Nieznośna sąsiadka

sasiadka, kobieta, pani, dziewczyna, młoda kobieta, na wsi, przyjażń, dwie kobiety, przyjaciółki
Po raz kolejny przekonałam się, jak to pozory mylą. Nowa sąsiadka okazała się być ciepłą kobietą. A myślałam już, że to baba z piekła rodem.
/ 29.12.2008 10:29
sasiadka, kobieta, pani, dziewczyna, młoda kobieta, na wsi, przyjażń, dwie kobiety, przyjaciółki
Trudno jest zaaklimatyzować się w nowej społeczności. A już najtrudniej w tej wiejskiej, gdzie nie ma ludzi anonimowych, wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Jeśli nie potrafimy dopasować się do obowiązujących tam obyczajów, już na starcie znajdujemy się na straconej pozycji.
Nigdy nie przypuszczałam, że mam aż takiego pecha. "Nowa", bo tak ją nazwała cała wieś, kupiła działkę z domem obok mojego gospodarstwa. I od razu zaczęło się piekło. Nie, żeby jakieś szaleństwa, awantury, bo przecież mieszkała sama. Po prostu dała nam z mety do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnego "dzień dobry", nie interesują jej dobrosąsiedzkie stosunki i nie ma zamiaru zaprzyjaźniać się ze wsią.
– Że też mnie musiało się to przytrafić – żaliłam się koleżankom.
– A co ci to przeszkadza? Nie chce się odzywać, to niech się nie odzywa. Udawajcie, że nikt obok was nie mieszka. Może się wstydzi, może ma coś do ukrycia, a może po prostu jest zwykłym odludkiem.

Ale udawać się nie dało. Nowa nie pozwalała o sobie ani na chwilę zapomnieć. To ona decydowała o tym, co nam wolno, a czego nie powinniśmy robić. Nie wolno było pod żadnym pozorem bawić się naszym dzieciom w ogrodzie. Gdy któreś głośniej się odezwało, natychmiast robiła awanturę, zdarzało się nieraz, że wzywała policję. Ci stukali się w głowę i odjeżdżali, a my zostawaliśmy ze swoimi problemami.
"Nowej" przeszkadzały też szczekające psy, chodzące po jej obejściu nasze koty, a także i to, że drzewa w naszym ogrodzie zasłaniały jej widok. Ileż razy pukała do drzwi, ba waliła z całej siły, aby powiedzieć, co o nas myśli, ileż razy krzyczała z progu, że wreszcie któregoś dnia z nami skończy.

Tak minęły blisko dwa lata. Z jednej strony wieś, z drugiej "nowa". Tak, nowa, bo nikt by się nie zgodził, aby ją inaczej nazywać. Miała z nami na pieńku, a wieś szybko nie wybacza i nie akceptuje takich, którzy się wywyższają. Któregoś dnia wpadła do mnie sąsiadka z naprzeciwka.
– Basiu, muszę z tobą pogadać. Jestem bezradna wobec tej jędzy. Nie dość, że robi nam na złość, to teraz tak stłukła naszego kota, że musieliśmy jechać do weterynarza. Jak można być takim okrutnym człowiekiem. Nie ma w niej krzty sumienia. Musimy się naradzić.
Uzgodniłyśmy, że udamy się do naszego sołtysa. Niech ją postraszy, niech ją przed nami ostrzeże, niech w ogóle coś zrobi. W końcu przez te dwa lata nie kiwnął palcem w bucie. Pewnie uaktywni się przed kolejnymi wyborami.

Przyjął nas, bo to była delegacja ze wsi, bardzo miło. Nawet poczęstował kawą. Mówił, że "nowa" bez przerwy go nachodzi, że skarży się na nas, że opowiada o sąsiadach niestworzone rzeczy. Radził jej wprawdzie, aby podała swoich sąsiadów do sądu, bo wierzył, że w ten sposób będzie można ją uciszyć, ale ona wykrzyczała mu, że jest sołtysem, więc powinien pilnować porządku we wsi. A ona nie będzie łazić po sądach, bo po pierwsze nie ma na to czasu, a po drugie szkoda jej pieniędzy. Podpuszczał ją, mówiąc:
– Przecież pani w stu procentach wygra, więc wieś będzie musiała zwrócić koszty procesu. "Nowa" się nie skusiła.
Przyszły kolejne wakacje. Dzieciaki jak to dzieciaki, często zapominały, że nie mogą się głośno bawić. Szalały zatem na całego. Grały w piłkę, wchodziły na drzewa, stawały na płocie. Najmłodszy to nawet udawał koguta. Jego kukuryku słychać było na końcu wsi. Po kilku godzinach takich szaleństw przyszły do domu i powiedziały:
– Mamo, musisz tam iść. "Nowa" ani razu na nas nie nawrzeszczała. Tam chyba się coś stało.
– Nie pleć, synku – powiedziałam do najstarszego, ale czujności nie straciłam.
Wieczorem zapukałam do jej drzwi.
– Pani Weroniko, co się z panią dzieje. Niepokoimy się o panią.
Odpowiedziała mi głucha cisza. Weszłam więc do środka i z przerażenia aż krzyknęłam. "Nowa" leżała w łóżku i prawie nie oddychała. Otworzyłam okna, a później zadzwoniłam po lekarza. Zapach acetonu w mieszkaniu wskazywał, że to cukrzyca i stan jej jest poważny. Rozejrzałam się po mieszkaniu. Na stoliku obok łóżka dostrzegłam aparat do mierzenia cukru. Wynik mnie przeraził. Z niecierpliwością czekałam na przybycie lekarza. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Po tygodniu pani Weronika była już w domu.
Kolejne dni przyniosły następne zmiany. Siedzieliśmy przy stoliku przed domem, gadając o tym i owym, a zwłaszcza o zbliżającym się rozpoczęciu roku szkolnego. Nagle przed furtką pojawiła się Weronika. Dzieciaki zamarły z przerażenia, a ja, aby rozładować napiętą atmosferę, krzyknęłam:
– Chować się, gdzie kto może!

Później było mi głupio, ale miałam nadzieję, że "nowa" nie usłyszała. Weszła cichutko, a w ręku niezgrabnie trzymała sporą bombonierkę.
– To dla was. Narobiłam sporo kłopotu i chciałabym przeprosić, a przede wszystkim podziękować.
– Czekoladki lubimy, choć się nimi na co dzień nie objadamy, a o kłopocie i przeprosinach nawet nie chcemy słyszeć. To moje dzieci zaalarmowały, że z panią chyba coś złego się dzieje.
– Bo nie wrzeszczałam – uśmiechnęła się skromnie.
– Tak, to prawda. A poza tym zaniepokoiliśmy się nie na żarty i dlatego natychmiast do pani pobiegłam. A dalej już pani wszystko wie.
– Chciałabym porozmawiać, czy da się pani zaprosić na herbatę lub kawę?
– Tak, oczywiście, z przyjemnością.
To było niesamowite spotkanie. Na przemian śmiałyśmy się i płakały. Dla "nowej" była to spowiedź, dla mnie odkrycie prawdziwego człowieka z jego niezdarnie tłumioną tragedią.
Weronika przyjechała do nas z dużego miasta. Kilka miesięcy przed przeprowadzką straciła dwójkę dzieci i męża. Jechali wszyscy na urlop. Ona wylądowała w szpitalu, dzieci i mąż zginęli.

Nie umiała sobie znaleźć miejsca w domu. Sprzedała wszystko i przeniosła się na wieś w drugim końcu Polski. Ale i tu miała żal do całego świata. Wyładowywała tę swoją złość w prościutki sposób. Bolało ją, że inne rodziny żyją szczęśliwie, że inne dzieci są radosne, że ludzie się śmieją i bawią, a przecież powinni być smutni jak ona.
Rozmowa była dla mnie kształcąca, dla Weroniki oczyszczająca. Oczywiście, że od razu się nie zaprzyjaźniłyśmy, nawet nie polubiłyśmy, ale z czasem nasza zażyłość stała się coraz większa. Moja rodzina nie wyobraża sobie żadnej uroczystości bez pani Weroniki, ona jest szczęśliwa, że może z nami spędzić święta. Odcięła się kiedyś od swoich bliskich i teraz musiała zbudować całkiem nowy świat. Chyba się jej nawet udało, bo w końcu i wieś wyciągnęła do niej rękę. Życzliwą.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA