Torebka stryjenki Teodory

torba, torebka, dokumenty
Aż trudno uwierzyć, jak ciężkie życie miała moja stryjenka. Po dramatycznych przeżyciach nie załamała się jednak, a stała się silną kobietą, wrażliwą na krzywdę innych.
/ 19.11.2008 16:29
torba, torebka, dokumenty
Stryjenka była niezwykłą kobietą. Jej tajemnicę odkryliśmy dopiero, gdy umarła, dzięki starej torbie...
Wszyscy w rodzinie mówili na stryjenkę "Todzia", nawet wtedy, gdy była już bardzo wiekowa i sucha jak stary świerszcz.
– Byłeś u Todzi? – pytała moja matka, a ojciec zaraz się złościł i prychał:
– Byłem, byłem. Chociaż to ja jestem starszy od niej i bardziej schorowany! Ale to moją szwagierką rodzina się przejmuje, a nie mną! Ty też kobieto Todzię traktujesz jak własne dziecko.
A ona ma tylko osiem lat więcej od ciebie, więc nie przesadzaj z tą troską!
Ale ojciec tylko tak gadał, bo gdy szwagierka Todzia nie dzwoniła przez dwa dni, podnosił larum. Wtedy ktoś z nas musiał jechać na dalekie przedmieście, brnąc w błocie albo śniegu, do malutkiej chatki schowanej w srebrnych świerkach i długo stukać w zielone drzwi, zanim w progu pojawiła się postać okryta koronkowym szalem, niezależnie od pogody.

Na słotę stryjenka miała szale czerwone i żółte. Na dni słoneczne owijała się w seledyny i beże. Zimą nosiła koronki białe i srebrne. Nigdy, nikt nie widział jej w czerni albo brązie. Tych kolorów nienawidziła, więc nawet idąc do niej z wizytą musieliśmy ich unikać.
Zrobilibyśmy wszystko, żeby oszczędzić stryjence zmartwień i smutków, bo dosyć ich miała w swoim długim życiu. Najgorsze tragedie nie zostały jej oszczędzone.
Jako dziecko patrzyła na śmierć swoich rodziców w strasznym syberyjskim piekle! Tułała się po radzieckich domach dziecka, gdzie próbowano jej wybić z małej, upartej głowy wspomnienie wielkiego dworu, w jakim się urodziła i pańskich nawyków zaszczepionych jej przez matkę, babkę i guwernantkę miss Alice. Wszystkie zginęły. Nauczycielka stryjenki najwcześniej, bo była młodziutka i bardzo ładna, więc sołdaci w szpiczastych czapkach z czerwoną gwiazdą gwałcili ją przez kilka godzin, aż wreszcie jak ranne zwierzę umarła pod starym orzechem, na wielkich, skórzastych liściach, w które próbowała się zakopać i schować.

Babunia stryjenki odeszła w czasie pięciotygodniowej podróży w nieznane. Do samego końca dzielna i spokojna uczyła małą wnuczkę, że mimo wszystko ludzie są dobrzy. Todzia straciła tę wiarę dopiero w Polsce, po powrocie z zesłania, w latach pięćdziesiątych, kiedy wyszła za mąż za byłego cichociemnego, który też wrócił z Zachodu do wolnej ojczyzny.
Wykopali z niej tę wiarę w człowieka razem z dzieckiem, które miało się urodzić za trzy tygodnie. Jej mąż, a brat mojego ojca musiał patrzeć, jak katują jego ciężarną żonę, a potem ona patrzyła, jak robią z niego krwawą miazgę, bo się im wyrwał i jednym ciosem pięści rozwalił nos i szczękę najgorszemu oprawcy.
Todzia nigdy nie pojęła, dlaczego przetrwała. Mówiła, że przestało jej zależeć na życiu i pewnie dlatego żyła. Już nigdy, nigdzie, niczego i w żadnej sytuacji się nie bała.
Nawet kiedy już była bardzo stara i słabiutka, szła środkiem chodnika podpierając się laseczką, ustępowały jej najgorsze lumpy z całej dzielnicy. Mało tego! Wieści o przeżyciach stryjenki Todzi jakoś się rozniosły i budziły respekt w najgorszych melinach, szczególnie od chwili, kiedy niepozorna Todzia rzuciła się ze swoją laską na pijanego osiłka okładającego przed sklepem swoją ciężarną kobietę. Podobno waliła go po łbie i tak przeklinała, aż zaimponowała klienteli pobliskiej pijalni piwa, a ich trudno było czymś zaskoczyć!
– No – mówili – hrabina umie rozmawiać. Od razu widać, że zna życie. Pełny szacunek dla pani hrabiny!
Od tego wydarzenia mój ojciec przestał nalegać, żeby stryjenka Todzia przeniosła się do mieszkania w kamienicy albo w bloku, żeby była bliżej nas. Uznał, że i tak zrobi, co będzie chciała.
– Co ja się będę denerwował i kłócił z tobą? Jesteś uparta jak koza! Rób, co chcesz, mieszkaj, gdzie chcesz, tylko dzwoń codziennie, żebyśmy wiedzieli, że żyjesz!
Domek stryjenki to była jedna izba i sień, w której urządziła łazienkę. W izbie stał kaflowy piec, a w rogu kuchnia na węgiel. Stryjenka nie uznawała gazu. Mówiła, że daje trupi płomień i że tylko żywy ogień jest zdrowy dla człowieka.
Prawie nie gotowała dla siebie, ale kiedy ktoś miał ją odwiedzić, piekła w piecu takie ciasta i torty, jakich nie powstydziłaby się najlepsza cukiernia. Deski podłogowe były wyszorowane do białości, łóżko zawsze zasłane równiutko, na stole piękna haftowana serweta. Poza tym – biednie i skromnie, ale kto tam przyszedł na trochę, siedział godzinami i nie chciało mu się nigdzie wychodzić.

Stryjenka miała zupełnie siwe włosy z jednym czarnym pasemkiem na skroni. Zaczesywała je gładko i spinała klamrą z prawdziwego szylkretu. W ogóle czasem nas zaskakiwała, bo w tej biedzie, jaka ją otaczała, nagle dostrzegaliśmy jakiś niezwykły przedmiot – kosztowną, piękną broszę albo srebrny nożyk do papieru, albo cudowną filiżankę, bo stryjenka piła herbatę wyłącznie z filiżanek i to z najlepszej porcelany.
– Ho, ho – dziwił się mój ojciec – a skąd ty masz takie skarby?
Stryjenka odpowiadała zawsze jednakowo:
– Podoba ci się to? Bierz. Mnie na nic takie rzeczy.
Więc, w końcu nikt o nic nie pytał, bo wyglądałoby na to, że chce zabrać stryjence wszystko, co ma jakąś wartość.
Tylko moja matka nie miała spokoju.
– Ty widziałeś? – pytała ojca z wypiekami na policzkach.
– Co, widziałem?
– No, pierścionek Todzi. Jakiś nowy. Nigdy go nie nosiła. Przysięgnę, że to brylant!
– Zaraz brylant! Skąd brylant? Pewnie zwykła cyrkonia.
– Cyrkonia?!! Znam się na tym. Brylant i to z trzy czwarte karata. A oprawa z platyny. Takich już dzisiaj nie robią!
Matka nie wytrzymała i zapytała przy najbliższej okazji:
– Słuchaj, Todziu. A gdzie ty masz ten pierścionek, co go ostatnio widziałam u ciebie na palcu? Taki ładny, chyba
z brylantem?
– Dałam go pielęgniarce w przychodni. Bardzo się zachwycała. A mnie, po co on? Niech innych cieszy!
– Ale, skąd ty go miałaś?
– Skąd? Skąd? Wiatry przywiały i wiatry rozwiały. Szkoda gadać o głupstwach. Chodź, lepiej ci powróżę!

Stryjenka pasjami lubiła stawiać tarota i rozkładać cygańskie karty. Miała wiele talii przewiązanych jedwabnymi kokardami, owiniętych w ozdobne papiery i tkaniny. Siadała przy stole, zapalała woskową świecę i rozkładała karty. Wyglądała wtedy naprawdę jak wróżka.
Byłam ostatnią osobą, której wróżyła przed swoją śmiercią. Pamiętam wszystko, co mi powiedziała. Każde słowo.
Bardzo się zamyśliła, kiedy rozłożyła karty. Przekładała je, tasowała, rozkładała, za każdym razem inaczej. Ale widocznie widziała w nich ciągle to samo, bo wreszcie powiedziała:
– No, nie chce być inaczej! Koniec, kropka. Trudno.
– Ale, co trudno? – dopytywałam się. – Czy zobaczyłaś coś złego? Co wyszło w kartach?
Nic nie powiedziała. Dopiero przy pożegnaniu oznajmiła:
– Powinnaś sobie przypomnieć tę bajkę, którą kiedyś razem czytałyśmy. O małym kangurku, któremu najlepiej było w torbie u mamy. Taka torba to dobra rzecz!

To było nasze ostatnie spotkanie, bo stryjenkę zamordowali dzień później. Dwie dziewczyny i jeden chłopak, który był dalekim znajomym syna tej pielęgniarki obdarowanej przez stryjenkę pięknym brylantem.
Oczywiście pochwaliła się rodzinie. Oczywiście wszyscy opowiadali o staruszce, która rozdaje biżuterię, więc pewnie na niej śpi. Oprawcy zdemolowali jej mały domek. Zrywali nawet wyszorowane do białości deski podłogowe. Przypalali ją papierosami i żelazkiem. Na szczęście, jak mówił lekarz sądowy, nie cierpiała długo, bo była już bardzo stara i schorowana.
To byli zupełnie młodzi ludzie. Dziewczyny z tak zwanych porządnych domów, a chłopak – dobry uczeń, laureat dwóch olimpiad językowych. Prokurator mówił nam, że to się zdarza coraz częściej! Podczas procesu zeznawali, że staruszka "się stawiała i była wkurzająca". Potrafiliśmy sobie wyobrazić, jak na nich musiała krzyczeć, kiedy jeszcze miała trochę siły.
Nie było czego wziąć na pamiątkę po stryjence. Jej ukochane filiżanki były porozbijane, szale z koronki podarte, obrusy i serwety zniszczone. Jedyną nietkniętą rzeczą była stara, mocno sfatygowana torba wisząca na kołku, nad węglarką, też zresztą przewróconą i pomazaną węglowym miałem.

Torba?! Przypomniałam sobie ostatnie słowa stryjenki. Pewnie chciała, żeby ktoś się jednak dowiedział, ile dobra zrobiła, a była zbyt skromna i dumna, żeby się chwalić. A może bała się, że my, jej najbliżsi będziemy mieli pretensje, że wydaje majątek na obcych ludzi, zamiast wspierać rodzinę?
W torbie było mnóstwo różnych papierów: kwity, dowody wpłat bankowych, przelewy, przekazy pocztowe, rachunki. Wszystko dla potrzebujących, chorych, inwalidów, ubogich, niepełnosprawnych, porzuconych. Najstarsze sprzed trzydziestu paru lat, więc nasza stryjenka bez rozgłosu, bez fanfar i bicia w bębny robiła swoje. Pomagała tym, którzy potrzebowali pomocy, wspierała każdego biedaka, który nigdzie nie mógł się doprosić ratunku i zrozumienia.
Papiery były porządnie posegregowane: dzieci, dorośli, chorzy, hospicja, szpitale, misje, wypadki losowe. Każdy "dział" zwinięty w rulon i przewiązany szpagatem. Na oko wydała na tę swoją działalność olbrzymią fortunę.

Zachodziliśmy w głowę, skąd miała pieniądze? Zrozumieliśmy wszystko, kiedy mój ojciec znalazł w przegródce torby malutki pakuneczek zawinięty w bibułkę, a w nim duży, migocący wszystkimi kolorami tęczy diament. Wyglądał tak, jakby ktoś go wyłamał z oprawy, gdzie był tylko jakimś fragmentem większej całości. Był tam również dowód sprzedaży i adres jubilera. Pojechaliśmy do niego, chociaż jego zakład mieścił się bardzo daleko.
Długo trwało, zanim przekonaliśmy starego złotnika, żeby nam opowiedział o pani, która od wielu lat sprzedawała mu biżuterię. Przyjeżdżała regularnie, dwa razy w roku. Zawsze przywoziła jeden diament. Były one różnej wielkości, więc jubiler od razu zorientował się, że tworzyły kiedyś piękną kolię.
– Pewnie rodzinna pamiątka, ale nie pytałem, bo moja klientka zastrzegła sobie dyskrecję. Wyceniałem jeszcze kilka pierścionków, ale tych pani nie chciała sprzedać, choć jednym byłem bardzo zainteresowany, bo miał piękny brylant o rzadkim, oryginalnym szlifie.
– To pewnie ten, przez który ją zamordowali.
– Bardzo mi przykro to słyszeć, bo to była niezwykła dama. Takich już nie ma! – powiedział ze smutkiem.

Nigdy się nie dowiemy, skąd stryjenka Teodora miała te klejnoty. Nie dowiemy się, jaką tajemnicę powierzyły małej dziewczynce jej matka i babka podczas tej strasznej drogi do nieznanego piekła? Co jej naszeptały i przykazały? Jakich słów użyły, żeby zapamiętała na zawsze to, co mówiły?
Nie będziemy wiedzieli, kiedy, gdzie i od kogo otrzymała tę rodzinną pamiątkę. A może ktoś jej przekazał ostatnią wolę krewnych? To jest zagadka nie do rozwiązania.
Wiemy tylko, że rodzinne klejnoty stryjenki Teodory pomogły wielu ludziom, a dla niej stały się, niestety, zgubą. Nie możemy zupełnie pojąć, dlaczego tak wyjątkowo szlachetna, dobra i prawa kobieta miała tak dramatyczne, trudne życie? Gdzie tu sprawiedliwość?
Po stryjence został ostatni kamień. Duży i piękny, migotliwy jak gwiazda. Na razie leży bezpiecznie schowany i czeka, aż będzie komuś potrzebny. Jesteśmy pewni, że wówczas stryjenka Teodora da nam jakiś znak, abyśmy kontynuowali jej dzieło, pomoc dla najbiedniejszych.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA