Pech. Miałem po prostu pecha. Inaczej tego nie można nazwać – mówiłem właściwie sam do siebie. – Gdybym tego dnia został w domu, nic by się przecież nie stało. Ale nie, zachciało mi się pojechać na działkę. Pogoda pod psem, ale ja musiałem pojechać na działkę.
Leżałem połamany na szpitalnym łóżku i psioczyłem na czym świat stoi.
W sali było nas tylko dwóch. Ja zająłem "lepsze" łóżko, pod oknem, mój milczący sąsiad to bliżej drzwi. Milczący, bo właściwie prawie nic nie mówił. Na moje próby nawiązania znajomości odpowiadał półsłówkami. Dowiedziałem się tylko, że ma na imię Jurek. No, ale byliśmy przecież skazani tylko na siebie i trzeba było wspólnie przetrwać najbliższe dni, a kto wie, czy nie tygodnie. On miał nogę na wyciągu, najczęściej patrzył w jeden punkt na styku sufitu z przeciwległą ścianą. Było to trochę deprymujące, ale zacząłem się już przyzwyczajać.
Zdążyłem mu opowiedzieć całą moją historię, ale on był nieskory do zwierzeń. Specjalnie mi to nie przeszkadzało, bo byłem wściekły na siebie za ten wyjazd i musiałem to z siebie wyrzucić bez względu na to, czy ktoś mnie słucha czy nie. No więc z tą działką było tak: Mieliśmy się wybrać tam z żoną zrobić jesienne porządki. Ale rano okazało się, że wbrew zapowiedziom synoptyków, pogoda jest okropna.
– Nie ma sensu jechać – przekonywała moja połowica. – Zobacz, jaka szaruga.
Ale ja się uparłem. Czekałem na to cały tydzień, praca fizyczna na działce jest dla mnie wytchnieniem. Ustaliliśmy, że pojadę sam i trochę ogarnę teren przed zimą. No i stało się. Poślizgnąłem się na mokrej trawie przed domem i runąłem jak długi tak nieszczęśliwie, że złamałem nogę.
– Cholera, gdybym posłuchał żony nic by się nie stało – rozważałem na głos trochę bez sensu.
I w tym momencie, niespodziewanie mój sąsiad przemówił. I to, kto by się spodziewał, pełnym zdaniem:
– Tak miało być. Nie mógł pan tego w żaden sposób uniknąć – mówił takim tonem, że aż mnie ciarki przeszły. – Już w chwili, kiedy zaczął padać deszcz, wszystko zostało przesądzone.
– No chyba pan sobie żartuje – podjąłem temat, zadowolony, że nareszcie nie będę gadał do siebie. – Ja nie wierzę w takie bzdury jak przeznaczenie, wróżby i takie tam...
– Ja też nie wierzyłem aż do wczorajszego dnia.
– A cóż takiego zdarzyło się wczoraj? Połamał pan kości, to widać, ale to jeszcze nic nie znaczy.
I wtedy usłyszałem najbardziej zadziwiającą historię w moim życiu. Historię, która zachwiała moim głębokim przekonaniem, że wszystko w życiu od początku do końca zależy wyłącznie od naszych decyzji.
Jerzy pracował jako kierowca w pogotowiu. Praca stresująca, ciągle w pośpiechu, oczekiwaniu na wezwanie. Tego akurat dnia wezwań nie było za wiele. Od rana – dwa do zawału i dwa zasłabnięcia. No i ten jeden do wypadku.
To nie był groźny wypadek. Samochód nie wyrobił na zakręcie, przeciął przeciwległy pas ruchu, po którym na szczęście nic nie jechało, uderzył w wielki przydrożny kamień i wylądował w rowie. Kierowca wyszedł bez szwanku, tylko pasażer, młody chłopak, nazwijmy go Marek, był trochę poturbowany i miał podejrzenie wstrząśnienia mózgu. Stąd to wezwanie. Lekarz uznał, że trzeba go poddać badaniom i musi pojechać do szpitala. Uprosił tylko tyle, że będzie mógł usiąść przy kierowcy.
– Uff, wiedziałem, że nie powinienem wierzyć w żadne głupie opowieści i czary-mary – zaśmiał się pasażer, kiedy karetka ruszyła w stronę miasta.
– O czym pan mówi? – zainteresował się kierowca.
– Ano, bo wie pan, miałem taką dziwną historię. Kiedyś w jakimś barze wdałem się w pyskówkę. Niepotrzebnie zresztą. Trochę piwa wypiłem, a po piwie robię się zadziorny. Jakiś klient niechcący mnie potrącił i wściekłem się. On słowo, ja słowo, a padały coraz bardziej obraźliwe i bójka wisiała w powietrzu.
I wtedy on nagle powiedział:
– Zginiesz w wypadku samochodowym dokładnie 24 października.
Marka tak zatkało, że momentalnie wytrzeźwiał. Facet wciąż stał przed nim cały wzburzony i jakby w tym momencie nieobecny. W barze zapadła cisza i wtedy tamten nagle oprzytomniał.
– Przepraszam, głupoty gadam – powiedział już zwykłym tonem. – Dajmy już temu spokój. Sorry, że cię potrąciłem. To naprawdę było niechcący.
Rzucił na ladę pieniądze za piwo i ruszył w kierunku drzwi.
– Poczekaj stary, to ja przepraszam. Głupio wyszło. Chyba za dużo wypiłem. Chodź, postawię ci na zgodę – zreflektował się Marek.
Tamten opierał się bardzo, ale w końcu razem usiedli. W trakcie rozmowy gość, indagowany na okoliczność tego niespodziewanego proroctwa, przyznał, że tak mu się czasem zdarza, że kiedy jest bardzo zdenerwowany i wkurzony na kogoś, widzi jego przyszłość.
– Nagle, nie wiem skąd pojawia się w mojej głowie data śmierci tego człowieka i niektóre jej okoliczności. To okropne. Staram się nad tym zapanować, ale jest silniejsze ode mnie. To moje przekleństwo.
Kierowca wyciągnął jeszcze od niego, że samochód nie wyrobi się na zakręcie, że będzie zapadał zmrok i jeszcze jeden ważny szczegół – początek napisu na tablicy rejestracyjnej: WJL 238... dalej było nieczytelne.
Marek nie był nigdy przesądny, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Był początek lutego, do 24 października pozostało mnóstwo czasu. Postanowił, że nie będzie się tym przejmował, ale na wszelki wypadek tego dnia po prostu nie wsiądzie do żadnego samochodu. Już po miesiącu zapomniał jednak o całej sprawie. Przypomniał sobie dopiero, kiedy samochód kumpla, którym jechali za miasto znalazł się w rowie.
– Wiedziałem, że w takie rzeczy nie można wierzyć, a jednak coś było w tej przepowiedni. Zgadzała się data, no i ten zakręt. Nawet, uwierzy pan – numery tablicy rejestracyjnej! WJL 2386 – taki był numer kumpla, a tamten z przepowiedni zaczynał się na WJL 238... – zaśmiał się nerwowo. – A jednak widać nie było mi to pisane.
Jechaliśmy jakiś czas w milczeniu, gdy nagle poczułem jak włosy jeżą mi się na głowie.
– Jak pan powiedział? Jakie numery?
– WJL 238... – coś musiało być dziwnego w moim głosie, bo prawie krzyknął.
– Jakie numery ma ta karetka?!
Karetka miała numer WJL 2388. Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, bo właśnie brałem ostry zakręt. Kątem oka dostrzegłem nadjeżdżającą z przeciwka ogromną ciężarówkę...
Zaległa cisza. Słychać było tylko odgłos przejeżdżających ulicą samochodów.
– Nie wiem, czy żyje – powiedział mój towarzysz niedoli, jakby czytając mi w myślach. – Przewieziono go do innego szpitala i na razie nie mam żadnych wieści. Ale wie pan, gdyby ta przepowiednia się sprawdziła, to by znaczyło, że życie nie ma najmniejszego sensu. Wszystkie nasze starania, decyzje, wybory... wszystko bez sensu. On na pewno żyje. Musi żyć...
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!