Dziś wiem, że stałam na skraju depresji. Powody były różne. Nie czułam się spełniona zawodowo. Uczyłam francuskiego, ale w szkole ograniczano moją inwencję, odtrącano wszystkie moje pomysły. Byłam jak ptak zamknięty w klatce. Wiedziałam, że muszę coś zmienić w swoim życiu. Może zająć się robieniem kariery? Przecież mam już 40 lat! I właśnie wtedy dostałam od życia po głowie. Najpierw ciężko zachorowała moja mama. Potem mąż stracił świetną pracę. Wszystko zwaliło się na mnie naraz, a ja nie byłam na to gotowa. Ogarniało mnie uczucie bezwładu. Traciłam siły i chęć do działania. Coraz gorzej radziłam sobie z emocjami. Każdego dnia musiałam się zmuszać, by wstać z łóżka i wyjść z domu. Co się ze mną dzieje? – myślałam. Przecież do tej pory to właśnie ja wspierałam całą rodzinę. – Nie, nie pójdę do psychologa! – wzbraniałam się. – Nie jestem wariatką!
Za namową męża zapisałam się na kurs asertywności i komunikacji. Zajęcia były rejestrowane przez kamerę, po to by można je było odtworzyć i zobaczyć siebie. Kogo zobaczyłam? Zmęczoną życiem matkę dwojga dzieci, z bezradnie opuszczonymi rękami. A więc ta obca kobieta to ja?
Byłam przerażona. Boże! Jak najszybciej muszę się za siebie wziąć! Zmuszałam się, by wyglądać jak człowiek, trzymać się prosto. Ale zmiany były tylko powierzchowne. Zrozumiałam to, kiedy nadszedł kolejny cios: okazało się, że mój tata ma nowotwór. Lekarze nie dawali ojcu większych szans. Znów zamiast sobą zajęłam się morderczą walką o życie taty: operacja, chemioterapia, motywowanie do życia. Jesteś nam potrzebny! – powtarzałam mu. I za nic na świecie nie mogłam się rozpłakać. Dość! – krzyczałam w duszy i łkałam w łazience. Ale na zewnątrz byłam twarda: zimna oraz oschła. Nawet w stosunku do osób najbliższych. Wiem, że ich raniłam. Zaczęłam kląć jak szewc, chociaż to kompletnie nie leży w mojej naturze. Raz po raz dopadały mnie jakieś infekcje, migreny, zmiany skórne, alergie. Budziłam się z bólem głowy, szpikowałam tabletkami. Ciągle coś mnie nękało i nikt – łącznie ze mną – nie wiedział, co naprawdę mi jest. Żyłam jak w zawieszeniu. Czekałam. Tylko na co? Może też na raka?
Kiedy byłam już na krawędzi wytrzymałości, dowiedziałam się o neurolingwistycznym programowaniu (w skrócie NLP). – To taki nowy odłam psychologii. Omijaj ich z daleka. Przerobią cię, jak chcą! – przestrzegała mnie znajoma psycholog. To tylko rozbudziło moją ciekawość. Zdobyłam adres szkoły NLP i zapisałam się na zajęcia. Odbywały się w grupie, raz w tygodniu, pod okiem trenera. Siadaliśmy na podłodze, w tle sączyła się delikatna muzyka, a trener wprowadzał nas w stan płytkiego transu (co można porównać mniej więcej do medytacji). W ten sposób mogliśmy dotrzeć do własnej nieświadomości i nauczyć się na nią wpływać. W codziennej bieganinie nie zastanawiamy się nad możliwościami naszego umysłu. Dowiedziałam się, że ja też nie wykorzystuję jego potęgi. NLP dociera do źródeł naszych problemów i pomaga je rozwiązać. Czasem takie „przepracowanie” własnych doświadczeń może być bolesne. Ale nawet najgorsza prawda jest lepsza od zakłamania. Dzięki NLP nauczyłam się sterować swoimi myślami. Ale sukces nie przyszedł łatwo: moja przemiana trwała rok. Musiałam powoli poznawać praprzyczyny moich problemów, ukrytych pragnień. Ale udało się. Uleczyłam się. Sama.
Dziś słucham wszystkich sygnałów swojego organizmu i potrafię z nim rozmawiać. Wiem, że praca nad swoją nieświadomością to wielka siła: możemy się uzdrowić, odzyskać chęć do działania, a nawet przypomnieć sobie, gdzie zgubiliśmy klucze. Brzmi jak z notatnika iluzjonisty? Nic z tych rzeczy: NLP to kontrolowany wgląd we własne wnętrze.
Po warsztatach chciało mi się tańczyć, skakać, fruwać! Wpadłam na pomysł, by założyć własny biznes. Taki, w którym mogłabym wykorzystać swoje umiejętności i wiedzę. Otworzyłam szkołę francuskiego. To właściwie centrum nauki języka francuskiego. Od innych tego typu placówek różni się tym, że ludzie uczą się tutaj sami, a nie są po prostu nauczani. Oprócz znanych metod lingwistycznych rozwijam też własne, inspirowane technikami NLP. I cieszę się, kiedy widzę, jak ludzie rozkwitają i nabierają wiary w siebie.
Dlaczego mi się udało? Bo w to wierzyłam. Dziś czuję się spełniona: piękna, szczęśliwa oraz silna. I jeszcze jedno: oswoiłam czas. Czterdziestka już mnie nie przeraża. Moje życie dopiero się zaczyna!
Najkrócej o sobie samej
Imię i nazwisko: Barbara Pilecka-Błażejczyk
Wiek: 45 lat
Zawód: właścicielka szkoły językowej ELEA w Warszawie (www.elea.com.pl)
Zainteresowania: techniki doskonalenia umysłu, podróże, muzyka, spotkania z ciekawymi ludźmi
Sposób na sukces: „Dotrzeć do skarbca, który jest w każdym z nas. Mamy w nim wszystko co potrzebne, by odnieść sukces. Trzeba tylko znaleźć kluczyk”
Notowała: Nina Załuska
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!