Kobieta i wędkowanie... Nigdy więcej!

wędkowanie, ryby, jezioro
Do dzisiaj nie mogę pojąć, jak ja, wytrawny wędkarz, mogłem popełnić taki błąd i zabrać ze sobą nad rzekę kobietę. Więc to, co się zdarzyło, miałem na własne życzenie.
/ 08.10.2008 14:24
wędkowanie, ryby, jezioro
Po co wędkarzowi potrzebna jest towarzystwo kobiety? Widuję wprawdzie nad wodą różne panie, które przyjeżdżają ze swoimi mężami czy przyjaciółmi, ale to jest zawsze jakieś nieporozumienie!
Z samochodu wysiada najpierw kobieta, a za nią pojawia się fotelik rozkładany, duża torba, parasol, termosy itd... Robi tyle hałasu, że modlę się tylko o to, żeby poszła ze swym partnerem gdzieś dalej. Najlepiej tam, skąd nie będzie ich widać i słychać. Często "wędkarka" ma psa, małego lub dużego, a pies, jak to pies, nie usiedzi na miejscu, nad wodą. Gania po zaroślach, szczeka, płoszy ptactwo i strasznie mnie wkurza, bo właścicielka nieustannie go szuka, a przechodząc obok mnie, musi za każdym razem zapytać: "biorą?".

Dlaczego więc ja – nieprzejednany wróg kobiet plączących się po łowiskach – zabrałem na ryby, dopiero co poznaną, Anię? Nie wiem! Do dzisiaj jest to dla mnie zagadka, tym bardziej, że ona wcale o to nie prosiła, tylko tak pięknie się dziwiła, patrząc mi w oczy:
– Naprawdę? – pytała. – I nie czuje się komarów? Niemożliwe! I głodu też się nie czuje? Wprost nieprawdopodobne! I można tyle godzin patrzeć na spławik i to się nie znudzi? No, nie do uwierzenia!
Sam nie wiem, czemu tak postąpiłem.
– No, to niech pani sama sprawdzi, czy jest tak, jak mówię? – zaproponowałem.
Ledwo to powiedziałem, a już żałowałem, ale trudno. Mogłem tylko liczyć na to, że się nie zgodzi, ale skąd?! Zgodziła się ochoczo i natychmiast. Przepakowałem więc bagażnik samochodu, słusznie podejrzewając, że będzie potrzebne dodatkowe miejsce.
Oczywiście, miałem rację! Musiałem zabrać wielkie turystyczne krzesełko w różnokolorowe paski. Dużą torbę wyładowaną po brzegi. Słomiany kapelusz z olbrzymim rondem. Piknikowy koszyk z jedzeniem i piciem na cały dzień. Wielką czerwoną parasolkę...
– Tak na wszelki wypadek – powiedziała moja towarzyszka.
Zanim wypakowałem ten majdan z samochodu, już jakiś spryciarz zajął mi moje miejsce w łagodnym zakolu rzeki, tuż przy zwalonej olszynie. Wiedziałem, że tam żeruje szczupak. Polowałem na niego od tygodni, ale nie miałem szczęścia. Dwa razy mnie wykołował. Raz się zerwał, przegryzając żyłkę, a raz po prostu zdjął żywca i tyle go widziałem.

Jej się podobało sto metrów dalej. Więc taszczyłem te torby i parasolki, wiedząc, że dzisiaj wędkowanie mam z głowy, bo w tym wybranym przez nią miejscu dno jest zarośnięte wodorostami, pełne korzeni i innego zielska, więc wyciągnąć rybę będzie bardzo trudno, a zahaczyć o coś – bardzo łatwo!
Minęło dobre czterdzieści minut, zanim w końcu się rozłożyliśmy. Oczywiście, przez te toboły zapomniałem zabrać z samochodu przynęty i musiałem po nie wracać. Wreszcie wszystko się jakoś uładziło, Ania siedziała w pełnym słońcu, zachwycała się zielenią na przeciwległym brzegu i było cudnie! Przez godzinę, niestety! Bo postanowiła, że ona również spróbuje połowić!
– Patrzę i patrzę, jak pan to robi i myślę, że dam sobie radę. Może nawet coś złowię? W końcu to proste. Spławik pod wodę, ja ciągnę i już! Prawda?

Dałem więc jej wędkę dla świętego spokoju. Pokazałem, jak trzeba zarzucać i, o dziwo, dała sobie z tym radę zupełnie nieźle. Po dwóch minutach jednak już chciała sprawdzać, czy robak jest cały, bo "przecież głupio łowić na pusty haczyk!".
Więc wyciągała wędkę i zarzucała, czując się coraz pewniej. Aż wreszcie zamachnęła się z całej siły i haczyk ze spławikiem wylądował na drzewie mniej więcej trzy metry nad ziemią.
Nie dało się tego odczepić. Przeciąłem żyłkę z bólem serca, bo spławik był świetny, dobrze wyważony, widoczny nawet na fali. Ale trudno!
Pocałowała mnie w policzek na przeprosiny. Widziałem, że się przejęła, że jest jej głupio.
– Nic się nie stało. To głupstwo – starałem się ją pocieszyć.
Założyłem nowy spławik, nowy haczyk, ołów, no wszystko, co trzeba. Po kwadransie odcinałem następną żyłkę, bo cała reszta była na drzewie. Prawie tuż obok poprzedniego spławika. Gdyby specjalnie chciała tak utrafić, na pewno by się jej nie udało!
Miała łzy w oczach. Więc ją przytuliłem i pocieszyłem – tym razem ja pocałowałem ją w policzek. To było miłe, więc znowu zbagatelizowałem sprawę, tylko następnego spławika nie mogłem już założyć, bo go po prostu nie miałem. Nie przewidziałem takiej sytuacji. Została tylko szczupakówka i moja wędka. Duża, ciężka, z haczykiem zakończonym sporą kotwiczką.
Po następnej godzinie poprosiła, żeby mogła tylko raz spróbować. Tylko jeden jedyny raz! Zobaczy, czy ma siłę trzymać takie wędzisko. Sprawdzi, jak długo wytrzyma...
– Daje słowo, będę uważać. Nic się nie stanie! – zapewniała.
Zgodziłem się. Ona stanęła na brzegu, oburącz trzymając kij. Spławik tonął, bo haczył się w podwodnych zaroślach, więc wyciągnęła wędkę i chciała zarzucić od nowa.
Niestety, stałem za nią, Niestety, blisko. Niestety, na linii ognia!
Poczułem straszny ból i o mało nie wpadłem do rzeki ciągnięty przez naprężoną żyłkę. Haczyk z kotwiczką wbił mi się w ucho. Na szczęście nie w oko, nie w policzek, nie w nos! Ale i tak bolało jak diabli!

Piszczałem jak mały szczeniak! Ona próbowała mi pomagać i wyciągać to diabelstwo, ale przy najmniejszym ruchu moje ucho płonęło z bólu. Więc poprosiłem ją o lusterko, słusznie sadząc, że najlepiej będzie, kiedy się sam zoperuję.
Dała lusterko, a raczej lustro. Wielkie, powiększające. Zobaczyłem w nim swoją wykrzywioną twarz w niezwykłym kolczyku! Z małżowiny usznej zwisała mi wielka, tłusta rosówka. Można było tylko płakać albo się śmiać.
Ona się śmiała! Głośno, jak na najlepszej komedii, jak z przedniego dowcipu. Prawie się turlała po brzegu, tak ją rozbawiło moje nieszczęście! Boże, jak ja jej wtedy nie lubiłem!
Znajomy doktor powiedział mi później, że na moje szczęście ucho jest bardzo mało unerwione, dlatego mogłem wyciągnąć haczyk bez większych kłopotów. Oczywiście, rozharatałem sobie pół ucha, ale za błędy trzeba płacić. A błędem była Ania na łowisku!
Żeby już nic mi nie zostało oszczędzone tego dnia, kiedy już było po wszystkim i siedziałem skulony jak mokry kundel, zobaczyłem, że sto metrów dalej, czyli tam, gdzie powinienem być ja, na moim miejscu obcy wędkarz wyciąga z wody piękną rybę. Mojego szczupaka!
– Widzi pan, jak się ma szczęście to rybę się zawsze złapie. Tamten facet chyba ma? – skomentowała Ania.

Rzeczywiście. Siedział sobie sam, nikt mu nie przeszkadzał. Nie musiał odpowiadać na dziesiątki pytań w rodzaju: "a ryba naprawdę to lubi? Mówiła panu?". Popijał sobie piwko i spokojnie obserwował spławik. Miał wielkie szczęście!
Ania podobno opowiedziała wszystkim znajomym o mojej przygodzie. W jej wersji stałem po prostu tak niefortunnie, że nie można było uniknąć tego wypadku. Ona, naturalnie bardzo mi współczuła, ale to było takie zabawne, że dałoby się nakręcić film pod tytułem: "Przygody wędkarza niezdary!"
Nigdy więcej już się z nią nie spotkałem. Wiem, że teraz jeździ na ryby z Karolem i podobno on się nie skarży. Zabierają z sobą przenośnego grilla i spędzają nad wodą całe weekendy. Szczerze powiedziawszy, nic mnie to nie obchodzi.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA