Rok temu, gdy zdecydowała się na walkę w sądzie, znajoma odradzała: – Kasia, daj sobie spokój. To wielka firma, przegrasz, zniszczą cię, zjedzą z butami... Nie przestraszyła się: – Firma nie firma, a ja nikomu nie pozwolę się poniżać.
Schowałam ambicje do szuflady
Dwa lata temu skończyła porządne uniwersyteckie studia, kulturoznawstwo. Specjalizowała się w filmoznawstwie, mogłaby być na przykład krytykiem filmowym. Mieszka w Łodzi, polskim Hollywood, ale tu i dla aktorów brakuje pracy. Szukała zajęcia w swoim zawodzie, nie udało się. Nie mogła bez końca być na garnuszku mamy, planowała ślub, chciała się usamodzielnić. Nie grymasiła, brała pracę jaka była – trochę u znajomych w butiku, trochę tu, trochę tam.
W listopadzie 2004 r. w Galerii Łódzkiej na szybie wystawowej sklepu LMarconi ujrzała ogłoszenie – przyjmiemy do pracy ekspedientkę. W sklepie torby włoskie, galanteria skórzana (rękawiczki, portfele etc.), szale. Weszła. Porozmawiała z kierowniczką. Złożyła podanie i swoje CV. Spotkała dawno nie widzianą koleżankę z podstawówki, która też tu była ekspedientką. Fajnie, pomyślała, będzie miła atmosfera.
– Nie był to szczyt moich marzeń, ale na bezrybiu i rak ryba – opowiada Kasia. – Schowałam ambicje do szuflady i naprawdę ucieszyłam się, że dostanę stałą pracę.
Zadzwonili do niej na początku grudnia, że pracodawca – Spółka „Casini” z siedzibą w Gdyni – akceptuje jej kandydaturę.
Rozpoczęła pracę 4 grudnia po południu. Pracowała na zmiany, także w soboty i niedziele po 12 godzin, co drugi weekend wolny. Pensja netto – 750 złotych.
Już na drugi dzień upomniała się o umowę. Kierowniczka zapewniła ją, że dostanie, tylko to trochę potrwa, zanim dotrze z Gdyni. A później – że szefowa ją przywiezie, gdy na początku stycznia przyjedzie na inwentaryzację.
– Byłam dyspozycyjna, umiałam obsługiwać kasę fiskalną, wypełniałam druki reklamacyjne i zbiorcze rejestry reklamacji... – relacjonuje.
– Miałam satysfakcję, gdy klientka była zadowolona z zakupu. Lubiłam doradzić coś gustownego, dobrać do jej stylu. W sklepie spotykałam znajomych, których dawno nie widziałam. Z moją nauczycielką z podstawówki nagadać się nie mogłyśmy po tylu latach...
Do sklepu zaglądało też wielu cudzoziemców. – Kasia! Kasia! – wołały ją ekspedientki, bo tylko ona znała angielski.
Poza kierowniczką, nieco starszą, były mniej więcej w tym samym wieku. I żadne tam laski, normalne dziewczyny, tyle że w stylu dyskotekowym – gołe brzuchy, świecidełka, opalenizna, mocny makijaż. – Ja za takim nie przepadam, ale każdy ma prawo nosić się jak chce – mówi Kasia.
Możesz się ubrać i iść do domu
Sympatycznie spędziła sylwestra, w gronie przyjaciół. Nowy Rok 2005 zapowiadał się dobrze. Cieszyła się, że ma pracę, że zaoszczędzi na ślub i wesele zaplanowane na sierpień.
2 stycznia, w niedzielę, przed otwarciem sklepu, była inwentaryzacja. Jak zapowiadano, przyjechała na nią szefowa, czyli prezes spółki.
– Przedstawiłam się, o umowę nie pytałam, bo nie wypadało, czekałam na gest pracodawcy – wspomina Kasia. Po remanencie poszła do domu, bo tego dnia według grafiku miała wolne.
W poniedziałek punktualnie stawiła się do pracy. Zdziwiło ją ogłoszenie na szybie o zatrudnieniu nowego sprzedawcy. Szefowa kazała wywiesić, przyjdzie o trzynastej – wyjaśniła kierowniczka.
Opowiada: – Weszła do sklepu, ignorując mnie całkowicie. Poszeptała z kierowniczką i wyszły, usiadły nieopodal na ławeczce. Dość długo rozmawiały. Sądziłam, że o nowym wystroju... Myślałam, że za chwilę dostanę umowę... Wróciła sama kierowniczka. Poczekała, aż załatwię klientkę. Powiedziała: – Wiesz, sytuacja jest taka, że możesz się ubrać i iść do domu... – Jak to? Dlaczego? Co się stało? – dopytywałam się w osłupieniu. – Jesteś zwolniona... Nie spodobałaś się szefowej. Nie chce cię widzieć w tym sklepie.
– Ale dlaczego?
– No wiesz..., za gruba jesteś!
Nie pamięta, jak się ubrała i wyszła. Łzy leciały jej ciurkiem. Nie wie, jak dojechała do domu. Mama długo nie mogła jej utulić. Pod wieczór ochłonęła. – Niby nie mam kompleksów, ale czułam się jak skopana... Było mi strasznie przykro... – mówi.
Ale otarła łzy. Uśmiechnęła się. Następnego dnia poszła do sklepu LMarconi. Upewniła się za co została zwolniona. Za wygląd? – Tak, za wygląd – potwierdziła kierowniczka. Kazała przyjść w piątek po wynagrodzenie i umowę. – Jaką znowu umowę? – zapytała Kasia. Umowę-zlecenie na 7 dni, od 1 do 7 stycznia.
Fałszywe zeznania
Powędrowała do inspekcji pracy. Prawnik, który ją przyjął, był zbulwersowany. Doradził pozwać firmę przed sąd pracy i żądać odszkodowania.
Tak zrobiła. Wcześniej odebrała wynagrodzenie – 750 złotych. Podpisała oświadczenie, że otrzymała taką kwotę. Ktoś później tym samym charakterem pisma dopisał, że za okres 1–7 stycznia. Nie podpisała żadnej umowy.
Firma „Casini” usiłowała udowodnić przed sądem, poniżając się do fałszerstwa, że Katarzyna Kasprowicz nie pracowała w sklepie LMarconi w grudniu. Przepisano nawet jej druki reklamacyjne, żeby zatrzeć ślady obecności. Kiedy Kasia postawiła 10 świadków – pracowników Galerii Łódzkiej i klientów – a mogła mieć ich pięć razy więcej, firma zmieniła taktykę. Dostarczyła pismo, podpisane przez ekspedientki sklepu, że Katarzyna Kasprowicz była leniwa, kłótliwa, nie znała fachu, źle traktowała klientów i nie dało się z nią współpracować. Dawne koleżanki po kolei fałszywie zeznawały przed sądem i teraz mają kłopoty w prokuraturze.
9 grudnia 2005 r. Sąd Pracy w Łodzi po przesłuchaniu licznych świadków i zgromadzeniu dowodów uznał dyskryminację pracownicy za fakt i przyznał jej odszkodowanie w wysokości 4500 zł plus odsetki. Przyznał też odszkodowanie za niezgodne z prawem rozwiązanie umowy o pracę – 1500 zł plus odsetki. Obciążył firmę kosztami procesu. Wielka firma „Casini” nie odwołała się od wyroku. Wypłaciła już odszkodowanie. Nie chce niczego komentować dla prasy.
Kobiety, nie bójcie się bronić!
– Nie chodziło mi o pieniądze – komentuje Kasia. – Czułam się upokorzona, naruszono moją godność, nie mogłam pozwolić, aby to uszło na sucho. Wiem, że inne dziewczyny, kobiety, w podobnej sytuacji płaczą po kątach, żyją w stresie i wolą milczeć, niż walczyć. Ja też na początku się bałam i blisko rok znosiłam pogardliwe spojrzenia koleżanek z tamtego sklepu. Wspierała mnie rodzina i inne koleżanki z Galerii Łódzkiej, które pomogły mi znaleźć nową pracę.
Od lutego 2005 r. Kasia pracuje tylko kilka sklepów dalej. Sprzedaje naturalne wyroby mydlane, pielęgnacyjne i lecznicze, wyrabiane ręcznie w łotewskiej fabryce. Wyżywa się artystycznie, komponując klientkom wspaniałe zestawy, z dodatkiem suszonych kwiatów, ziół, przypraw. Od razu dostała umowę o pracę, z dużo wyższym wynagrodzeniem, chwali sobie atmosferę i stosunki z pracodawcą. – Są tu chyba ze mnie zadowoleni – uśmiecha się.
Po ogłoszeniu wyroku, wracając z sądu, wstąpiła do LMarconi. Zapytała dawne koleżanki: Czy możecie spojrzeć sobie w oczy? – Chyba ciężko im z tym żyć – mówi. – Jedna z nich mnie przeprosiła na uboczu. Wiem, że były szantażowane przez pracodawcę zwolnieniem, ale mimo wszystko, ja bym się na to nie zdobyła... To poniżające...
Co dziś czuje? Ulgę! Chciałaby powiedzieć wszystkim kobietom – brońcie się! Bo dziś nas zwolnią za to, że mamy trochę więcej ciała, a jutro za nie taki nos czy kolor oczu...
Trzymamy za Kasię kciuki, bo marzy o dziecku i pracy w swoim zawodzie. I jak ją znamy, dopnie swego!
Warto walczyć o swoje
Jerzy Iwaszkiewicz, Okręgowa Inspekcja Pracy w Łodzi:
- Prawo stanowi, że pracownicy mają być traktowani równo, bez względu na płeć, wiek, rasę, religię, pochodzenie, wygląd etc. Naruszenie tej zasady jest przejawem dyskryminacji. Na 1610 skarg, jakie otrzymaliśmy w ub. roku, tylko mniej niż pół setki dotyczyło dyskryminacji. Fakt dyskryminacji dość łatwo jest wykazać przed sądem, bo to na pracodawcy spoczywa ciężar udowodnienia, że nie miał miejsca. Każdy pracownik może liczyć na bezpłatną poradę prawną i pomoc w najbliższym oddziale inspekcji pracy.
Zdzisława Jucewicz
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!