Jak dobrze mieć sąsiada

sąsiedzi, ogród, dom za miastem
Zamieszkaliśmy na wsi. Spełniło się nasze marzenie. Ale musiało minąć trochę czasu, zanim nauczyliśmy się żyć w obcym mieszczuchowi otoczeniu...
/ 16.06.2008 15:38
sąsiedzi, ogród, dom za miastem
Przeraziła mnie ta pierwsza noc w nowym miejscu i domu. A najbardziej dojmująca cisza i ciemności. Prawie jak te biblijne, egipskie. Nie jestem pewna, czy dobrze zrobiłam wynosząc się z Warszawy na wieś. Nowi ludzie, nowe otoczenie, nowe zwyczaje. A u mnie, niestety, stare przyzwyczajenia.
Noc minęła spokojnie. Dopiero nad ranem dom obudził przeraźliwy huk. Usłyszałam bieganinę, tupot, rumor. Zerwałam się z łóżka i pobiegłam do okna. Ogromna słoneczna kula wychylała się już zza horyzontu. Boże, jakie to piękne! Ale skąd ten huk? Bo chyba nie jest to sprawka tej wielkiej beczki słońca.

Hałas najwyraźniej dochodził z dachu. Kto tak zamaszyście biega – pytałam samą siebie. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to nasi lokatorzy. Z dachu zaczęły wylatywać gromady szpaków. To mamy szpakowe wyrzucały swoje maleństwa na poranny spacer. Ruch jak w godzinach szczytu. Wyjrzałam przez okno i zagadnęłam do nieproszonych domowników.
– Nikt was tu nie zapraszał. Dlaczego robicie tyle szumu, skoro wszyscy jeszcze śpią? A na drzewach to nie łaska nocować?
Nie zwracały na mnie uwagi. Chyba to ja byłam dla nich intruzem. No cóż, pomyślałam, musimy się chyba zaakceptować.
Każdy kolejny dzień przynosił nowe niespodzianki. Czasami w ogrodzie pojawiał się dorodny bażant i chwalił się swym kolorowym ogonem, innym razem przez działkę przebiegł płochliwy zając, albo na podwórku zatrzymała się łasiczka. Zdarzało się, że gdzieś w pobliżu przebiegła zwinna sarna. Tylko pliszki zupełnie się nie przejmowały mieszkańcami domu. Spacerowały po tarasie, ruszając śmiesznie swymi zgrabnymi ogonkami. Uwielbiały przechodzić zwłaszcza obok wylegujących się w słońcu kotów.

Ludzie też przyglądali się nowym ze sporym zainteresowaniem. Wprawdzie tuż po przyjeździe złożyliśmy kurtuazyjną wizytę sołtysowi, ale to nie wystarczało. Zaczęły się pierwsze rozmowy przy płocie, pierwsze pytania i pierwsze uwagi. Któregoś dnia jedna z miejscowych zagadnęła.
– A mąż to gdzie?
– W pracy.
– A kiedy wróci?
– Wieczorem.
– To zdąży?
– A dlaczego miałby nie zdążyć?
– Z Londynu nie jest blisko.
– Z jakiego Londynu, mąż pracuje w Warszawie.
– Chyba wiem, gdzie pani mąż pracuje.
Sąsiadka była wyraźnie zdenerwowana, a ja zamilkłam, bo na taką kategoryczną uwagę nie potrafiłam odpowiedzieć. To zresztą nie była jedyna irracjonalna rozmowa. Z mieszkańcami wsi gadaliśmy kilka razy dziennie. Jedne pogaduszki nas śmieszyły, inne drażniły, a jeszcze inne wprowadzały w zakłopotanie. Wszystkie uczyły życia w nowym środowisku, zamkniętym na obcych i dość podejrzliwym. Przynosiły również całkiem wymierne korzyści. Od pani Jadzi zaczęliśmy kupować prawdziwe wiejskie jajka, pani Krysia zaopatrywała dom w grzyby, bo tylko ona znała borowikowe miejsca, a pan Witek sprzedawał pyszną kwaszoną kapustę i truskawki bez chemii. W lecie przynosił też maleńkie ogórki do kiszenia. My odwdzięczaliśmy się pisaniem podań, wyjaśnianiem różnych kwestii prawnych, pomocą w odrabianiu lekcji. Podrzucano nam też czasem małe kotki, bo szybko się rozniosło, że lubimy zwierzęta. Zresztą już po kilku miesiącach po naszym obejściu spacerowało pięć wielorasowych psów i biegało kilka kotów. Zwierzaki przywiezione z Warszawy szybko się z nimi zaprzyjaźniły.

Sielskie życie przerwała pewnego dnia głośna koparka. Wzdłuż naszej działki wyrosły w kilka miesięcy trzy domy bliźniaki, w których zamieszkało sześć rodzin, takich jak my mieszczuchów.
Szkoda, że nie kupiliśmy całej tej ziemi aż pod sam las. A tak znowu musimy się do nowych przyzwyczajać.
Początkowo przyglądaliśmy się sobie z uwagą a nawet z pewną niechęcią. Żadna ze stron nie odważyła się jednak zagadać. Oni nie byli nam potrzebni, my wyraźnie im przeszkadzaliśmy. Krępowała ich nasza obecność w ogrodzie, gdy akurat mieli ochotę pogadać ze sobą przez płot. Przez pierwsze kilka miesięcy poza zdawkowym, burczącym "dzień dobry" nie zamieniliśmy ze sobą żadnego innego słowa.
Pierwsze lody zostały przełamane wtedy, gdy jeden z sąsiadów wychodząc na zewnątrz, zatrzasnął za sobą drzwi do domu. Nie miał przy sobie kluczy, był niekompletnie ubrany, pomocy zaczął szukać u nas. Od tej pory jego "dzień dobry" stało się bardziej przyjazne. Nasze zresztą również.

Po kilku miesiącach nadarzyła się kolejna okazja do rozmowy. Jeden z naszych psów, czworonóg – wolny i niezależny, dość często uciekał z domu. Zawsze znajdował drogę do wolności. A to przerwał siatkę, to się gdzieś podkopał, to znów wykorzystał chwilę, że brama wejściowa była otwarta, bo ktoś akurat wyjeżdżał z domu. Byliśmy przerażeni. Trzeciak, bo tak nazwaliśmy naszą przybłędę, miał jeszcze jedną wadę. Krążył blisko domu i łapał za łydki wszystkich rowerzystów. Oznaczało to, że czuwa i pilnuje. Wkurzało to ludzi i bezdomne psy, które kręciły się wokół naszego obejścia.

Gdy któregoś wieczora gdzieś zniknął, byliśmy zaniepokojeni. W nocy zadzwonił dzwonek do bramy. To sąsiedzi alarmowali, że na ich tarasie leży w kałuży krwi nasz pies. Do Warszawy pędziliśmy prawie na sygnale. Miał czterdzieści dwie rany i weterynarz nie dawał nadziei. Na szczęście wszystko skończyło się pomyślnie, ale niestety pies nie zmądrzał.
Przyszło lato a z nim pierwsze własne truskawki, maliny, borówki amerykańskie. Zaczęły się również pierwsze sąsiedzkie pogaduszki. Sygnał do zadzierzgnięcia znajomości dały dzieciaki, te nasze, i te od sąsiadów. Stawały po dwóch stronach parkanu i prowadziły długie rozmowy. Marysia i Helena dość szybko zaprzyjaźniły się z Omerem, synkiem polsko-tureckiego małżeństwa. Przynosiły mu w rączkach truskawki, częstowały malinami. Pewnego dnia mama przesadziła Omera przez parkan. Zaprosiliśmy ją na popołudniową kawę. Dzieci baraszkowały na przydomowym placu zabaw, a dorośli pili kawę przy tarasowym stoliku. Było jak u Czechowa. Lato, słońce, owoce, towarzyskie pogaduszki. Słodkie lenistwo. Wieczorem dzieciarnia przeniosła się do domu, a my oczywiście powędrowaliśmy za nimi.

Ale tak naprawdę o tym, że mamy prawdziwych sąsiadów, przekonaliśmy się po powrocie z urlopu. Zwierzyną zajmowali się wtedy nasi przyjaciele. To byli nasi stali wybawiciele. Ilekroć musieliśmy gdzieś wyjechać, oni przenosili się do nas. Tym razem nie obeszło się bez kłopotów. Upały dochodziły do 35 stopni, w naszym ogrodzie zapalił się trawnik, a właściwie jego wyschnięte resztki. Ogień posuwał się błyskawicznie w kierunku domu. Nasi przyjaciele byli bezradni. Wprawdzie uruchomili wąż do podlewania, ale już nie byli w stanie okiełznać szalejących płomieni. Na pomoc przybiegli sąsiedzi z własnymi wiadrami. Przy okazji wezwali miejscową straż. Uratowali nam dzięki temu sporo drzewek, a może nawet i dom. Byliśmy wzruszeni. I chyba odrobinę zawstydzeni.

Następnego dnia po przyjeździe, gdy spokojniej mogliśmy pomyśleć o tym, co się wydarzyło, pomaszerowaliśmy z bukietem kwiatów do sąsiadów.
– Dobrze, że już jesteście – powitali nas przy bramie. Martwiliśmy się o was. A najbardziej o to, że sobie wszyscy nie poradzimy.
Poczuliśmy się głupio.
– Następnym razem, gdy będziemy wyjeżdżać, damy znać – zapewniliśmy ich pełni skruchy.
W końcu jesteśmy sąsiadami.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA