Nie znoszę samotności, i to od dzieciństwa. Gdy przychodzi mi spędzić jakiś dzień bez bliskich, wpadam w dołek i nie mogę się z niego wygrzebać. Nie wyobrażam sobie także świąt bez rodziny i przyjaciół. Ma być gwarnie, tłumnie i dostatnio. Makowiec na Boże Narodzenie, baba na Wielkanoc, gęś na Marcina... Jak za czasów naszych praprapradziadków.
Od ponad dziesięciu lat pracuję na uczelni. Niedaleko domu, wśród swoich. Mam za sobą dni pełne radości, przeżyłam też zawodowe upadki. Ot, samo życie. Gdy zaproponowano mi funkcję opiekunki studentów jadących na stypendium do Stanów, byłam naprawdę szczęśliwa. Nareszcie wyzwolę się z chwilowego marazmu. Renomowana uczelnia, nowe doświadczenia, nowe znajomości, a może i nowe osiągnięcia.
Rzeczywistość okazała się mniej romantyczna, niż się wydawało. Uczelnia, owszem, bardzo dobra, bo to prawdziwa kuźnia przyszłych architektów o światowej sławie, ale z doświadczeniami było już gorzej. Żadnej samodzielności, wszystko podane na tacy. Amerykańscy rówieśnicy moich podopiecznych nawet nie potrafili porządnie trzymać ołówka, bo wszystko robił za nich komputer. Pomyślałam jednak, że muszę się temu przyjrzeć dokładniej. Skoro są później tacy dobrzy, to chyba ten sposób nauczania jest efektywny. Ze znajomościami natomiast kompletna klapa. Moi podopieczni mieli swoje życie, swoje towarzystwo, swoje nowe miłości, a ja spędzałam czas w bibliotekach, kinie, na spacerach. Na zwiedzanie Stanów nie było mnie stać. Po pierwsze miałam za mało pieniędzy, a po drugie mogłam wyjeżdżać tylko w czasie weekendów.
A przede mną było jeszcze wiele miesięcy. O tak zwanych kolegach z uczelni nawet nie miałam co marzyć. Tego się za oceanem nie praktykuje. Uśmiech, owszem i to dookoła głowy, bo wszyscy jesteśmy szczęśliwi, ale już wspólna kawa i intelektualne rozmowy, to wyłącznie w filmach Woody’ego Allena. Tam każdy żyje na swój rachunek i pracuje na swój sukces.
Powoli znowu zaczynałam wpadać w swój typowy depresyjny dołek. Przed Bożym Narodzeniem, gdy wszyscy wydawali morze pieniędzy na święta, choć teraz trochę mniej, bo recesja już od kilku sezonów szalała niczym najgroźniejsze tornado, mój smutek sięgnął dna. Studenci świetnie się usadowili w amerykańskich domach, gdzie mieszkali, i już snuli plany dotyczące świątecznego wyjazdu do Aspen, no bo w Ameryce wszyscy w zimie jadą do Kolorado, a ja siedziałam w wynajętym przez uczelnię hotelu, całkiem zresztą przyzwoitym, i wlewałam w poduszkę hektolitry łez. Na nartach nie jeżdżę, a poza tym, kto w Boże Narodzenie jeździ na narty? Ja w każdym razie nie. Ja w święta zajadam się pasztetami, popijam barszczyk lub grzybową i tyję, spożywając kolejną porcję słodkiego piernika. Aspen w tej historii nie istnieje. W moim ułożonym wedle tradycji świecie w Boże Narodzenie nie ma nawet Zakopanego.
Kilka dni przed świętami zadzwonił Kuba. Kolega z czasów studenckich, kompan od grzanego wina i obozów pod namiotami. Nie łączyło nas nigdy żadne uczucie, ale prawdziwa przyjaźń, choć niektórzy gadają, że mężczyzna z kobietą nie mogą się przyjaźnić. Później nasze drogi się rozeszły. On, jako wzięty informatyk, wylądował gdzieś w Ameryce, ja zaczęłam pracować na swojej uczelni. Normalka.
– Dzwoniłem kilka dni temu do kraju. Byłem w nastroju wspomnieniowym i zapytałem, co u ciebie słychać? Dowiedziałem się od znajomych, że jesteś w Stanach. I postanowiłem cię odszukać. Koledzy nie wiedzieli, gdzie wylądowałaś, na uczelnię nie chciałem telefonować. Do twojej rodziny także. Szukałem cię więc na wszystkich uniwersytetach amerykańskich.
– Nawet sobie Jakub nie wyobrażasz, jak bardzo się cieszę. Już dawno nikt nie sprawił mi takiej radości. Jesteś prawdziwym świętym Mikołajem.
– To się dopiero okaże.
– Nie wiem, co się okaże, ale opowiadaj. Ożeniłeś się?
– Już się nawet rozwiodłem. Nie udało nam się stworzyć wspólnego gniazdka, jej nie podobało się w Ameryce, ja fatalnie czułem się w Polsce. Poza tym lubię pieniądze, a tu mam takie możliwości. Piszę programy dla wziętej firmy z San Francisco, w pracy pojawiam się raz w miesiącu.
– Mieszkasz w San Francisco?
– Nie, w Seattle. Ale do rzeczy. Porywam cię na święta do siebie. Bilet już ci kupiłem, odbierzesz go na lotnisku, wylot jutro o 14.00, oczywiście czasu amerykańskiego.
– Chyba oszalałeś!
– Jestem zdrów i mam absolutnie wszystkie klepki. To bardzo egoistyczne zaproszenie. Ty upieczesz makowce, ja zrobię barszcz. Śledzie też się kupi. Spędzimy wieczór wigilijny w moim domu, a w pierwszy dzień świąt zabiorę cię do moich polskich przyjaciół. Mieszka tu maleńka grupka fajnych ludzi.
– Powiedz, że to sen.
– Nie, to rzeczywistość. Chyba nie chcesz siedzieć sama w hotelu?
Nazajutrz siedziałam w samolocie i myślałam o tych zbliżających się świętach. A miałam na to sporo czasu, bo leciałam do Seattle, a mieszkałam na wschodnim wybrzeżu. Zostały tylko trzy dni. Czy zdążymy wszystko przygotować? I czy ja pamiętam, jak się piecze makowce? Skąd wezmę mak? Istna plątanina myśli.
Kuba czekał na lotnisku, w ręku trzymał ogromny bukiet i był bardzo uroczysty. Ja początkowo czułam się skrępowana, ale dość szybko się rozkręciłam. Przegadaliśmy pół nocy, a rankiem zabraliśmy się do roboty. Ryby i mięsa – Jakub, ja słodkości i ubieranie choinki. W Wigilię zasiedliśmy do uroczystej, prawdziwie polskiej kolacji. Były śledzie, ryby, barszcz z uszkami, nawet kompot z suszu i oczywiście makowiec, który mi się wyjątkowo udał. Były też prezenty pod choinkę. Na szczęście kupiłam coś dla Kuby jeszcze przed odlotem, poza tym wzięłam dla niego robioną przez moją babcię nalewkę z dzikiej róży. Stwierdził, że to najlepszy ze wszystkich prezentów.
Na pasterkę wybraliśmy się do polskiej parafii, a na bożonarodzeniowy obiad do przyjaciół Kuby, gdzie zebrała się gromadka mieszkających tu od kilkunastu lat Polaków. Para architektów, dekoratorzy wnętrz, właściciel biura nieruchomości. Miejscowa polska śmietanka, której w Ameryce się udało.
Muszę przyznać, że były to najbardziej niesamowite święta. Poznałam wspaniałych ludzi, odnowiłam znajomość z Kubą, a przede wszystkim nie siedziałam sama i nie miałam okazji do płaczu.
Gdy wróciłam do hotelu, natychmiast odsłuchałam sekretarkę. Najpierw dzwoniła mama z życzeniami, po niej jeszcze kilka osób. Czekała też na mnie wiadomość od Jakuba: "Cześć, mówi Jakub. Zrobiło się bardzo pusto bez Ciebie. Nie wiem, czy był to dobry pomysł, abyś odjeżdżała. Czuję się podle. Całuję". Uśmiechnęłam się do siebie. Przez chwilę czułam się jak bohaterka "Bezsenności w Seattle". A może to nie była tylko studencka przyjaźń? Trzeba to koniecznie sprawdzić. Seattle to naprawdę piękne miasto.
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!