Gdzie zniknęła kawa!

fabryka, zakład, wytwórnia
Muszę przyznać, że była to jedna z najbardziej niezwykłych historii, jakie mi przyszło rozwikłać w mojej wieloletniej detektywistycznej karierze.
/ 06.10.2008 15:11
fabryka, zakład, wytwórnia
Barwne historie z życia prywatnych detektywów, żywcem wzięte z amerykańskich filmów skutecznie weryfikuje szara rzeczywistość. Większość moich spraw to rozwody z orzekaniem winy, czyli szukanie dowodów zdrady. Dużo łażenia, jeżdżenia, robienia zdjęć i żadnych emocji. Bo w końcu nie o moje życie chodzi, nie ja chcę jak najwięcej wyciągnąć od współmałżonka przed wstąpieniem na nową drogę życia. Nuda i banał. Naprawdę ciekawe sprawy trafiają się rzadko i zazwyczaj z polecenia. Współpracuję z kilkoma kancelariami prawniczymi, które czasem podeślą mi coś interesującego. Tak właśnie było i tym razem.

Gość, który siedział po drugiej stronie biurka, wzbudzał zaufanie swoim wyglądem i postawą. Miał jakieś sześćdziesiąt lat, wielkie sumiaste wąsy i szczerą, okrągłą twarz. Pan Zbyszek nie wyglądał na człowieka, który może mieć jakiekolwiek kłopoty z prawem.
A jednak...
– Zaraz, zaraz – przerwałem z niedowierzaniem po pięciu minutach opowieści. – Jest pan oskarżony o kradzież?
W milczeniu pokiwał głową i wyraźnie się zarumienił.
– Powtórzę, czy dobrze zrozumiałem. Jako kierownik produkcji w zakładzie spożywczym miał pan nadzór nad nowoczesną linią do liofilizacji, czyli suszenia, kawy i w trakcie kontroli stwierdzono, że zniknęło ponad trzysta kilogramów gotowego produktu. I właśnie pana obwiniono o tę kradzież, wyrzucono dyscyplinarnie z pracy i wytoczono sprawę przed sądem?
Znowu tylko skinął głową. Już rozumiałem, czemu szukał adwokata.
– A czego pan oczekuje ode mnie? – zapytałem.
– Że znajdzie pan prawdziwego złodzieja. Albo raczej wyjaśni sprawę, bo ja w tę kradzież nie wierzę! Przy linii oprócz mnie pracowały tylko cztery osoby, wszystkie znam bardzo dobrze od wielu lat i...
– ...i nie sądzi pan, aby któraś z nich wyniosła tę kawę, tak? – uśmiechnąłem się, myśląc o naiwności klienta.
– Ja jestem pewien, że żadne z nas nie wzięło nawet okruszka! – powiedział z mocą.

Widać go uraziłem.
– Pan wie, ile to jest trzysta kilogramów liofilizowanej kawy?!
– Nawet nie wiem, co to jest kawa liofilizowana – przyznałem uczciwie.
– No, ale pije ją pan w tej chwili – wskazał moją filiżankę, a potem słoik stojący na komodzie. – W dużym skrócie, kawa taka powstaje w wyniku usuwania wody z granulatu kawowego w niskich temperaturach. Zaś 300 kilo to jest mniej więcej 1500 słoików, czyli dwie europalety. Jak pan sobie wyobraża wyniesienie takiej masy towaru z zakładu, gdzie funkcjonuje ochrona, kamery i straż przemysłowa? To jest po prostu niemożliwe!
– Ale kawa zniknęła. Cud?
– Raczej przeklęta zagadka, którą pan ma wyjaśnić.
– Rozumiem. Moja stawka wynosi dwieście złotych dziennie plus zwrot kosztów – przeszedłem do konkretów. – Bez względu na wynik dochodzenia – zastrzegłem.
Nie zwykłem przedłużać śledztwa, byle zarobić jak najwięcej, ale warto z góry ustalić oczekiwania.
– Chciałbym wiedzieć, jaki rezultat byłby dla pana satysfakcjonujący? Czego pan oczekuje? Żebym wskazał złodzieja? Odnalazł kawę? – spytałem.
– Panie, mniejsza z tym! – żachnął się wyraźnie. – Tu przecież idzie o mój honor i dobre imię! Wystarczy, jak uda się panu udowodnić, że to nie ja wziąłem tę cholerną kawę.

Przy szukaniu dowodów zdrady z reguły wystarczał aparat z teleobiektywem, dobry punkt obserwacyjny, cierpliwość i umiejętność szybkiego robienia zdjęć z dużej odległości. Tutaj jednak trzeba było się wykazać innymi talentami. Przyda się instynkt, sprawne kojarzenie faktów i odrobina szczęścia. Czułem przez skórę, że albo rozwiążę sprawę od razu, albo pozostanie tajemnicą na zawsze. Ze względu na honorowego starszego pana, który budził zaufanie i sympatię, miałem nadzieję, że mój detektywistyczny nos mnie nie zawiedzie. Kiedy klient opuścił moje biuro, ustaliłem plan działania. Najpierw wizja lokalna, potem wersja drugiej strony, rozmowy indywidualne, wreszcie wnioski do dalszego postępowania. Nie zwlekając, pojechałem pod wskazany adres, aby z bliska obejrzeć zakład produkcyjny i sprawdzić naocznie obowiązujące tam zabezpieczenia.
Fabryka leżała na obrzeżach miasta, na terenie olbrzymiego kompleksu przemysłowego. Na początek musiałem się wylegitymować, by w ogóle wjechać na ogrodzony teren. Gdy dotarłem do bramki przed wejściem do zakładu, moje dokumenty znowu zostały sprawdzone. Przyznaję się bez bicia – były podrobione. Na prywatnego detektywa różnie bowiem reagowano. Nierzadko drzwi się zatrzaskiwały na głucho, a usta sznurowały na amen. Załatwiłem więc sobie po znajomości lewą legitymację prasową i jako dziennikarz działałem z dużo większą swobodą. Choćby teraz. Strażnik wpuścił mnie do środka i chętnie służył informacjami.
– Robię reportaż dla mojej rozgłośni o pracownikach ochrony, takich jak pan – uśmiechnąłem się czarująco.
– W takim razie, niech pan pyta – z dumą wypiął umundurowaną pierś.
– Tak nietypowo zaczniemy. Jakie są pana zainteresowania poza pracą?
Oczy mu się zaświeciły.
– Wędkarstwo i piłka nożna, oczywiście!
– A ma pan tutaj telewizor?
– Nie, tylko radio.
– I słucha pan relacji z meczów w czasie pracy?
– E... wolę transmisje z obrazem przy piwku – mrugnął. – Tu głównie muzyki słucham i czekam na prognozę pogody, bo ryby przy zmianach ciśnienia nie biorą...

Ja też nic nie upolowałem na tym łowisku. Strażnik w pracy zajmował się swoją robotą, więc przemycenie pod jego czujnym wzrokiem ponad ćwierci tony kawy nie wchodziło w grę. Pogadałem z nim jeszcze trochę dla zachowania pozorów. W trakcie rozmowy zauważyłem kominiarza na rowerze i odruchowo złapałem się za guzik. Na szczęście i dobrą wróżbę. Wjechał na teren zakładu jak do siebie. Gdy nas mijał, strażnik tylko mu pomachał.
– Znacie się? – spytałem.
– Jasne, to Wincenty – wyjaśnił. – Zwykle bywał u nas rzadko, raz na miesiąc może. W tym roku, od kiedy się ochłodziło, przyjeżdża praktycznie co drugi dzień. Trochę dziwne, ale widać jak trzeba to trzeba.
– A co on tu robi?– dociekałem, mając niesprecyzowane przeczucie.
Strażnik spojrzał na mnie jak na wariata. Podrapał się w głowę, zsuwając czapkę z czoła.
– To jest kominiarz – wyjaśnił ze stoickim spokojem. – Kominy, panie, czyści.

Ponoć nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi, ale pozostawiłem strażnika z dużymi wątpliwościami co do mojej dziennikarskiej inteligencji. Niech tam. Słowa o częstszych niż zwykle wizytach kominiarza wzbudziły moją czujność i zawodową podejrzliwość. Zaparkowałem auto przed budynkiem biurowym. Znów posłużyłem się lewą legitymacją i poprosiłem o rozmowę z dyrektorem. Nie wiem, czy to za sprawą kominiarza, ale szczęście mi sprzyjało. Był wolny i na miejscu. W dodatku chętny do rozmowy. Po paru minutach siedziałem w jego gabinecie, w głębokim fotelu, delektując się kawą i kruchymi ciasteczkami.
– Więc interesuje pana nasza najnowsza linia produkcyjna? – dopytywał się podekscytowany. – Muszę z dumą stwierdzić, że to najnowocześniejsza linia tego typu zainstalowana na terenie Europy Wschodniej. Technologia pochodzi z Hiszpanii, wszystko przyjechało do nas w częściach w maju, próbny rozruch odbył się w lipcu. Od sierpnia produkcja ruszyła pełną parą!
– A ile kawy zakład wyprodukował w tym roku?
Dyrektor sięgnął do szuflady biurka i wyciągnął stos papierów.
– Zawsze jestem gotów do odpowiedzi na to pytanie – obwieścił.
– A czy jest pan też gotów do rozmowy na temat tego, co nie zostało wyprodukowane? – uśmiechnąłem się niewinnie.
– Chodzi o tą sprawę z kradzieżą? – domyślił się i wyraźnie spochmurniał. – Przed prasą nic się nie ukryje... To przykra historia. Osobiście nie wierzę, aby Zbyszek, znaczy szef produkcji ukradł trzysta kilo kawy. Nie taki typ człowieka. I po co miałby ryzykować tuż przed emeryturą? Tym bardziej, że mógł najzupełniej legalnie wziąć dowolną ilość z laboratorium badania jakości.
Widząc moje zdziwienie, wyjaśnił:
– Laboratorium kilka razy w tygodniu pobiera próbkę do analizy, tak około kilograma. Po testach próbka jest darmowym prezentem dla pracowników, bo na linię już nie wraca. Czego jak czego, ale kawy naszym ludziom nie brakuje – dokończył.
– Jak w takim razie wytłumaczyć zniknięcie trzystu kilogramów?
– Sam się nad tym zastanawiam. I nic nie wymyśliłem, choć sprzeciwiałem się zwolnieniu Zbyszka. Niestety, tak postanowił zarząd, który nie patrzy na ludzi, tylko na liczby. A te były nieubłagane. Hiszpanie wraz z linią produkcyjną przysłali nam obliczenia norm, które jasno określają, że z takiej ilości surowca powinniśmy wyprodukować o trzysta kilogramów kawy więcej.
– Może z surowcem coś było nie tak? – zasugerowałem.
Pokręcił głową.
– Surowiec bierzemy ciągle z tego samego źródła. Z nim na pewno wszystko jest w porządku. A kawa zniknęła. Jakby wyparowała przez komin – westchnął.
– Komin?! – Aż mnie poderwało z miejsca. Mój nos poczuł tak wyraźny trop, że niemal widziałem zwierzynę. Czym prędzej pożegnałem zdziwionego dyrektora i wróciłem do strażnika przy bramie.
– Czy ten kominiarz, ten Wincenty, jest jeszcze na terenie? – zapytałem zdyszany.
Wartownik najwyraźniej wolał nie drażnić szalonego reportera i dokładnie objaśnił mi drogę do hali numer trzy.

Bez wątpienia łamiąc jakieś przepisy, wlazłem na dach. Był tam i klął w żywy kamień. Podszedłem bliżej i z ciekawością spojrzałem na powód złości kominiarza.
– Czego tutaj?! – fuknął na mnie. – Nie wolno. Kłopotów pan szuka?
– Rozwiązania zagadki... – mruknąłem pod nosem.
– To powodzenia. Tu ma pan kolejną. Czyszczę i czyszczę, a to pieruństwo wciąż zatyka kominy! – nogą trącił stertę ciemnej, intensywnie zalatującej mazi. – Żebyśmy byli nad kotłownią, rozumiem, ale to wyjścia szybów wentylacyjnego z hali, gdzie robią kawę.
– I wszystkie te szyby takie brudne od środka?
– Cała ósemka, niech je szlag! Latem czyściutkie i suchutkie, a teraz zimą, co drugi dzień muszę draństwo przepychać, żeby cug był nad halą!
Schodząc z dachu, zwinąłem do foliowego woreczka trochę tajemniczej substancji. W samochodzie przyjrzałem się jej uważnie. Wyglądała jak miękki asfalt, ale pachniała kawą...

Zadzwoniłem do mojego klienta z dobrą wiadomością. Powiedział, że zaraz będzie. Czekałem na niego w pokoju konferencyjnym. Razem z dyrektorem. Udało mi się go przekonać do konfrontacji, choć nie był zachwycony moim małym oszukaństwem. Niemniej chciał poznać prawdę. Wreszcie we trzech usiedliśmy przy stole, na którym położyłem woreczek z dziwną mazią.
– Oto wasza zguba – powiedziałem z zadowoleniem. – Kominiarz ją znalazł.
– Znalazł czy ukradł? A co zrobił z resztą? Tylko tyle zostało z trzystu kilogramów? – dopytywał się dyrektor.
Powoli opowiedziałem im o problemach kominiarza z zatykającymi się szybami wentylacyjnymi. Obaj panowie powąchali próbkę, pomacali...
– No, to jest możliwe... – kręcił głową dyrektor.
– Owszem – dodał mój klient. – Hiszpańska technologia nie przewidziała aglutynacji, czyli sklejenia się pyłu kawowego w przewodach wentylacyjnych na skutek zdecydowanie niższej temperatury otoczenia panującej na zewnątrz...
– ...a hiszpańskie normy nie uwzględniły w związku z tym tego ubytku jako straty produkcyjnej – dokończył dyrektor.
– Więc żadnej kradzieży nie było, a wszystko... – uśmiechnął się z ulgą pan Zbyszek – poszło w komin.
– Dosłownie – potaknąłem.

I tak wyjaśniłem sprawę zagadkowego zniknięcia kawy. Moje odkrycie musiało potwierdzić oficjalne dochodzenie komisji technicznej. W końcu oczyszczono pana Zbigniewa z wszelkich zarzutów i przywrócono do pracy. Ponieważ ja ze swoją robotą uwinąłem się w jeden dzień, więc wiele nie zarobiłem. Ale nie tylko pieniądze się liczą. Jak powiedział wdzięczny pan Zbyszek, honor i dobre imię nie mają ceny. Podobnie jak satysfakcja z dobrze wykonanego zadania.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA