Ja już byłam w Londynie

londyn, miasto
Wnuczka namawiała mnie do tego wyjazdu. Sądziła, że nie znam tego miasta. Jakże się myliła!
/ 20.05.2008 09:37
londyn, miasto
Przed paroma dniami skończyłam sześćdziesiąt lat. Wnuczka, od roku mieszkająca w Anglii, z tej okazji zaprosiła mnie do siebie. Kupiła bilety na samolot, obiecała wyjechać na lotnisko...
– Zobaczysz Londyn babciu! – mówiła. – Przecież nigdy tutaj nie byłaś!
Nigdy nie byłam w Londynie? O jakże ona się myli! Owszem byłam, tylko dzieciom i wnukom nigdy nie opowiadałam o tym pobycie przed trzydziestu siedmioma laty. Nie było czym się chwalić. Wiedział o niej jednak mój nieżyjący już mąż. Mój drugi mąż.
Miałam wtedy dwadzieścia trzy lata. Była jesień, początek roku akademickiego, głowę zaprzątały myśli o zbieraniu materiałów do pracy magisterskiej.
W pewien deszczowy wieczór wybrałam się do teatru na "Romea i Julię". Sala była już pełna, a miejsce po mojej prawej stronie pozostawało wolne. "Ciekawe dla kogo jest przeznaczone?" – zastanowiłam się przez moment.
Dopiero po trzecim dzwonku zajął je młody mężczyzna z daleka pachnący zagranicą. "Cudzoziemiec?" – pomyślałam.
Choć na widowni zgasły już światła, dostrzegłam, że był dokładnie w moim typie. Szczupły brunet o pociągłej twarzy, dużych oczach, wysokim czole i ciemnym zaroście. Zamieniwszy kilka słów podczas pierwszej przerwy, do opisu dodałam: Polak, wykształcony, dowcipny, znający świat i ludzi. W trakcie drugiej przerwy dowiedziałam się ponadto, że ma na imię Adam i na stałe mieszka w Anglii. Widok prawej dłoni bez obrączki na serdecznym palcu wlał w serce nadzieję.

Po spektaklu nieznajomy zaprosił mnie do kawiarni na ciastko. Wtedy przekonałam się, że jest szarmancki i ma duszę romantycznego poety. W ciągu kilku godzin zakochałam się w Adamie bez pamięci. Z wzajemnością. O tydzień przedłużył pobyt w Polsce. Potem przyjechał na Boże Narodzenie. Oświadczył się i został przyjęty.
Mama z tatą byli za tym, żebyśmy się pobrali, choć na dobrą sprawę nasza znajomość trwała tak krótko.
W ostatnią sobotę karnawału odbyło się huczne wesele. Ciotki, wujkowie, znajomi rodziców i moje koleżanki gratulowały udanego małżeństwa. Taki sukces! Wyszłam za mąż za walutowca! Odtąd, w ich pojęciu, czekało mnie już samo szczęście. To nic, że na ślubie nie pojawił się nikt z rodziny pana młodego, czasy były przecież trudne. Każdy rozumiał, że niełatwo rodakom z Zachodu dostać się do ojczyzny. A zresztą po co pytać o krewnych kogoś, kto pochodził z Anglii? Królowa angielska, porządna kobieta, nie mogła mieć nieporządnych poddanych.

W podróż poślubną udaliśmy się do Zakopanego. Po dwóch beztroskich tygodniach każde z nas wróciło jednak do siebie, ponieważ na mnie w Warszawie czekały studia, obrona pracy magisterskiej, a na Adama w Londynie praca.
Po rozstaniu bardzo tęskniłam za ukochanym mężczyzną. Otwierałam szafę z ubraniami i przytulałam policzek do ślubnego garnituru Adasia. Dłonią czule głaskałam jego sweter z szorstkiej angielskiej wełny i marzyłam o rychłym spotkaniu z mężem. Wpatrywałam się długo w nasze weselne zdjęcie i liczyłam dni, które nas od siebie dzieliły.

Latem przeniosłam się do Anglii. Zamieszkaliśmy w wynajętym mieszkanku przy ulicy obsadzonej ogromnymi platanami. Ich rozłożyste gałęzie oblepione srebrzystymi liśćmi zaglądały w okno naszej kuchni. Do dziś pamiętam nazwę ulicy – Mayfield Road oraz najbliższej stacji metra – Turnham Green.
W okolicy mieszkało dużo Polaków. Spotykałam ich w kościele, w pralni, piekarni czy cukierni.

Szczęście u boku Adama trwało jednak bardzo krótko. Zaledwie trzy miesiące chodziłam z głową w chmurach nie przeczuwając, że piekło jest blisko...
Pewnego dnia dostałam od mamy list. Pytała w nim, czy mój mąż nie ma przypadkiem innej żony. Pomyślałam, że to jakiś okrutny żart. Jaka żona? To przecież ja byłam jego żoną!
Zdenerwowana chwyciłam za telefon. Był rok siedemdziesiąty i dodzwonienie się do rodziny w Polsce graniczyło z cudem, ale jakoś się udało. Sąsiedzi zawołali mamę do siebie, bo tylko oni w całej okolicy posiadali aparat telefoniczny.
– Halo, to ja, Marysia! – powiedziałam na powitanie, a mama słysząc mnie, natychmiast się rozpłakała.
Potem drżącym głosem wyjaśniła, że pewien mężczyzna odwiedził rodziców. Wypytywał o Adama. Przedstawił się jako jego krewny. Twierdził, że szuka z nim kontaktu, bo chce prosić o pomoc w dostaniu się na Zachód.
– Ma teściów, Anglików z krwi i kości, mogliby więc załatwić wizę – tłumaczył ze śmiechem.
– Jakich teściów Anglików? – zdziwiła się mama.
– Jak to jakich?- teraz z kolei zdziwił się nieznajomy. – Rodziców tej całej Laury. Ojciec jest pastorem, a matka zdaje się nauczycielką.
– My jesteśmy teściami Adama... – niepewnie wyznała mama.
– Państwo? No nie, niech pani nie żartuje! To chyba jakaś pomyłka! Szukam kontaktu z Adamem Bielakiem...
Zaczęli sobie wyjaśniać, co każde z nich wie o moim mężu. Po kwadransie nie było już wątpliwości – Adam miał w Norwich inną żonę i dwójkę dzieci. Ona była żoną numer jeden.
Nie chciałam wierzyć w to, co usłyszałam, tym bardziej że Adam wszystkiemu zaprzeczał. Ale ambasada angielska w Warszawie przysłała na żądanie rodziców dokument potwierdzający stan cywilny męża. Od sześciu lat był żonaty z Angielką, Laurą Williams.

Musiałam uwierzyć i... postanowiłam odejść. Adam zaczął błagać, żebym go nie zostawiała.
– Gdybym się z tobą nie ożenił, inny mężczyzna sprzątnąłby mi cię sprzed nosa... Bałem się... – wyznał skruszony. – Nie rozumiesz? Oszukałem cię z miłości! Nigdy dotąd nie zależało mi na nikim tak mocno jak na tobie.
Czułam się strasznie. Tamta żona, dzieci, kłamstwo... Po kilku tygodniach wewnętrznej szamotaniny zapragnęłam skończyć ze sobą. "Jestem sama w obcym kraju", myślałam, sięgając po fiolkę ze środkami przeciwbólowymi. "Pokochałam krętacza. Znalazłam się w sytuacji, z której jest tylko jedno wyjście...". Połknęłam dwadzieścia cztery tabletki, chwilę później straciłam przytomność.
Kiedy się obudziłam, zobaczyłam nad sobą lwa o złotej grzywie. "Zaraz rzuci się na mnie i pożre", przyszło mi do głowy. Zamknęłam oczy, czekałam, lecz atak drapieżnika nie nastąpił. "Przecież już raz umarłam... Lwy nie zjadają duchów...", pomyślałam i to mnie uspokoiło. Sen znów przypłynął. Ocknęłam się jednak, gdyż ktoś dotknął delikatnie mojej dłoni i powiedział kilka słów po angielsku.

Otworzyłam oczy i wtedy zrozumiałam swoją pomyłkę. Nie umarłam, znajdowałam się w szpitalu. Lwem o złotej grzywie była czarnoskóra pielęgniarka z ogromnym afro na głowie. Dziewczyna wyglądała śmiesznie i wciąż przy mnie stała. Co na nią spojrzałam, zapominałam, że jestem niedoszłą samobójczynią, która straciła pomysł na dalsze życie. Nie potrafiłam stłumić w sobie głośnego śmiechu. Śmiałam się jak wariatka. Dziś myślę, że był to zbawienny śmiech...
Po wyjściu ze szpitala natychmiast wróciłam do Polski. Znajomi na mój widok stukali się palcem po głowie. Nikt nie rozumiał, jak człowiek o zdrowych zmysłach może popełnić takie głupstwo – dobrowolnie wyjechać z kraju, w którym panuje dobrobyt. Bez przymusu zamienić królewski Londyn na upartyjnioną Warszawę. Co tam zranione uczucie, psychiczne załamanie!
– Zmarnowałaś życiową szansę – mówili, kręcąc tylko głowami.

Nie tłumaczyłam im się jednak ze swojego powrotu do kraju. Trzy lata później spotkałam Jarka. Łaskawy Bóg ofiarował nam szczęśliwe trzydzieści dwa lata wspólnego życia.
Jedynie mój drugi mąż wiedział o Adamie. Czyżby nadszedł wreszcie czas, żeby dowiedzieli się o tym też inni? – być może. Już za tydzień lecę do Londynu. Pewnie nie wytrzymam i wyznam wszystko swojej wnuczce...

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA