Kapitan Radek Ambroziak ma dwadzieścia siedem lat. Jest zawodowym żołnierzem. Od jedenastu miesięcy dowodzi zespołem łącznikowo-monitorującym w Polskim Kontyngencie Wojskowym KWOR w Kosowie. Uczestniczy w pokojowej misji sił NATO, pomaga miejscowej ludności, wymęczonej niedawną wojną, biedą i głodem.
– Przychodzą do nas – mówi Ambroziak. – Błagają o jedzenie i wodę, o interwencję u miejscowych władz, by odbudowały zniszczone domy. Stary człowiek przez siedem lat nie był na własnym polu, bo bał się ukrytych w ziemi min. Chciał uprawiać ziemię, prosił, żeby je odnaleźć i rozbroić.
Każdemu dziecku przychyliłby nieba
Trzy miesiące temu do Ambroziaka podszedł młody mężczyzna. Opowiedział o sześcioletniej dziewczynce śmiertelnie chorej na serce. – Nikt jej nie może pomóc, bo nasi lekarze zginęli albo uciekli – mówił. – Mała natychmiast potrzebuje operacji, bez tego umrze. Zrób coś, pomóż...
– Nie miałem pojęcia, do czego mógłbym się przydać choremu dziecku, ale postanowiłem, że spróbuję coś zrobić – kapitan nie kryje, że nie zna się na chorobach. Nie zna się też specjalnie na dzieciach. Chociaż... Na jednym dziecku, swoim synku, czteromiesięcznym Aleksandrze, zna się znakomicie, choć jest to wiedza głównie teoretyczna, zdobyta dzięki żonie Joannie. To ona w dziesiątkach listów cierpliwie opisywała mu, jak Aleksander je, jak się uśmiecha, jak unosi główkę do góry, bo kapitan tylko dwa razy widział synka – w dniu, kiedy mały przyszedł na świat, i potem, podczas krótkiej przepustki. Ale czuje, że od kiedy został tatą, stał się wrażliwszy na niedolę innych dzieci.
– Kiedy dowiedziałem się, że Biondine może uratować operacja i że można ją przeprowadzić w Polsce, postanowiłem, że jej pomogę – mówi.
Dziewczynka mieszkała razem z rodziną w niewielkiej wsi Shipashinice e eperme. Ambroziak wziął kilku żołnierzy, tłumacza i pojechał do wioski, zobaczyć chorą.
– Długo jechaliśmy, bo wioska leży „za górami, za lasami, Panu Bogu za plecami...” – cytuje dziecinny wierszyk, który przypomniał mu się, kiedy tam dotarł i zobaczył nędzne chałupy, rozrzucone między poletkami uprawnymi. – Ludzie żyją tylko z tego, co im da ziemia. Są niepiśmienni i nieufni. Rodzina chorej dziewczynki wiedziała, że mała wymaga specjalistycznej pomocy, ale... nie wiedziała, do kogo ma się z tym zwrócić.
W domu byli rodzice dziewczynki i jej młodsze siostrzyczki, czteroletnia Kaltrina i trzyletnia Ariana. – Która z nich choruje? – dopytywał się kapitan.
– Biondine – matka poprowadziła go do izby, gdzie leżała sześciolatka. – Mała popłakała się na widok obcego człowieka w mundurze – wspomina Ambroziak. – Chuda, drobna, nie umiała chodzić ani samodzielnie usiąść. Ale nie to było najgorsze. Straszna była jej skóra, stopy, dłonie, wargi. Wszystko sinofioletowe, prawie niebieskie. – Co jej jest? – zapytałem. Matka wyciągnęła skądś dokumentację medyczną sporządzoną zaraz po narodzinach córki. – Wrodzona wada serca – powiedziała. – Trzeba ją było operować, ale wybuchła wojna i szpitale nie zajmowały się chorymi dziećmi...
Łańcuszek ludzi dobrej woli
Kilka dni później Ambroziak zabrał Biondine do szpitala w Prisztinie. Lekarze potwierdzili diagnozę – złożona wada serca, tak zwana tetralogia Fallota. Dziecko jest sine, bo w krwi krążącej po organizmie jest mniej tlenu niż normalnie. Umrze, jeśli nie zostanie poddane natychmiastowej operacji. Tylko... nikt w Kosowie jej nie zoperuje. Po powrocie do bazy Ambroziak zaczął szukać szpitala, który podjąłby się operacji. Zadzwonił do kliniki kardiochirurgii dziecięcej w Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Kierownik kliniki, profesor Jacek Moll, powiedział, że zoperuje małą, jeśli dostanie zgodę dyrektora szpitala, profesora Przemysława Oszukowskiego.
A potem powiedział: – Przywieź dzieciaka jak najszybciej, będziemy ją leczyć za darmo. – Miejsce w szpitalu już było, musiałem tylko przewieźć Biondine i jej mamę do Polski. Spytałem dowódcę kontyngentu, pułkownika Jerzego Mizgałę, czy mogę się tym zająć i... wziąłem się do roboty – wspomina kapitan.
Zabrał mamę Biondine do notariusza, gdzie odciskiem palca przypieczętowała zgodę, by reprezentował ją w urzędach, a potem w ambasadzie Macedonii zaraził swoim entuzjazmem ambasadora. Ten od ręki zrobił to, co zwykle zajmuje przeszło miesiąc – wydał paszporty i wizy. Pozostała kwestia pieniędzy na podróż. – Zrobiłem w bazie zbiórkę – mówi Ambroziak. – Złożyli się i Polacy, i Amerykanie. Po trzech tygodniach byliśmy już w szpitalu w Łodzi.
– Wreszcie do płuc Biondine dotrze więcej tlenu – mówi profesor Moll, który przeprowadził pierwszą operację. – Drugi zabieg przeprowadzimy za rok, kiedy już pojawi się właściwy układ krążenia.
Będzie zdrowa jak inne dzieci
– W latach osiemdziesiątych woziłem polskie dzieci na operacje do Ameryki – wspomina profesor. – Teraz zaczynamy odpłacać za tamtą pomoc, ale potrzebujemy pieniędzy. Na podróż chorej, na rehabilitację.
– Musimy zdobyć osiem tysięcy euro – mówi kapitan Ambroziak. – Nie wiem, czy zdążę, bo wkrótce wracam do kraju, ale moi koledzy obiecali, że zorganizują zbiórkę pieniędzy w bazie i wśród mieszkańców Kosowa, Serbów i Albańczyków. Może choć na chwilę zjednoczą się, by pomóc chorej dziewczynce?
– Kiedy Biondine podrośnie, wytłumaczę jej, jak wiele zawdzięcza Polakom – mówi jej mama, Hajrije Dermaku, która razem z wojskową tłumaczką towarzyszyła dziewczynce. – Dostałam od was wielki dar, nadzieję na życie i zdrowie dziecka, a ja... nie tak dawno jeszcze nie wiedziałam, że gdzieś na świecie jest taki kraj jak Polska. I że są tam ludzie, którzy chcą nam pomóc...
Agata Bujnicka
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!