Najpierw było coraz straszniej albo smutniej lub świat wydawał się karuzelą. Potem mafia nie dawała żyć, trzeba było uciekać, kryć się w dworcowym tłumie, przemykać ulicami. Z kaloryfera odzywał się głos: "Zabij się, jesteś nikim!".
Potem był gwałt, którego sprawcy założyliby się o litr spirytusu, że żaden kodeks tak by go nie nazwał. Mieliby rację. Definicja przestępstwa nijak się ma do sytuacji, kiedy chora psychicznie kobieta godzi się na wszystko, co się jej zaproponuje, nie protestuje, a w przypadku manii – nawet sama prosi o seks. Ci, którym nie jest obce wykorzystywanie kobiet znajdujących się w ostrej fazie choroby psychicznej, zdają sobie sprawę z bezkarności tego, co robią.
Bo co to niby złego? Znajdują na ulicy fajną rzecz. Nie pięć złotych, nie puszkę po piwie, tylko żywe kobiece ciało, które można przelecieć za darmo i nie ponieść kary. Po prostu fart.
Potem kobieta się budzi. Jest szpital psychiatryczny. Po kilku dniach, tygodniach leki zaczynają działać. Jak koszmarne sny przypominają się ulice, krzaki, brudne pokoje albo zagracone komórki, mężczyźni cuchnący alkoholem, jęki, płacz albo śmiech. I gwałt. Częściej kilka gwałtów. Sprawcy rzadko bywają sami. Ciało boli, brzydzi – to nie mieści się w głowie. W chorej, ale pamiętającej głowie. Przychodzi paniczny strach o to, co w ciele. Drżenie i czekanie. Co będzie? Urazy mechaniczne, grzybica, rzeżączka – parę dni, tygodni i można zapomnieć. Opryszczka, kiła, żółtaczka – minie, lecz trzeba je ukrywać, to lata leczenia. Albo najwyższy wyrok – HIV. I coś, o czym nigdy nie da się zapomnieć. Niechciana ciąża.
Teresa, lat 58, schizofrenia i zaburzenia dwubiegunowe
Miała trzydzieści lat, kiedy zachorowała po raz pierwszy. Urodziła dziecko i nie chciało jej się żyć. Za komuny nie diagnozowano depresji poporodowej. Wszyscy krzyczeli na leniwą babę śpiącą obok płaczącego niemowlęcia, jedzącą hurtowe ilości słodyczy, ale zapominającą o karmieniu dziecka, potarganą, powolną, otępiałą. Mąż krzyczał najbardziej. Nie kochał. Miał rację. Była przecież beznadziejna – gruba, brzydka niezdara. I nagle przyszło to drugie. Niesamowita energia i myśl: Będę piękna, kochana, ważna, najważniejsza! Teresa wyjęła z szafy kolorową suknię, na szyję i na palce założyła złoto. Wyszła na ulicę. Jak królowa. Niósł ją wiatr, była pełna miłości! Uśmiechała się i uśmiechano się do niej. Czuła się silna i piękna. Nie powiedziała "nie", gdy z jednego z trawników koło starej kamienicy odezwały się wołania i kilku miłych mężczyzn zaprosiło ją na ucztę złożoną z wina i bliżej nieokreślonych substancji. Przecież kochała cały świat i wiedziała, jak go naprawić! Nie powiedziała "nie", gdy panowie zaprosili ją do mieszkania pod pozorem omówienia szczegółów zbawczego sekretu. A później, chociaż powtarzała "nie", nikt jej już nie słuchał.
Szpital psychiatryczny uspokoił manię, złagodził depresję. W opowieść o gwałcie mąż nie uwierzył, a psychiatra bezradny wobec takich historii zmieniał temat. Sprawę ciąży rozwiązał ginekolog. Mąż do dziś, gdy chce Teresie dokuczyć, wypomina jej aborcję. Za komuny nie cackano się z ludźmi po traumie – dawano im silne leki. Dzisiejsi lekarze przyznają, że za silne. Rozregulowana lekami Teresa to wdzięczny materiał badawczy. O tym, co przeszła, mówi spokojnie, z rezygnacją. Przebolała, że mąż jej nie kocha, dziecko się odsunęło, zniszczyła ją choroba. Ale gdy powraca temat gwałtu i ciąży, widać, jak do tej pory porusza ją to wspomnienie. Kobieta denerwuje się, boi, ma żal. To, co się zdarzyło, stało się przecież bez jej winy – ludzie powinni zrozumieć, że sprawiedliwie jest, żeby było jak przedtem. Żadnych pamiątek. Żadnej ciąży, żadnego gwałtu. Bo Teresy wtedy nie było – jak można tak karać za niezawinioną nieobecność?
Kamila, lat 25, schizofrenia z psychozą
Mogłaby być dublerką Diane Kruger i grać Helenę w "Troi". Dla wielu niedościgły wzór młodej kobiety: ukończony marketing, praca sekretarki, grupka przyjaciół, narzeczony, mieszkanie w rodzinnym domu, w dobrym domu. Może nie w idealnym, bo Kamila pamięta ostre kłótnie, ale to było dawno i poza tym nie działo się nic złego. Normalne życie. Normalna szkoła. Normalne plany. I normalny Jacek – przyszły mąż.
Wydawałoby się, że nic nie zmąci tego, co jasne i proste jak uroda Diane Kruger. A jednak. Przed końcem studiów przyszło nienormalne. Kazało bać się gangsterów. Demaskowało spiski. Skłaniało do nieufności. Nawet najbliżsi byli w zmowie. Trzeba było uciekać. Kamila wybiegała na ulice miasteczka. Kilka razy. Zawsze ktoś z rodziny zdążył ją dogonić i sprowadzić do domu. Opiekowali się nią stale, nie chcieli zostawiać w szpitalu. Kochali ją i dbali o nią najlepiej, jak mogli.
Raz tylko się nie udało. Kamila wymknęła się nocą i szła wzdłuż ruchliwej ulicy w stronę lasu, gdzie, jak wierzyła, mieści się bezpieczny azyl. Duży, drewniany dom jak u dziadków, pełen dobrych ludzi. Szła i słyszała wołania złych ludzi. Trąbili na nią kierowcy tirów, pokazywali obleśne gesty. Zatrzymywali się właściciele mniejszych aut i z uśmieszkiem proponowali podwiezienie. Niektórzy oferowali pieniądze. Inni dyskotekę w Warszawie albo pracę w Niemczech. Kamila nie wierzyła, uciekała. Poza drewnianym domem wszystko było elementem spisku! Także ci chłopcy, którzy zatrzymali się, zagadywali ją, a wreszcie próbowali wciągnąć do samochodu, ale im się wyrwała, wybiegła na jezdnię, więc wkurzyli się i odjechali. Aż w końcu znalazł ją brat.
Kamila wszystko pamięta, tylko nie wie, dlaczego to robiła. Cieszy się, że dostała dobre leki i znów czuje się normalnie. Po tym wszystkim stała się religijna. Modli się o zdrowie i dziękuje za łaski. Za rodzinę. Za Jacka, który mimo jej choroby zdecydował się na ślub. I za to, że nie doszło do gwałtu, choć było blisko! Jacek, zanim rozważył ich wspólną przyszłość, pytał przecież o szczegóły. Jak było, co się działo, gdy uciekła z domu? Czy ktoś jej nie skrzywdził? Nie wiedzieć czemu, Kamila była pewna, że gdyby nawet ktoś to zrobił, nie powinna się przyznawać. Bo Jacek to normalny facet. Tradycjonalista, z zasadami. Jego cierpliwość skończyłaby się tam, gdzie pojawiłoby się kilku, choćby i niedobrowolnych kochanków narzeczonej. A gdyby na dodatek wyszła z tego ciąża…
Kamila chce mieć normalne życie. Wbrew wszystkiemu i mimo wszystko. Dlatego nie może być całkiem szczera. Tylko rodzina wie, czego najbardziej się boi. Umówili się. Bo gdyby znów się zdarzyło, to trzeba zrobić tak, żeby nie było śladów. Żeby można było się pozbierać i żyć. Jeśli psychoza – to szpital. Jeśli ucieczka – to szukać. Jeśli gwałt – nie mówić Jackowi. Jeśli infekcje – leczyć, jeśli ciąża – pomóc usunąć. Choć podobno to przestępstwo i grzech. Kamila modli się więc o zdrowie, bo tylko zdrowi zostaną zbawieni, a choroba to piekło – za życia i po śmierci.
Marzena, lat 37, depresja
Nieudane dzieciństwo – alkohol w rodzinie. Nieudana kariera – zawalone studia, brak sił do podjęcia pracy. Nieudane małżeństwo – mąż zdradza, chce odejść. Co może być przyczyną chronicznego pecha? Tylko ona, Marzena. Nieudana i wszystkiemu winna. Nieporadna. Dlatego nie wychodzi z domu, rzadko wstaje z łóżka, z heroicznym samozaparciem wędruje do sklepu. Gubi pieniądze, upuszcza przedmioty, zasypia na stojąco, nie wie, jak sformułować odpowiedź na proste pytanie. Zaniedbuje się. Koleżanki kręcą głowami: "Idź do lekarza", "Zapisz się na aerobik", "Wpadnij do mnie na kawę, rozerwiesz się". Marzena nie chce, ale próbuje żyć. Trzeba się ruszyć. Ubrać się. Wyjść z domu. Wsiąść do autobusu i pojechać do koleżanki.
Raz nadludzkim wysiłkiem robi wszystkie te rzeczy. Kasuje bilet, opada na wolne miejsce. Przysypia. Jedzie od pętli do pętli, tam i z powrotem, aż krzyczy na nią kierowca. Przesiada się w inny autobus – i znów jedzie. Jest wieczór, sobota. Dwóch chłopaków i dziewczyna, młodzi, trochę pijani, siadają za Marzeną. Parka się ściska, chichocze, kolega patrzy zazdrośnie. Śmieją się, pokazują palcami Marzenę. Bo ma brudne włosy. Szalik się rozwiązał. Torebka rozpięta. Oczy podkrążone, nieumalowana. Wariatka jakaś. I paskudna. A mogłaby być laska, chociaż stara. Kto chciałby z taką starą? Na pewno nie ten, co ma swoją kicię i właśnie tarmosi jej stringi. Ale kolega taki pojebany, że na wszystkie leci. Nie wygląda? No to zobaczysz! Powiedz tej głupiej, niech z nami wysiądzie. Nie pogięło mnie, kicia, fajnie będzie! Dżizas, posłuchała się! Chodź, lala, kolega coś ci pokaże!... Ty, ale pojara! Spierdalamy, kicia, nas tu nie było!
Po dwóch latach jest już inaczej. Marzena rozwiodła się, ma rentę, gwałtu nie zgłaszała, bo i po co? Nie pamięta dobrze tych dzieciaków. Nawet nie chce pamiętać. Ciągle słabo śpi i nie ma apetytu. Zresztą nie wszystko może jeść. Leczy żółtaczkę typu C. To potrwa jeszcze lata. Mogło być gorzej, na przykład HIV. Mogło być lepiej, na przykład ciąża. Marzena by chciała. Miałaby dziecko. Swoje własne. Już nigdy nie byłaby sama. Nareszcie ktoś by ją kochał, bez żadnych warunków. Dla kogoś byłaby najwspanialsza. Ktoś by się nią zaopiekował. Zatroszczył się o jej potrzeby. Byłby wsparciem i opoką i wynagrodziłby jej wszystko: złe dzieciństwo, nieudane małżeństwo i chroniczne bezrobocie...
Bez paragrafu
Polskie ustawodawstwo nie broni kobiet, które niedobrowolnie, bez świadomej decyzji, uprawiają seks w czasie nasileń chorób psychicznych. Osoby takie stanowią nierozpoznany podmiot prawa, co prowadzi do status quo, w którym czasowa, stwierdzona i potwierdzona medycznie niepoczytalność kobiety, notabene zaistniała bez własnej winy – bo przecież chorej nie możemy zrównać z pijanym kierowcą, który świadomie sięga po kieliszek – staje się wyrokiem. Chore muszą ponosić konsekwencje aktów seksualnych, do których nigdy by nie doszło, gdyby nie atak choroby. Nikt nie ściga domniemanych sprawców ich wykorzystania, nikt nie interesuje się słusznym prawem chorej do nieponoszenia konsekwencji czynów, na które nie miała wpływu.
Spora część noworodków przeznaczonych do adopcji to potomstwo chorej psychicznie matki i nieznanego ojca zrodzone w wyniku stosunków seksualnych odbywanych przez kobietę w trakcie eskapad spowodowanych niepoczytalnością. Matkę taką po porodzie ocenia się zwykle jako niewydolną wychowawczo i – jeśli rodzina nie jest zainteresowana przejęciem opieki nad dzieckiem – pozbawia się ją praw rodzicielskich lub skłania się do dobrowolnego ich zrzeczenia. Nie zawsze jest to proces łatwy i krótkotrwały. Chore często nie są w stanie podjąć wiążącej decyzji, co oznacza przetrzymywanie dziecka w placówce wychowawczej i odroczenie terminu przekazania go nowej rodzinie.
Noworodek z "hipoteką" obciążoną dziedziczną chorobą psychiczną i domyślnym kryminalno-alkoholowym spadkiem genetycznym po ojcu nawet przy wciąż malejącej puli dzieci do adopcji nie spełnia oczekiwań większości potencjalnych rodziców, którzy, choć szkoleni w cnocie akceptacji, wolą jednak poczekać na "adoptusia" zrodzonego z biedy lub młodzieńczych zauroczeń. – Lękam się chorób psychicznych jak każdy. I nie chodzi mi o lekkie upośledzenie, ale o poważne dziedziczne choroby, które mogą się przyczaić w dziecku. Nie wiem... nie chcę zabierać szans na miłość i dom dzieciom, których rodzice popadli w chorobę, ale czy będę potrafiła się zmierzyć z tą zmorą, jeśli dotknie mojego wyczekanego maluszka? – zwierza się forumowiczka "Naszego Bociana" w odpowiedzi na pytanie, jakiego dziecka by nie zaadoptowała, i otrzymuje wsparcie podobnie myślących respondentów.
Zdecydowanie większe szanse na dostanie się do rodziny adopcyjnej ma noworodek niż dziecko długo pozostające w placówkach ze względu na nieuregulowaną sytuację prawną. Nie jest tajemnicą dla przyszłych rodziców istnienie krytycznych okresów rozwojowych, w tym cennego czasu pierwszych miesięcy życia, kiedy wykształcają się mechanizmy przywiązaniowe i kształtują podstawy zdrowia emocjonalnego. Gdy dziecko doświadcza w tym względzie deprywacji – a w placówce wychowawczej o to nietrudno – rośnie prawdopodobieństwo, że nie uda się z nim nawiązać spodziewanej bliskości i że będzie obarczone deficytami. Ponadto większość rodziców adopcyjnych marzy o przechodzeniu z dzieckiem wszystkich faz jego życia, począwszy od "okresu pieluchowego". Adopcja "starszaków" nie jest więc zbyt popularna. A takich jest sporo, właśnie z powodu wahań niepełnosprawnej psychicznie matki.
Wreszcie w ekstremalnych przypadkach, kiedy chora chce wychowywać dziecko, ale jej stan nie pozwala jednoznacznie stwierdzić, czy poradzi sobie z tym wyzwaniem, czy nie, sprawa pozostawiana jest własnemu biegowi. Kurator jak to kurator – nie wnika w szczegóły, nierzadko zdarza się więc, że dochodzi do krzywdzenia i zaniedbań dzieci przez matki dysfunkcyjne, bo chore psychicznie.
Niesprawiedliwość opinii
Gdy gdzieś w Polsce wybucha afera wokół dramatu dziecka maltretowanego, wykorzystywanego czy pozostawionego bez opieki, media wszczynają alarm pod hasłem „wyrodnej matki”, kłębi się w eterze słuszne oburzenie, zaś vox populi grzmi o winie amoralnych kobiet oraz przyklaskuje surowym sędziom ich przestępstw. Nagle okazuje się też, że prawo jest i ma stosowne paragrafy! Szkoda tylko, że w czasie, kiedy sprawy się ważyły, to samo święte i nieugięte prawo dyskretnie milczało i nie wypowiadało się na temat przyzwolenia na aborcję kobietom chorym psychicznie – tym samym, które dosyć często są sprawczyniami czynów karalnych wobec własnych dzieci, a także wszystkim innym, które po prostu nie chcą nosić ciąż powstałych w czasie, kiedy były chore i nie mogły świadomie decydować o własnym ciele.
Na co liczy polskie prawo, kiedy pruderyjnie odwraca oczy od scen kopulacyjnych z udziałem kobiet w malignie i zdeprawowanych amatorów ich ciał? Że w psychozie nie zachodzi się w ciążę? Że uliczny alkoholik zakocha się w swej ofierze, zdobędzie jej względy, poprowadzi ją do ołtarza i zapewni byt? Że rodzina chorej przyjmie z radością jej dziecko i porzuci swoje sprawy, aby się nim opiekować? Że adoptujący marzą o dzieciach schizofreniczek?
Tekst: Helena Biernacka /Przekrój
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!