Zresztą, nie tylko u nas tak się dzieje. Myślę, że to dzisiejsze czasy są takie jakieś... nierodzinne.
Nie znam ani jednej osoby, która mieszkałaby w dużym domu, zbudowanym przez dziadka albo i pradziadka, razem z kilkoma pokoleniami babć, ciotek, kuzynek prawdziwych i "przyszywanych"... A przecież kiedyś, to było zupełnie oczywiste, prawie wszyscy tak żyli, moja babcia też.
Dom zbudowali jej rodzice. Od głównego parterowego korytarza odchodziły na boki cztery odrębne mieszkania, każde dwupokojowe z kuchnią i łazienką. Na piętrze były jeszcze trzy takie same mieszkania, z których jedno moi pradziadkowie przewidzieli dla siebie, a jedno dla "starszych państwa", czyli moich prapradziadków.
Dom był solidnie i starannie wykonany. Takie domy stoją nieraz wieki, to nie to, co paskudne, PRL-owskie bloki z wielkiej płyty.
Póki dzieci były małe, te mieszkania były wynajmowane i przynosiły niebogatej rodzinie znaczący dochód. Z czasem, kiedy dorastały, przejmowały kolejne mieszkania.
Jedno z takich odrębnych mieszkań na parterze dostała moja babcia, kiedy wyszła za mąż.
Wtedy uważano, że to prawie luksusowe warunki: dwa duże jasne pokoje, przestronna kuchnia, w której duży stół z krzesłami skupiał przy posiłkach kilkuosobową rodzinę i pomieszczenie gospodarcze, które dzisiaj nazwalibyśmy łazienką, choć kabiny prysznicowej wtedy jeszcze nie znano. W mieszkaniu pradziadków jeden pokój był szczególnie duży. Tam we wszystkie święta i uroczystości rodzinne, jakieś rocznice lub imieniny, mogła zebrać się przy wielgachnym rozsuwanym stole cała rodzina.
Młode gospodynie, córki i synowe, umawiały się wcześniej między sobą, która jakie specjały naszykuje, a następnie na tym wielkim stole ustawiały wazy i półmiski z przygotowanymi przez siebie potrawami.
Obok po sąsiedzku były podobne wielorodzinne domy. Sąsiedzi się znali, pozdrawiali się tradycyjnym "Szczęść Boże" i obowiązkowo odwiedzali się przy okazji świąt. To było w powszechnym zwyczaju.
Kiedy byłam niedużą dziewczynką, moi rodzice zabierali mnie ze sobą, gdy jechali w odwiedziny do dziadków. Dla mnie, od urodzenia wychowywanej w innym środowisku, w małym ciasnawym mieszkaniu blokowym, tamten rodzinny dom robił wrażenie czegoś nadzwyczajnego i tajemniczego. Nigdy wcześniej ani później nie oglądałam pod jednym dachem tylu rodzin, dorosłych i dzieci w rozmaitym wieku.
W dodatku wszyscy doskonale się znali, bez trudu odróżniali szwagierkę od bratowej, wujka od stryjka, a na kuzynów mówiono "brat cioteczny", "siostra stryjeczna", czy tak jakoś. I nikt nie miał kłopotu z zapamiętaniem, jak ma na imię mąż cioci Jadzi, czy najmłodsza córka wuja Stefana.
Jeździliśmy do dziadków co roku, na Wielkanoc. Za każdym razem nie poznawałam co najmniej połowy kuzynostwa, bo chłopcy powyrastali, a dziewczynki zapuściły warkocze, bądź obcięły włosy na krótko. I co roku od nowa podziwiałam tamten dom, wciąż taki sam, a jednocześnie odświeżony, wymyty, wypucowany. Wszystkie framugi okien były świeżo odnowione białą farbą, drzwi były pomalowane na brązowo, korytarze i schody wyszorowane.
Całe domostwo zdawało się mówić: Witajcie! Idzie wiosna, Wielkanoc! Chrystus zmartwychwstał, cieszmy się! Prawie "słyszałam" te słowa i wydawały mi się ważne, choć chyba byłam za mała, by tak naprawdę je zrozumieć.
Minęły lata. Kiedy czasem się nad tym zastanawiam, nie mogę wprost uwierzyć, że uciekło ich już aż tyle. Wyszłam za mąż i, pracując zawodowo, wychowałam dwoje dzieci – prawda, że korzystałam z pomocy żłobka, przedszkola i świetlicy szkolnej...
Mój brat, będąc w wojsku na drugim końcu Polski, poznał tam przesympatyczną dziewczynę. Pobrali się i życie brata przeniosło się gdzieś daleko ode mnie. Widywaliśmy się bardzo rzadko.
Mój drugi brat kilka lat po studiach wyjechał na trzymiesięczne praktyki do Holandii, skąd już nie powrócił. Wtedy mówiło się, że "urządził się" na Zachodzie. Z półsłówek i napomknień bliższych i dalszych znajomych wyczułam, że trochę zazdrościli mi takiego "ustawionego" za granicą brata. Owszem, przysyłał paczki z deficytową kawą czy czekoladą, ale ja zamiast radości, czułam głównie żal, że przez długie lata nie widziałam brata, ani jego żony i ich dzieci. Spotkaliśmy się dopiero, gdy w"Polsce ustrój się zmienił.
Pradziadków ani dziadków już od dawna nie ma wśród nas. Życie pędzi do przodu coraz szybciej, teraźniejszość pogania nas coraz lepszymi telewizorami, szybszymi autami, inteligentnymi zmywarkami, komputerami, internetem i Bóg wie czym jeszcze.
Ludzie teraz koniecznie muszą się "dorobić", czyli obkupić się we wszystko, co modne, eleganckie, wygodne i na topie. Jeden brat musi prześcignąć drugiego, siostra siostrze zazdrości nawet nowych butów, a wszyscy razem wzięci zazdrosnym okiem niechętnie zerkają na nieco zamożniejszych sąsiadów.
Kilka lat temu zmarł ostatni krewniak mieszkający jeszcze w tamtym wielkim domu zbudowanym przez pradziadków.Pozostałe mieszkania już od dawna stały puste i zaniedbane.
Na pogrzeb ostatniego ze starszego pokolenia wujka (a może stryjka?) zjechaliśmy się wszyscy. Prosto z cmentarza udaliśmy się razem do lokalu na zamówione wcześniej skromne przyjęcie obiadowe, nazywane kiedyś stypą, a teraz elegancko konsolacją.
Przyznaję, że z początku trochę dziwnie na siebie zerkaliśmy, wyraźnie skrępowani, że się wzajemnie nie bardzo rozpoznajemy, aż pierwszy odezwał się korpulentny szpakowaty szatyn.
– Kochani – powiedział – proponuję, byśmy mówili sobie po imieniu. I przedstawmy się, bo pewnie się nie pamiętamy. Jestem Jacek, wnuk Bronisławy.
– Irena, wnuczka cioci Stanisławy – uśmiechnęłam się z ulgą.
A potem już poszło. Wystarczyło kilka słów i z zakamarków pamięci wypływały dawno zapomniane zdarzenia i twarze. Po chwili czuliśmy się już jak prawdziwa rodzina.
– Moi drodzy – zabrał głos kuzyn Czesław – kiedy dowiedziałem się o śmierci ostatniego krewniaka z dawnego pokolenia, opowiedziałem żonie o tym domu, który pradziadkowie zbudowali. Była zdziwiona, że nic z tym nie robimy.
– A co my możemy? – wzruszył ramionami jeden z kuzynów.
– Właśnie chciałem wam powiedzieć – ciągnął Czesław – że jestem prawnikiem, specjalizuję się w nieruchomościach. Uważam, że trzeba się wziąć za tę sprawę. Jeśli chcecie podejmę się uregulowania stanu prawnego. Będę potrzebował wielu dokumentów, metryk, aktów ślubów, zgonów, no wiecie... Jeśli ktoś coś ma, to byłbym wdzięczny.
– Ja mam wszystkie dokumenty, począwszy od aktu urodzenia mojej babci – zadeklarowałam się pierwsza.
– A co nam z tego w ogóle przyjdzie, poza kosztami sądowymi? – spytała szczuplutka kuzynka, chyba Ania.
– Mielibyśmy ten dom na własność i moglibyśmy w nim coś urządzić – tłumaczył Czesław. – A jeśli ktoś nie jest tym zainteresowany, to pozostali go spłacą. A koszty nie będą wielkie. Ludzie najwięcej pieniędzy w takich sprawach wydają na adwokatów, a ja przecież nie chcę od was żadnych pieniędzy.
– Można by firmę założyć, lokal duży – podsunął myśl grubszy blondyn.
– Firmę? Przecież teraz wszystko plajtuje. Ludzie biednieją i nie ma nabywców na nowe rzeczy, szkoda nawet zaczynać – mruknął ktoś z kąta.
– We wszystkich branżach jest przesyt, a klientów brakuje – kategorycznie oświadczyła któraś kuzynka.
– Nie we wszystkich, moi drodzy – westchnął mój brat Włodek. – Jest coraz więcej starszych ludzi zainteresowanych jakimś przyzwoitym pensjonatem, gdzie by mogli spędzić resztę życia, mając zapewniony nie tylko wikt i opierunek, ale i serdeczność. Jako lekarz daję wam słowo, że chętnych pensjonariuszy sam miałbym kilku od zaraz.
– Dom starców? To takie przygnębiające i smutne! – skrzywiła się młoda, szczupła brunetka.
– Właśnie o to chodzi, żeby starość nie była smutna! – z wielkim zapałem zareagował mój brat. – Teraz nie ma takich rodzinnych domów jak dawniej. Ludzie wychowują dzieci, dają im, co mogą, fundują mieszkania, a na starsze lata zostają sami i często pies z kulawą nogą o nich nie pamięta.
– Takie domy starców mają złą opinię – upierała się brunetka. – W gazetach ciągle piszą, jak się ich tam źle traktuje.
– Właśnie dlatego trzeba zakładać uczciwe pensjonaty, a nie "umieralnie" – przekonywał mój brat. – Ja traktuję moich starszych pacjentów należycie! Od kilku lat myślę już o czymś takim, ale lokalu nie mam.
– Ten dom by się świetnie nadawał na coś takiego – przytaknął Czesław.
– Brawo, Włodek – aż przyklasnął Jacek. – Myślę, że to fantastyczny pomysł. Ja bym się podjął przy tym każdej pracy, bo już ponad rok jestem bezrobotny.
– Hm... może to i pomysł? – gruby blondyn zastanowił się – ja tam jestem skromny człowiek, nie mam studiów ani żadnych dyplomów, ale przy remontowaniu i urządzaniu domu potrafię zrobić prawie wszystko.
– Irena jest psychologiem – wskazał na mnie mój brat. – Miałabyś, dziewczyno, pracę jak złoto, zamiast użerania się w tej waszej poradni rodzinnej.
– To racja – przytaknęłam – mam sentyment do starszych ludzi. Zawsze bardzo kochałam dziadków. A teraz w społeczeństwie rzeczywiście traktuje się ich jak zbędny balast. Tylko pracownicy pensjonatu musieliby być uczciwi i traktować tych ludzi z sercem.
– Wiecie, ja to jestem kucharką z zawodu – odezwała się tęga kuzynka – a pracy nie mam. Znam się na dietach i różnych takich... Mam papiery... Ale teraz w modzie hamburgery, hot-dogi, kebaby. Dorabiam trochę, bo po cichu najmuję się do organizowania w domach skromnych przyjęć weselnych, komunijnych, bo nie wszystkich stać na to, żeby zapraszać gości do lokalu.
– No to mamy chyba wszystkie potrzebne zawody – uśmiechnęłam się.
– Ja się na to nie piszę! – pokręciła głową młoda brunetka – sam widok starych ludzi działa na mnie przygnębiająco! Wolę pracę w swoim biurze.
– To może znasz tam jakąś księgową? – zapytałam.
– Znam! U nas teraz redukują etaty, ze dwie księgowe pójdą na zieloną trawkę, pewnie któraś by wzięła taką pracę – potaknęła brunetka dużo życzliwiej.
– No, to byś nam bardzo pomogła! – zakrzyknięto.
I tak pomysł przeszedł.
Nastąpiły długie miesiące załatwiania formalności, zatwierdzenia projektów, zaangażowania odpowiednich ludzi, ale stopniowo dom nabierał właściwego charakteru. Remont i urządzenie nowych łazienek trochę trwało, ale efekt był fantastyczny.
Dom zmieniał się na naszych oczach we wspaniały nowoczesny pensjonat, z windą, poręczami i schodkami tam gdzie trzeba, z podjazdami na wózki inwalidzkie i antypoślizgowymi trasami dla "balkoników".
Wieść o przygotowaniach pocztą pantoflową rozeszła się wśród znajomych i ich znajomych, tak że i bez ogłoszeń mieliśmy chętnych pensjonariuszy na długo przed oficjalnym otwarciem.
Aż któregoś dnia stary, a jednocześnie nowy dom pradziadków zaczął przyjmować pod swój dach ludzi, którzy właśnie tutaj pragnęli cieszyć się jesienią życia. Witali ich staranie dobrani specjaliści i młodzi wolontariusze.
Święta Bożego Narodzenia minęły wspaniale i rodzinnie, zima przeszła nie wiadomo kiedy i już szykowaliśmy się do powitania wiosny i Wielkanocy.
Do mojego gabinetu psychologicznego zajrzała młodziutka, zawsze roześmiana studentka, jedna z wolontariuszek.
– Co nowego, Anetko? – zapytałam uśmiechając się do niej.
– Pani Stasia obdarowała wszystkich ręcznie haftowanymi kordonkowymi serwetkami do koszyczków ze święconką – obwieściła radośnie Anetka. – Całą zimę je robiła, są przepiękne! Trzeba je teraz tylko wykrochmalić i wyprasować na sztywno.
– A pan Wacław dla wszystkich naszykował wydmuszki – zdradziłam tajemnicę – oprócz tego będziemy malować pisanki.
– A rodzina pana Zygmunta daje dla naszego domu pianino – uśmiechnęła się Anetka – jako darowiznę! No co? Chyba panią przelicytowałam?
Spojrzałyśmy sobie w oczy i jak na komendę, obie parsknęłyśmy śmiechem.Zaraz potem Anetka pobiegła do swoich zajęć, a ja podeszłam do okna i rozmarzona patrzyłam na topniejące na słońcu resztki śniegu i wysychające błoto.
– Tu będą rabatki kwiatowe, a tam dalej grządka dla pani Danusi, ona zna się na ziołach i mnóstwo uporczywych dolegliwości potrafi wyleczyć swoimi herbatkami. Za domem trzeba będzie zrobić gołębnik..., dwóm panom tak się gołębie marzą, a potem jeszcze...
Dziękuję ci, kochana babciu i dzięki wam, nieznanym mi pradziadkom – pomodliłam się w duszy – pomogliście mi odnaleźć własne miejsce w życiu.
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!