Zbuntowani pradziadowie

kurchan
Tak się kochali, że uciekli z domu, żeby być ze sobą...
/ 19.09.2008 14:40
kurchan
Zawsze miałam ochotę tam pojechać, ale wiecznie się nie składało. Tym bardziej, że grób pradziadków znajduje się od czasów ostatniej wojny poza granicami kraju.
O ich miłości krążyły w naszej rodzinie legendy. To był wielki mezalians, bo prababcia pochodziła z dobrej rodziny, a pradziadek był skromnym urzędnikiem na kolei. Aby żyć razem, uciekli z domu, czas jakiś tułali się po świecie, aż w końcu zamieszkali w nędznej chałupie. Odtąd z wolna zaczęli się dorabiać. Najwcześniej dorobili się trójki dzieci, z których najstarsza była moja babcia. Upór pradziadka i jego nadludzkie wysiłki sprawiły jednak, że po jakimś czasie powstało niemałe gospodarstwo. Stanął solidny dom, systematycznie powiększała się powierzchnia upraw. Pradziadkowie rozpoczęli też hodowlę owiec i koni. Były nawet stawy rybne, ale nie było... ślubu.

Młody proboszcz na wieść o tym, że chcą się pobrać rodzice trójki zrodzonych bez ślubu bękartów, jak to się wówczas mówiło, kategorycznie stwierdził, że grzesznikom takim jak oni sakramentu świętego udzielić nie może. A oni, zbuntowani przeciw wrogiej im rodzinie prababci, zbuntowali się też przeciw kościołowi.
– Jaki to grzech kochać się? – mieli często, jak głosiła rodzinna legenda, powtarzać pradziadkowie.
– Byli zbuntowani aż do śmierci – opowiadała mi babka. – Ja, żeby mieć ślub kościelny, ochrzciłam się w wieku dziewiętnastu lat w tajemnicy przed nimi. Do kościoła nie przyszli, tylko potem na wesele. A moja siostra żyła ze swoim mężem bez ślubu jak rodzice.

Gdy twój pradziadek umarł, proboszcz za żadne skarby nie zgodził się na pogrzeb na poświęconej ziemi. Więc jego żona kazała wykopać grób na pięknie wznoszącym się cyplu nad jeziorem, a nam w ostatniej woli przykazała, aby ją pochować razem z mężem.
Na skutek pogmatwanych wojennych i powojennych losów mojej rodziny byłam pierwszą osobą, która miała stanąć przy grobie pradziadków. Prababka umarła w 1944 roku, kiedy dwójka jej dzieci już nie żyła, a trzecie – moja babka – było na zesłaniu. A gdy wróciła, bez skutku starała się o paszport, więc i ona nie dotarła na grób dziadków.

I tak zaczęła umierać pamięć o moich zbuntowanych pradziadkach. Teraz ja postanowiłam ją przywrócić. W dokumentach po babce odnalazłam potrzebne mi informacje i ruszyłam w podróż w poszukiwaniu swoich korzeni.
Długo to trwało, ponieważ nic, co znałam z przekazów, nie było już takie jak wtedy. Dom obrócił się w ruinę, zamienioną kiedyś na kołchozowe mieszkania, gospodarstwo zostało zdewastowane, pola leżały odłogiem. A biedni, szarzy ludzie nic nie wiedzieli o przeszłości tych terenów. Tylko jeden, dziś 92-letni starzec, potrafił wskazać mi grób pradziadków.

Miejsce to niezwykłe. W gęstym sosnowym lesie, na cyplu z trzech stron otoczonym przez wody jeziora jest usypany z ziemi kurhan z potężnym kamieniem.
I tyle. Żadnego nazwiska, żadnych kwiatów, zniczy. Taki grób mógłby mieć nie siedemdziesiąt, a sto siedemdziesiąt albo pięćset siedemdziesiąt lat.
– Chciałem kiedyś na tym kamieniu wyryć ich nazwiska, ale się bałem – powiedział stary Mateusz, niegdyś, jak się okazało pastuch, a potem ogrodnik moich pradziadków. – To byli dobrzy ludzie – dodał.
Poprosiłam, żeby dokładnie opowiedział mi wszystko, co pamięta. A pamiętał nadzwyczajnie dużo jak na swój sędziwy wiek. Może dlatego, że to były czasy jego młodości – miał zaledwie piętnaście lat, kiedy go zatrudnili, dwadzieścia, gdy umarł pradziadek, a niespełna trzydzieści, kiedy chował prababkę. Bo to on dokonał pochówku.
– Ja nigdy nie widziałem ludzi, którzy by się aż tak kochali – opowiadał Mateusz. – Oni nawet w pole chodzili razem, trzymając się za ręce. Zupełnie jak dzieci. A przez to i nam było z nimi bardzo dobrze. Bo tacy szczęśliwi ludzie tak się dobrze do obcych odnoszą, jakby to była ich rodzina. To się i chciało dla nich pracować. Gdyby wszyscy tak się kochali – westchnął stary – świat byłby o wiele lepszy.

Staliśmy nad grobem nieznanych mi pradziadków, a ja chłonęłam każde słowo starego Mateusza z rosnącym wzruszeniem.
– Tylko z księdzem się kłócili. Najpierw dlatego, że on nie chciał im dać ślubu, a potem dlatego, że oni nie chcieli ochrzcić dzieci. No i głośno było o tym, że to jedyna rodzina w okolicy, do której ksiądz nie wstępuje po kolędzie. Bo my tu wszyscy katolicy byliśmy, a oni na msze w niedziele nie przychodzili, pokarmów na Wielkanoc nie święcili. To i niektórzy kręcili na nich nosem. Ale ta ich miłość... Nie mogą być grzesznikami ludzie, którzy się tak mocno kochają, powtarzaliśmy ciągle.
Mateusz, który musiał podpierać się laską, był zmęczony długim staniem i gadaniem. Przysiedliśmy więc na pniu starego drzewa, które leżało nieopodal.
– Kiedy pan umarł, ksiądz odmówił pochówku – kontynuował opowieść stary. – No i pani wyznaczyła to miejsce. Jakoś nam było nieswojo, że tak poza cmentarzem, w lesie. Ale kiedy pani umarła, była wojna, to już trupy chowało się w różnych dziwnych miejscach. Księdza zresztą wtedy już również nie było tutaj. Pognali go gdzieś za Ural. To panią położyłem obok męża w takiej zbitej z desek sosnowych trumnie i odmówiłem nad nimi modlitwę. Bo co to szkodzi, myślałem.

To był dobry moment, aby z torby wyjąć znicze i zapalić na grobie. Mateusz skwapliwie mi w tym pomagał.
– I niech pani sobie wyobrazi – dodał stary – że jak przyszedł rok pięćdziesiąty szósty, to raptem dotarł tu nasz ksiądz. Miał już wtedy niewiele mniej lat niż ja teraz. I wie pani co? Kazał mi pokazać ten grób, a potem kazał odejść. Ja jednak ukryłem się za drzewami.
A on ukląkł, pomodlił się i skropił mogiłę wodą święconą, co ją miał w małym słoiczku.
– Tam na wygnaniu nie mogłem sobie darować tej mojej surowości – wyznał mi, gdy zobaczył, że go podglądam zza drzew. – Do dziś mam to za swój największy grzech.
– I co się z nim stało? – zapytałam.
– Wtedy mówił, że właśnie jest w drodze do Polski – odparł stary.
Zapisałam sobie nazwisko księdza, a Mateusza poprosiłam, żeby znalazł kogoś, kto wyryje w kamieniu imiona i nazwisko pradziadków. Powiedział, że nawet sam gotów jest spróbować, jeśli tylko sił mu starczy. Bez wahania powierzyłam mu niemałą kwotę za tę usługę. Słuchając go, nabrałam ufności wobec tego człowieka.
I pomyśleć, że gdybym z tą wyprawą w poszukiwaniu swoich zbuntowanych pradziadków jeszcze chwilę zwlekała, mogłabym nigdy nie trafić już na ich grób, który do dziś stanowi piękny pomnik ich miłości.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA