówi Mariusz. – Edyta często wymaga ode mnie jak od widzącego mężczyzny. Na przykład, żebym dobrze wyglądał, żebym nie zakładał pogniecionych spodni czy nijakich swetrów. I przy niej staję się „normalny”, czuły i męski.
[Dzięki Edycie poznał też Argo. Któregoś dnia jego dziewczyna usłyszała o psach przewodnikach osób niewidomych. Pomyślała, że ktoś taki byłby idealnym towarzyszem stale zabieganego Mariusza, który często wracał do domu poobijany. Bo każde wyjście było dla niego nie lada wyczynem – musiał uważać dosłownie na wszystko: na nierówne chodniki, nieoznaczone wykopy, zaparkowane bezmyślnie samochody czy znaki drogowe. – Nieraz wpadałem w wykopy, dziury, studzienki – mówi chłopak. Był wściekły, ale nie lubił prosić o pomoc. Denerwowało go współczucie innych. Dlatego pomysł z psem przewodnikiem bardzo mu się spodobał.
Ja i on to jedno
Psa przewodnika wyszukała i wyszkoliła dla Mariusza poznańska Fundacja Labrador Pies Przewodnik. Otrzymał go za darmo, ale musiał wykazać, że jest aktywny i jest w stanie utrzymać psa. – Nigdy nie miałem własnego zwierzaka i przyznam, że trochę się go bałem – mówi Mariusz.
– Ale kiedy pierwszy raz dotknąłem Argo, poczułem, że jest mój, ukochany, jedyny. Edyta śmieje się: – Od tej pory ciągle pyta mnie, czy Argo jest ładny i czy mi się podoba.
Dziś Mariusz i Argo tworzą zgrany duet. – Na początku trochę mu nie dowierzałem, chodziłem sztywno, nasłuchując, czy idziemy w dobrą stronę – mówi chłopak. – Ale teraz ufam mu jak przyjacielowi. Czuję, że ludzie nas obserwują, schodzą z drogi, i wiem, że nie myślą już o mnie z litością.
A Argo? Mariusz nie może się doczekać, kiedy pies skończy ćwiczenia pod okiem instruktora i na zawsze zamieszka z nim i z Edytą.
Pies-towarzysz
W Polsce żyje ok. 82 tys. osób niewidomych i słabowidzących (dane z 2002 r.). Dobrze wyszkolony pies to nieoceniona pomoc w ich życiu. Specjalistyczną tresurą zajmują się tylko dwie organizacje (Polski Związek Niewidomych i Fundacja Labrador Pies Przewodnik), które są w stanie przygotować rocznie od kilku do kilkunastu psich przewodników. Koszt ich wyszkolenia, utrzymania i opieki weterynaryjnej przez ten czas wynosi od 10 do 20 tys. zł. Przyszli właściciele, nim otrzymają psa, przechodzą ścisłą selekcję.
Anna Grzelczak
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!