Zirytowała mnie ta rozmowa. Lubiłam Pawła, był świetnym kumplem i doskonałym prawnikiem. Niezbędnym elementem mojej agencji nieruchomości. Mojego biznesowego sukcesu. Świetnie nam się od wielu już lat współpracowało. Był też eleganckim i przystojnym mężczyzną. Ale jednak tylko wspólnikiem. Nigdy nie myślałam o nim jak o przyszłym mężu. Znaliśmy się od lat i zawsze był dla mnie jedynie przyjacielem. Ale mężem? Nie! Jego towarzystwo nigdy nie wywoływało we mnie drżenia serca. No więc powiedziałam mu delikatnie, że to nie najlepszy pomysł z tym małżeństwem...
– A jeśli chodzi o agencję – dodałam jeszcze – to chcę sprzedać moje udziały. Dałam już ogłoszenie. Możesz je ode mnie odkupić. Przecież spokojnie mógłbyś prowadzić ją sam, dałbyś sobie doskonale radę – powiedziałam.
– Wiesz, że nie mam tyle pieniędzy, by ją odkupić – odpowiedział. – Ale jak już ją sprzedasz, to...
– Muszę już iść – przerwałam, nie chcąc ciągnąć tej rozmowy.
Dopiłam kawę, pożegnałam się i energicznym krokiem poszłam w kierunku samochodu.
Było późne piątkowe popołudnie. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, gdy wsiadłam do mojej corolli i ruszyłam z piskiem opon, drogą prosto na wschód w kierunku Siemiatycz.
Dopiero w samochodzie spłynęło ze mnie całe napięcie ostatniego tygodnia – czasu tak bliźniaczo podobnego do wielu innych okresów w życiu – dni wypełnionych po brzegi pracą: ślęczeniem przed komputerem, spotkaniami z kontrahentami, z klientami, z pośrednikami, z notariuszami. I tak przez ostatnich 9 lat, przez sześć dni w tygodniu, po 10 i więcej godzin na dobę – od czasu, gdy zaraz po skończeniu studiów założyłam tę moją agencję.
W miarę jak oddalałam się od miasta i zostawał za mną cały jego zgiełk, opuszczało mnie zmęczenie, spowodowane nieustannym biegiem, tą niekończącą się walką z konkurencją i pogonią za klientem. Uświadomiłam sobie, jak bardzo nie lubiłam tej mojej agencji, jak bardzo chciałam od niej uciec. Zmienić coś w swoim ponad 30-letnim życiu. Bo podświadomie czułam, że ono mi gdzieś ucieka, rozmienia się na drobne.
To miejsce odkryłam przypadkowo przeglądając oferty, które nadeszły do nas w ubiegłym miesiącu. Dom z ogrodem, stojący na wzgórzu nieopodal starego sosnowego lasu, z tarasem i przepięknym widokiem na dolinę wijącego się w tym miejscu Bugu. Krajobraz jak z obrazów Grottgera czy Chełmońskiego. Niewielka osada z dala od szosy. Dokładnie taka, o jakiej marzyłam od kilkunastu już lat.
Budynek był stary i wymagał generalnego remontu. Miał salonik, trzy duże pokoje, kuchnię i niewielką, ale kompletną łazienkę. Sam w sobie nie był specjalnie ładny, ale jego położenie w zacisznym ustroniu na tle lasu i malowniczej rzecznej doliny, rekompensowało to z nawiązką. Zapragnęłam go mieć już w chwili, gdy go zobaczyłam. I właśnie wczoraj dopięłam ostatnich formalności. W obecności notariusza podpisałam umowę kupna.
Czułam przyjemną adrenalinę. Ten wymarzony raj był mój. Teraz będę miała już zawsze gdzie uciec, gdy tylko zapragnę spokoju i samotności, a kiedyś, gdy sprzedam już ostatecznie agencję, może zamieszkam w nim na stałe.
Wieczór był przyjemny, ciepły, prawie jak w maju mimo, że była dopiero połowa kwietnia. Leciutki wietrzyk łagodnie falował zielonymi trawnikami ozimin, rozciągającymi się po obu stronach piaszczystej drogi, wiodącej do mojego skarbu. Jeszcze tylko jeden łagodny zakręt i byłam na miejscu. To miał być mój pierwszy spędzony tu weekend...
W bagażniku, oprócz prowiantu, miałam też sprężynowe składane grabki do liści, łopatkę, pędzel i dwa pojemniki z orzechową farbą. Zamierzałam na początek zgrabić podwórko i trochę odmalować fasadę mojego "dworku" – jak go nazywałam – bo przy pierwszej wizycie wydała mi się brudna i zaniedbana. Cieszyłam się perspektywą dwóch pracowitych dni spędzonych samotnie. Serce biło mi mocno, gdy podjechałam pod bramę. Zatrzymałam samochód, wyskoczyłam i podeszłam do furtki. Włożyłam klucz do zamka i chciałam go przekręcić, ale zardzewiały, dawno nie oliwiony mechanizm stawiał opór. Nie mogłam go ruszyć. Stałam i mocowałam się z kluczem, aż poczułam ból w nadgarstku. Byłam bezradna...
– Czy mogę pani pomóc? – usłyszałam nagle za sobą głos.
Tuż za mną stał wysoki blondyn w dżinsach i brązowo-czarnej koszuli w angielską kratę, wystającej spod rozpiętej zielonej kurtki.
– Złamie pani klucz, robiąc to na siłę – dodał po chwili, widząc moje zaskoczenie. – I wtedy może być rzeczywiście duży problem – uśmiechnął się. – Trzeba tylko trochę pociągnąć, delikatnie wysunąć klucz z dziurki i zamek ustąpi bez żadnych trudności. O tak.
Ujął kluczyk i bez najmniejszego trudu przekręcił go dwukrotnie.
– Skąd pan tak dobrze zna tę furtkę – zapytałam zaskoczona.
– Mieszkam tu niedaleko. Mój dom stoi tuż za tym sadem. Pan Stanisław, który mieszkał tu dotychczas, dał mi klucz do bramy, bym mógł przechodząc przez podwórko i sad skracać sobie drogę do domu. Więc czasem ją otwierałem. Mam nadzieję, że nowy właściciel też mi tego nie zabroni – powiedział, uśmiechając się tak ciepło, że aż przeszły mnie ciarki.
– Ależ proszę, niech pan chodzi, będzie mi nawet raźniej, gdy ktoś od czasu do czasu się tu pojawi. Dużo ludzi tu nie ma, a nie jest zbyt przyjemnie być całkiem samą w takim odludnym miejscu – odparłam
– A więc to pani kupiła ten dom. To bardzo dobry wybór, nie pożałuje pani – powiedział, otwierając furtkę na oścież. – Tu jest naprawdę pięknie. A skoro mamy być sąsiadami, to chyba się przedstawię. Jestem Andrzej – powiedział wyciągając rękę. Uścisnął moją dłoń mocno i zdecydowanie.
– Anna – rzuciłam. – Możesz spokojnie dalej chodzić przez ten ogród.
– Dzięki. Może w przyszłości nadarzy się okazja, żeby się jakoś odwdzięczyć. Jeśli byś czegoś potrzebowała, mieszkam tam za sadem. Wystarczy przyjść i zapukać – powiedział, uśmiechając się. A ja znów poczułam ciarki na plecach...
Andrzej pomógł mi wyładować rzeczy i drugim kluczem otworzył drzwi do mojego dworku.
– Jeśli nie miałabyś nic przeciwko temu, zajrzę jeszcze do ciebie za jakiś czas, gdy się rozgościsz. Może będę mógł ci jeszcze w czymś pomóc – powiedział na odchodne.
Następnego dnia czas płynął mi szybko, bo roboty miałam co niemiara. Oczyściłam z popiołu piec, założyłam nowe poszewki na pościel i powiesiłam świeże firanki w kuchni. Odmalowałam ściany w saloniku. Właśnie kończyłam, gdy usłyszałam na podwórku odgłos silnika. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam Andrzeja wysiadającego z półciężarówki z dużą torbą na ramieniu.
– Zajechałem na chwilę, żeby naoliwić ci ten zardzewiały zamek w furtce – powiedział. – A ponieważ piękna dziś pogoda, przywiozłem też trochę zimnego piwa. Nie masz ochoty na małą przerwę w pracy?
– Wejdź. Zaraz przyniosę szklanki – naprawdę byłam zadowolona.
– Nie trzeba, wszystko mam – zatrzymał mnie.
Napełnił plastikowe kubeczki, podał mi jeden...
– Za pomyślność w nowym domu, żebyś czuła się tu szczęśliwa.
– Chciałabym, żeby tak było – odparłam śmiejąc się. – Po to ten dom kupiłam. A ty jesteś tu szczęśliwy? Jak długo tu mieszkasz? I co tu robisz na tym końcu świata?
– Dla mnie to nie jest koniec świata tylko jego środek. Urodziłem się tu i z wyjątkiem kilkuletniej przerwy, gdy mieszkałem w internacie, a potem w akademiku, byłem tu od zawsze. Mój ojciec hodował konie, a ja jestem pediatrą, leczę dzieci w naszym ośrodku zdrowia. Można powiedzieć, że jestem częścią tego miejsca, wszyscy mnie tu znają. Czuję się potrzebny. Jestem na swoim miejscu i chyba nigdy bym stąd nie odszedł. Ale nie mówmy o mnie. Ciężko pracujesz od rana i pewnie nie miałaś nawet czasu, żeby coś ugotować. Może dasz się zaprosić na pieczonego kurczaka?
– Niezły pomysł. Chętnie zobaczę, jak mieszkasz.
Był to zdumiewający stary dom. Olbrzymi, wysoki, dwupiętrowy, zbudowany z kamienia, z kominkiem w salonie i przestronnymi francuskimi oknami biegnącymi wzdłuż całej długości ściany. Szyby tworzyły obszerną, krytą werandę. Roztaczał się z niej widok na dolinę rzeki jeszcze piękniejszy niż z mojego "dworku". Byłam pod wrażeniem.
– Kiedyś, gdy żyła jeszcze moja mama, panował tu większy porządek – powiedział Andrzej, usuwając jakieś papiery ze stołu. Ale teraz trochę brakuje gospodyni. Może zjemy w kuchni? – znów pięknie się do mnie uśmiechnął. Wyraźnie między nami iskrzyło.
Spędziliśmy razem również niedzielę, bo następnego dnia Andrzej znów przyszedł mi pomóc. W międzyczasie opowiedziałam mu wszystko o sobie, o agencji, o planach związanych z moim nowym domem. Gdy słońce zaczęło zachodzić i przyszedł czas odjazdu, Andrzej pomógł mi zapakować rzeczy do samochodu.
– Nie martw się o dom – powiedział na pożegnanie – przypilnuję go. Mam nadzieję, że wkrótce przyjedziesz znowu Aniu – uśmiechnął się ciepło i uścisnął mi rękę. W jego oczach, choć może mi się zdawało, dostrzegłam smutek.
– Będę w przyszłym tygodniu. No chyba żeby zdarzyło się coś zupełnie nieprzewidzianego – powiedziałam, wsiadając do samochodu.
Wracając do Warszawy byłam w euforii. Ostatnio czułam się podobnie przed moją pierwszą w życiu wycieczką zagraniczną do Włoch podczas wakacji. Wyobraźnia pracowała pełną parą.
Chyba zakochałam się w tym moim nowym domu. Ciągle stał mi przed oczami. Wyobrażałam sobie, jak będzie wyglądał latem, w pełnym słońcu, otoczony pięknym, pełnym owoców ogrodem. I wszędzie w tych marzeniach był Andrzej: rozmawiający ze mną, idący wzdłuż sadu, malujący fasadę albo stojący przy furtce.
"Oj, Anka – powiedziałam sobie. Chyba się nie zakochałaś...?"
Wiosna to czas wzmożonego ruchu na rynku nieruchomości. Więc gdy wróciłam do Warszawy, wprost wpadłam w wir pracy. To był znów prawdziwy amok. Tak, że prawie przez dwa miesiące nie miałam czasu, by wybrać się do mojego wymarzonego "dworku". Gdy się w końcu wyrwałam, był już czerwiec. Zbliżała się noc świętojańska.
Wieczór był ciepły i pełen cykających świerszczy. Gdy wjechałam na podwórze, pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy był równo wystrzyżony trawnik. Zaparkowałam samochód i ruszyłam prosto do Andrzeja. Był w domu.
– Przyszłam się przywitać i podziękować za piękny trawnik – powiedziałam.
– Witaj. Już myślałem, że zrezygnowałaś z tego domu – widać było, że bardzo się ucieszył z wizyty.
– Ja chyba nigdy z niego nie zrezygnuję. Gdy tylko uda mi się sprzedać ten mój przeklęty interes, sprowadzę się tu na stałe – powiedziałam z zapałem.
– A ja być może wyjadę – powiedział, patrząc na mnie smutno. – Ważą się losy mojego ośrodka zdrowia. Chcą go zlikwidować, a ludzi przenieść do Siemiatycz do Szpitala Powiatowego. Jeśli tak się stanie, będę musiał przenieść się bliżej miasta. Mam dług hipoteczny, który zaciągnąłem na remont tego domu i nie mogę zostać bez pracy.
Zapadło długie kłopotliwe milczenie.
– Nie możesz stąd wyjechać – powiedziałam po chwili. – Jesteś przecież częścią tego miejsca. Sam mówiłeś, że nigdy stąd nie odejdziesz...
– Miałem dobre chęci, ale wiesz co jest nimi wybrukowane. Na co komu lekarz mieszkający w lesie? Gdyby nie perspektywa bezrobocia, to pewnie poprosiłbym cię o rękę i zamieszkalibyśmy razem. A tak? – roześmiał się i już nie bardzo wiedziałam, czy sobie żartuje, czy mówi poważnie.
– Nie martw się. Nie ma sytuacji bez wyjścia – powiedziałam. – Wstrzymaj się jeszcze trochę z tą sprzedażą. Dom taki jak twój zawsze zdążysz sprzedać. Uwierz mi, znam się na tym.
Następnego dnia po powrocie do Warszawy znów dałam ogłoszenie o zamiarze sprzedania agencji. Kolejny weekend chciałam spędzić tylko z Andrzejem, by podtrzymać go na duchu, bo gdy wyjeżdżałam, wydawał się bardzo przygnębiony. Z pracy urwałam się w piątek przed południem. Wyłączyłam komórkę i popędziłam przed siebie.
Ledwie zdążyłam rozpakować rzeczy, od strony furtki usłyszałam odgłos samochodu. Wyjrzałam przez okno i stanęłam jak wryta. Na podwórku przed domem stał Paweł i badawczo rozglądał się dookoła.
– Jak mnie tu znalazłeś – zapytałam go zdumiona, gdy wszedł.
– To nie było takie trudne – odparł z uśmiechem. Po prostu rzuciłem okiem do komputera i sprawdziłem transakcje, które przeprowadziłaś w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Od razu natrafiłem na adres tego domu. Dlaczego nikomu nie pochwaliłaś się, że go kupiłaś? To świetny interes.
– To coś więcej niż interes – rzuciłam – To moja przyszłość.
– Popędziłem za tobą – mówił, jakby tego nie usłyszał – bo zaraz po tym jak wyjechałaś, zgłosili się klienci, którzy chcą kupić twoją agencję. Proponują naprawdę dobre warunki. Tyle tylko, że chcą to zrobić szybko. Tu masz projekt umowy. Przeczytaj go. Jutro jesteśmy umówieni na spotkanie u notariusza. Jeśli jesteś nadal zdecydowana na sprzedaż, to wkrótce będę miał już nowych pracodawców, a ty niezłą gotówkę. Moim zdaniem warunki, które proponują są naprawdę świetne.
Szybko przebiegłam wzrokiem umowę. Boże, ile podobnych ofert w życiu przeglądałam. Ta będzie ostatnia – przeleciała mi przez głowę szybka myśl. Poczułam ogromną ulgę. Nareszcie coś w moim życiu się zmieni, coś nowego się zacznie.
Paweł był profesjonalistą. Umowa rzeczywiście była OK!
–Naprawdę chcesz tu zamieszkać na stałe? – spytał, nie kryjąc zdziwienia.
– Zakochałam się w tym domu. – zaśmiałam się i poczułam jak w dniu, w którym kupiłam mój raj. Wszystko zaczynało się pięknie układać.
W tym momencie zobaczyłam Andrzeja. Nadchodził ścieżką od strony sadu.
– Paweł, to jest mój sąsiad Andrzej – przedstawiłam ich. – Opowiedz mu o wszystkim, a ja biegnę się przebrać.
W dziesięć minut byłam gotowa.
– Życz mi powodzenia i trzymaj za mnie kciuki – powiedziałam do Andrzeja, wsiadając do samochodu.
– Przecież wiesz, że ci życzę – odparł, patrząc na mnie jakimś dziwnie smutnym wzrokiem. Gdy ruszyliśmy, stał nieruchomo w drzwiach mojego domu i odprowadzał nas wzrokiem.
W sobotnie popołudnie złożyłam podpis na umowie sprzedaży agencji. Paweł nie krył zadowolenia.
– No, a teraz możesz już wyjść za mnie bez obaw – powiedział, nagle ujmując mnie za ręce.
Spojrzałam na niego zdumiona. Okazało się, że on cały czas trwał w przekonaniu, że odmówiłam mu tylko dlatego, że podejrzewałam go o chęć przejęcia agencji. Przypuszczał więc, że teraz, kiedy już nie jestem jej współwłaścicielką, znikną również moje obiekcje.
– Przecież ci powiedziałam, że za ciebie nie wyjdę i to nie ma nic wspólnego z agencją – powiedziałam oschle. – Małżeństwo to nie jest wspólny interes... Przynajmniej nie dla mnie.
– Byłem przekonany, że mnie kochasz tylko się boisz, czy nie proponuję ci małżeństwa z wyrachowania – bronił się. Powiedziałem to nawet temu twojemu sąsiadowi...
– Co?! Co mu powiedziałeś? – krzyknęłam wzburzona.
– No... że jak wreszcie usuniemy ten problem z agencją, to za mnie wyjdziesz... Chyba go ta wiadomość nie za bardzo ucieszyła. Wydawał się poruszony tą informacją... Ejże, czy on nie jest w tobie czasem zakochany? Aniu, a czy ty..., czy ty....
– O Boże, Paweł. Co ci przyszło do głowy! Zajmij ty się lepiej interesami, bo o miłości to nie masz zielonego pojęcia. A za ciebie i tak nie wyjdę i skończmy wreszcie ten temat – rzuciłam opryskliwie i wyszłam wściekła.
Słońce powoli znikało za widnokręgiem, gdy wjeżdżałam w bramę mojego "dworku".
W oddali zobaczyłam Andrzeja, siedzącego na werandzie swojego domu w rattanowym fotelu. Palił papierosa, wypuszczając duże kłęby dymu. Pierwszy raz widziałam go, jak pali. Gdy mnie zobaczył, wstał i zgasił energicznie papierosa.
– Witaj, Aniu. Zapomniałaś czegoś? – powiedział trochę sztucznie.
– Tak, zapomniałam ci powiedzieć, że już nie musisz oliwić tego zardzewiałego zamka przy furtce, bo teraz będzie cały czas otwarta. Zostaję tu.
– Jak to? Nie wychodzisz za mąż? – spojrzał na mnie uważniej.
– Może wyjdę, jeśli ta twoja propozycja sprzed tygodnia była poważna – uśmiechnęłam się figlarnie.
Nastała cisza i już myślałam, że palnęłam głupstwo, kiedy nagle chwycił mnie w ramiona i mocno przytulił.
– Pewnie, że była – szepnął. – Ale...
– Nie będziesz musiał już stąd wyjeżdżać, bo sprzedałam agencję – uprzedziłam jego wątpliwości. – Założymy tu pensjonat dla turystów...
Z nadbużańskich łąk dochodziły przez otwarte okna odgłosy grających świerszczy. Dzień się miał ku zachodowi. A my wciąż trwaliśmy objęci, wsłuchując się w tę niezwykłą muzykę i w nasze oddechy. Wiedziałam już, byłam pewna, że tu jest właśnie moje miejsce na ziemi. Nasze miejsce na ziemi.
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!