No, nie tak znowu przed chwilą – pomyślałam przytomnie, zerkając na zegarek. Aż się zdziwiłam, bo wygląda na to, że na włóczędze po górach i użalaniu się nad sobą już tu, w tym schronisku spędziłam ładnych parę godzin.
– Można się do pani przysiąść? – spojrzałam w górę. Co za brzydki facet – pomyślałam z nagłym rozbawieniem. No taki z pewnością nie będzie nikogo podrywał. Jakieś lustro chyba w domu ma.
– Oczywiście – spojrzałam z sympatią na faceta, który cierpliwie sterczał przy moim stoliku, nadal bohatersko balansując w powietrzu talerzykiem, na którym stała szklanka z herbatą.
– No tak... – rozejrzałam się po sali – naprawdę nie ma gdzie usiąść. – Proszę bardzo – dodałam już bardziej uprzejmie, choć nie miałam teraz ochoty na żadne towarzystwo, a już na pewno nie faceta podobnego do małpy.
Odsunęłam się w sam kąt ławki i wbiłam wzrok w swój talerzyk, żeby przypadkiem mój towarzysz nie poczuł się w obowiązku zapewnienia mi rozrywki.
O czym to... a tak, o znikaniu. Bo czy ja w ogóle mam jakąś szansę? To, co tak bardzo mnie pociągało, stało się teraz przyczyną mojej klęski. Klęski? No tak. Cztery osoby w jednym związku to stanowczo za dużo jak dla mnie. Przyjaźń jest piękną rzeczą, ale... no właśnie. Czy ja kiedykolwiek czułam się z nimi naprawdę dobrze?
Marta, Zbyszek i Jankiel... Jankiel naprawdę miał na imię Adam, ale cuda wygrywał na ustnej harmonijce i kiedy jeszcze w podstawówce omawiali "Pana Tadeusza" komuś pomyliła się harmonijka z cymbałami i w wypracowaniu napisał, że Jankiel grał na cymbałach prawie tak jak Adam.
"Polonistka śmiała się tak, że prawie spadła z krzesła" – opowiadał mi Jankiel na samym początku znajomości. –
No i przepadło... Tego dnia straciłem imię już na zawsze. Po jakimś czasie nawet rodzice zaczęli mówić do mnie Jankiel. A i ja sam prawie zapomniałem, jak mi na imię – śmiał się prawie do łez.
– To co? Przed ołtarzem mam powiedzieć, że biorę sobie ciebie Jankiela za męża? – chichotała Marta w ataku nagłego rozbawienia.
– No, ja nie wiem, czy to będzie ważny ślub – Jankiel objął ją ramieniem takim gestem, jakby oznajmiał całemu światu, że "ta dziewczyna jest tylko moja". – Ale z drugiej strony, jeśli zamiast "biorę ciebie Jankiela" powiesz "biorę ciebie Adama" mogę zapomnieć, że to chodzi o mnie i nie wiem, czy będę się czuł tak do końca żonaty...
Od zawsze, to znaczy, odkąd ich znam, prowadzili takie idiotyczne rozmowy o niczym. Nie tylko Marta i Jankiel, bo gdyby tylko oni, to niech tam... Ale Zbyszek też i całej trójce wydawało się oczywiste, że ja też się w to włączę... Jak pomyślę, jaka byłam głupia, że tak idiotycznie imponowała mi ta ich przyjaźń. Nawet do głowy mi nie przyszło, że to może być jakieś zagrożenie dla mnie. Bo jak to? Przyjaciele od zawsze? Marta śmiała się, że w przedszkolu Jankiel, no wtedy jeszcze Adaś zawsze zabierał jej leżak, a Zbyszek, zjadał jej marchewkę z groszkiem... Na początku byłam zauroczona tymi opowieściami, a teraz...
Teraz coraz bardziej czułam, że jestem z boku. Marta i Jankiel zostali parą tuż przed maturą, ale to wcale nie oznaczało, że Zbyszek został sam. Nadal wszystko robili we trójkę. Kiedy spotkałam Zbyszka, już na pierwszej randce poznałam też jego przyjaciół. Podobali mi się, nie powiem, tylko, że czasem chciałam jednak być z nim sama. A zawsze byliśmy w czwórkę. Zbyszek mnie kochał, tak, wiem, ale... No, co ja poradzę, że wszystko było inaczej niż sobie wyobrażałam. Czworo w miłości to za wiele. Nawet jeśli to jest dwa razy po dwa. Nie rozumiałam wszystkich ich dowcipów, powiedzonek. Oni znali się jak łyse konie, porozumiewali się bez słów. A ja? Miałam już tego dosyć. A mimo to, znowu zgodziłam się na ten wspólny wyjazd na narty. Na początku nawet było przyjemnie. Przez dwa dni szaleliśmy na stoku. Nieźle jeżdżę i nareszcie nie czułam się gorsza... Ale potem zrobiło się cieplej, wprawdzie stok naśnieżano, ale to już było nie to. Dzisiaj rano uznaliśmy, że zrobimy sobie dzień przerwy. Zamiast na narty, wybraliśmy się na długi spacer.
Pamiętacie, jak byliśmy tu w trzeciej klasie? – zaczęła Marta, a mnie dreszcz przeleciał po plecach.
No tak, znowu wspominki... Znowu będą gadać i zaśmiewać się, a ja będę tylko słuchać i robić dobrą minę do złej gry.
– Najpierw byliśmy w Krakowie i nocowaliśmy w domu turysty – wyjaśnił mi Zbyszek. – Strasznie lało przez cały dzień, a Kowal, nasz wychowawca, ciągał nas od kościoła do kościoła.
W końcu mieliśmy dość i urwaliśmy się – opowiadał. – Zaraz, gdzie myśmy wtedy poszli?
– Do Pasażu Bielaka, na herbatę – roześmiała się Marta. – I okazało się, że nie mamy pieniędzy. W końcu Jankiel wygrzebał z kieszenie jakiś banknot, ale był tak mokry że po kolei suszyliśmy go nad szklankami... – wszyscy troje prawie zataczali się ze śmiechu.
Szłam za nimi coraz bardziej zła, bo prawdę mówiąc, nie widziałam w tej historii nic takiego znowu śmiesznego.
– A ja w trzeciej klasie ferie zimowe zamiast na wycieczce czy zimowisku spędziłam w rozlewni wód gazowanych. Myłam butelki – warknęłam znienacka.
Zamilkli w pół słowa.
– Ala, co ty? – Marta odwróciła się i patrzyła na mnie wzrokiem zranionej łani.
Jasne, te błękitne oczęta zawsze robiły wrażenie. Chodząca niewinność. Dama i jej rycerze... Teraz miałam się poczuć winna, że psuję im zabawę, mruknąć jakieś usprawiedliwienie i nadal pokornie grać rolę ciekawego słuchacza, wdzięcznego za dopuszczenie mnie do tak wspaniałej paczki przyjaciół. O nie! Nie tym razem.
– Co ja? Robię to co wy, wspominam upojne chwile mojej młodości. Mój ojciec uczył fizyki w tym samym liceum, do którego chodziłam. Był straszną piłą i wszyscy go nienawidzili, bo potrafił postawić dziesięć jedynek na jednej lekcji. To jak wam się wydaje? Mogłam liczyć w szkole na wielu przyjaciół? A poza tym była nas w domu czwórka. Jak chciałam mieć lepsze buty, to musiałam sama na nie zarobić.
W czerwcu zaczynałam przy truskawkach... – rozpędzałam się coraz bardziej, chociaż sama już zdawałam sobie sprawę, że pewne rzeczy przejaskrawiam. Owszem, nie miałam jakichś nadzwyczajnych szkolnych przyjaźni i pracowałam w wakacje od szesnastego roku życia, ale nie czułam się z tego powodu jakoś szczególnie pokrzywdzona przez los. Więc czemu nagle teraz? Umilkłam widząc rozczarowanie... tak to chyba było to – rozczarowanie – w oczach Zbyszka. No tak. Właśnie przejrzał na oczy. Zaraz dojdzie do wniosku, że się pomylił, że nie jestem taka, jak mu się wydawało.
Łzy zakręciły mi się w oczach, bo nagle pomyślałam, że właśnie wszystko ostatecznie popsułam. Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam przed siebie.
– Alka – Zbyszek chwycił mnie za rękaw kurtki. – Daj spokój, co cię nagle ugryzło?
– Puść – szarpnęłam się.
– Nie puszczę, nie wygłupiaj się, przecież nie możesz wracać sama.
– Puść mnie na chwilę, zaraz wrócę – powiedziałam cokolwiek, zdecydowana nie pozwolić, żeby zobaczył moją twarz.
Policzki paliły mnie jak ogień i to wcale nie od mrozu, bo było całkiem ciepło.
– Puść – delikatnie wyswobodziłam rękaw z jego uchwytu. – Serio. Poczekajcie tu chwilę, zaraz wrócę, tylko trochę się uspokoję. Przez chwilę chcę być sama – tłumaczyłam ze spuszczoną nisko głową.
– Dobrze – westchnął Zbyszek. – Ale wracaj zaraz...
– Wrócę, wrócę – i już prawie biegłam, żeby jak najprędzej schować się za wielką skałą na zakręcie ścieżki. Chciałam zatrzymać się tam na chwilę i pomyśleć, ale kiedy przystanęłam, coś nie dawało mi spokoju. Bezmyślnie ruszyłam ścieżką w dół. Kiedy oprzytomniałam, małej polanki na której została tamta trójka nie było już widać..
– I bardzo dobrze – pomyślałam mściwie. – Nic im nie będzie, jak się trochę o mnie pomartwią.
W pierwszej chwili zamierzałam postać tu jeszcze trochę, a potem zawrócić, ale nagle poczułam się taka zmęczona i zniechęcona. Z tęsknotą pomyślałam o ciepłym pokoju w schronisku. Chciałam tylko wsunąć się pod kołdrę razem z głową, zamknąć oczy i o niczym nie myśleć. Spojrzałam dookoła. Po raz pierwszy przytomnie od tamtej awantury na polance. Tak, szliśmy tędy. Zaraz za tamtymi krzakami będzie lekki uskok, potem dwa zakręty i potrójna sosna. A stamtąd droga do schroniska już prosta jak strzelił... Nie zastanawiałam się długo.
"Wracam do schroniska, nie martwcie się, trafię" – zgrabiałymi palcami wystukałam sms-a, wysłałam go do Zbyszka i dziarsko ruszyłam w dół. Komórka zadzwoniła, jeszcze zanim doszłam do krzaków. Wyciągnęłam telefon. Na wyświetlaczu zobaczyłam numer Marty.
O nie – znowu złość mną zatrzęsła. Pan hrabia nawet zadzwonić nie raczy, tylko zwala nieprzyjemny obowiązek na przyjaciółkę. Nie odbiorę. Zdecydowanym ruchem wsadziłam telefon z powrotem do kieszeni. Skoro tak, to niech się pomartwią – pomyślałam mściwie i żeby mnie nie kusiło, po kilkunastu krokach w ogóle wyłączyłam aparat.
Pół godziny później już wiedziałam, że zabłądziłam. Potrójna sosna, przy której skręciłam w prawo okazała się chyba nie tą właściwą. Na szczęście nie zgubiłam szlaku. Dopiero początek zimy i była odwilż, śniegu mało, więc oznaczenia były widoczne. Gdzieś w każdym razie dojdę – myślałam. I rzeczywiście, doszłam, i to jeszcze zanim na dobre zdążyłam się przestraszyć. Tylko, że to nie było nasze schronisko...
No, nic. Zamówiłam żurek, herbatę i postanowiłam tu trochę odpocząć, zanim spytam kogoś, czy daleko stąd do mojego schroniska. Ale te niewesołe rozmyślania nie przyniosły mi ulgi. Pochyliłam głowę, żeby mój mimowolny sąsiad nie widział, że łzy kapią mi do talerza. Kątem ucha wychwyciłam jakiś hałas niedaleko, ale nie zwróciłam na to uwagi.
– Proszę pani – mój sąsiad przy stoliku delikatnie potrząsnął mnie za ramię.
– Słucham, o co chodzi? – spytałam nieżyczliwie, bo nie miałam ochoty na żadne pogawędki z nieznajomymi.
– Dzwonią z tego schroniska bliżej szlaku... Szukają Alicji Nowackiej. To nie pani? – dopytywał się jakoś natarczywie.
– Nnn... – zaczęłam i nagle zaschło mi w gardle. Bo skąd, do cholery znał moje nazwisko? – A bo co? – warknęłam.
– Niechże się pani uspokoi i odpowiada. To za poważna sprawa, żeby stroić fochy – zdenerwował się mój rozmówca. – To pani, czy nie?
– Ja – mruknęłam, nadal nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
Facet poderwał się, złapał mnie za ramię i wywlókł zza stołu. Nie miałam siły się opierać, choć nadal nie wiedziałam, co się tu dzieje. Trzymał mnie mocno za rękę, więc chcąc nie chcąc szłam za nim aż do recepcji.
Dziewczyna za kontuarem z poważną miną wpatrywała się w leżącą przed nią słuchawkę telefonu.
– To ja, Michał – rzucił krótko mężczyzna, podnosząc słuchawkę. – Tak, tak. Jest tutaj. Na oko, w nie najlepszej, formie, ale cała i zdrowa...
Słuchał przez chwilę ze skupionym wyrazem twarzy, a potem nagle odwrócił się w moją stronę.
– Dokumenty jakieś pani ma? – spytał szorstko.
– Mmmam – wybąkałam, bo już do reszty straciłam głowę. Albo ja zwariowałam, albo oni wszyscy.
– Poproszę – zażądał takim tonem, że nie przyszło mi do głowy protestować.
Posłusznie wygrzebałam portfel z zapinanej na suwak kieszeni spodni i wyjęłam dowód i prawo jazdy.
– W porządku – mruknął ledwie rzucając okiem na nazwisko. – Dobrze... OK. Przypilnuję – mówił do słuchawki.
– A może odwieźć? Nie? Przyjdą tutaj?
W porządku – znów zamilkł, słuchał z uwagą i nagle twarz mu się zmieniła. Zaklął paskudnie i odłożył słuchawkę staroświeckiego aparatu na widełki.
– No, to teraz sobie porozmawiamy, moja panno – powiedział złowieszczo.
– Chyba pan zwariował – zaprotestowałam z oburzeniem. – Nie będę z panem o niczym rozmawiać, a w ogóle niech się pan odczepi, bo wezwę policję – zagroziłam, wiedząc oczywiście, że nic takiego nie zrobię, ale co mi szkodziło postraszyć.
– Naprawdę taka jesteś głupia?
No nie, tego było już za wiele. Szarpnęłam się, żeby wyrwać rękę z jego uścisku, ale trzymał ją jak w imadle. Rozejrzałam się w poszukiwaniu pomocy. Błagalnie spojrzałam na recepcjonistkę, ale dziewczyna tylko wzruszyła ramionami i odwróciła głowę.
Gapie, którzy zebrali się wokół nas powoli zaczęli się rozchodzić, ale dotarły do mnie jeszcze rzucone wcale nie szeptem słowa: kretynka..., szkoda, że kary na takich nie ma... i inne podobne.
Ochłonęłam trochę.
– O co chodzi? – spytałam ostro.
O to – odparł mężczyzna – że gdybym akurat nie siedział obok i nie zauważył w jakim jest pani stanie, dwudziestu ludzi wyszłoby w noc na poszukiwanie... Ryzykowaliby życie, bo pani zachciało się obrażać na znajomych – powiedział takim nagle śmiertelnie zmęczonym głosem.
Zrobiło mi się głupio, bo choć nadal nie wiedziałam, co tu jest grane, już przeczuwałam, że tym razem narozrabiałam za wszystkie czasy.
– Ja... Ja naprawdę nie rozumiem, co tu się dzieje – powiedziałam żałośnie. – Chyba... chyba coś zrobiłam, że pan tak na mnie najeżdża. I wszyscy...
– Naprawdę pani nie wie? – pokręcił głową ze zdumieniem. – Była pani kiedykolwiek w górach?
– Nnnno byłam. Co roku na nartach.
– Ale chodziła pani? Ma pani jakieś pojęcie?
– Nie bardzo. Ja zawsze tylko jeździłam. Na nartach i na desce.
– Usiądźmy gdzieś spokojnie. Obiecałem, że zostanę z panią, póki znajomi nie przyjdą.
– Znajomi? – przeraziłam się, bo wcale nie miałam ochoty ich widzieć. Czułam, że coś jest bardzo nie w porządku. Nagle dotarła do mnie druga część jego wypowiedzi. – Jak to, zostanie pan ze mną? Po co? Przecież ja mogę sama...
– Nie może pani, a w każdym razie nie powinna. Kiedy siedzieliśmy przy stole, była pani bardzo zdenerwowana. Wolałbym, żeby znowu nie trzeba było pani szukać.
– Ale o co chodzi, niechże mi pan wreszcie coś powie – poprosiłam.
No i powiedział. Słuchałam w milczeniu i z każdym jego słowem wpadałam w coraz większą panikę. Wytłumaczył mi, że złamałam podstawową górską zasadę – nigdy, pod żadnym pozorem nie odłączać się od grupy, nigdy nie chodzić samotnie.
A w każdym razie nie wtedy, kiedy ma się takie doświadczenie jak ja, czyli zerowe.
Opowiedział mi, jak Marta, Zbyszek i Jankiel czekali na mnie na tej polance, jak przerazili się, gdy dostali mojego sms-a, że zamierzam sama wracać do schroniska, jak próbowali mnie dogonić, jak potem wydzwaniali do schroniska, żeby sprawdzić, czy wróciłam.
I wreszcie to najgorsze – jak znaleźli dwa ślady w miejscu, gdzie ścieżka się rozdwajała i postanowili się rozdzielić.
– Dwoje poszło drogą do waszego schroniska i oni już dotarli na miejsce. Ale jeden z pani przyjaciół poszedł tą drugą drogą. On zna te góry, wiedział, że to niebezpieczny szlak i przeraził się, że jeśli pani nim poszła... – urwał.
– Kto? – zapytałam bez tchu.
– Nie wiem – odparł.
– Pani... – przez chwilę szukał w pamięci imienia – Marta chyba, prawda? No więc pani Marta mówi, żeby się nie martwić, bo on ma duże doświadczenie, zna góry i na pewno sobie poradzi. Zresztą... – urwał nagle i przez chwilę wpatrywał się w okno. – ... zresztą, teraz już za późno. Jest ciemno, nic nie widać. Ratownicy tak czy inaczej, muszą poczekać do rana – zamilkł na dobre.
O Boże kochany – pomyślałam w panice. – Który z nich? I nagle odkryłam, że o obu martwię się tak samo. Owszem, kocham Zbyszka, ale Jankiel... Jankiel też jest moim przyjacielem. Nagle pożałowałam wszystkich złośliwych docinków na temat ich przyjaźni. To ja, głupia, zamiast cieszyć się, że przyjęli mnie, jak swoją, grałam urażoną księżniczkę. To przecież nie ich wina, że nie spędziłam razem z nimi szkolnych lat, że nie mam takich fajnych wariackich wspomnień. I przecież wcale mnie od siebie nie odsuwali. Przeciwnie. Marta... Ile razy Marta prawiła mi komplementy, że to przy mnie Zbyszek aż błyszczy poczuciem humoru? Że wszystkie jego poprzednie dziewczyny wcale nie pasowały do ich paczki?
A ja? Byłam zazdrosna, jak ostatnia idiotka. Bo co? Bo musiałam dzielić się Zbyszkiem? Bo nie mnie poświęcał całą swoją uwagę? Jak ja mu spojrzę w oczy?
Skrzypnęły zewnętrzne drzwi, a ja poderwałam się z miejsca. Jakiś głos podpowiadał mi, że to oni, zanim jeszcze weszli. Tak... Słyszałam głos Marty i kogo? Który jest gdzieś tam? W śniegu?
– Ala. Jak dobrze, że jesteś, że nic ci się nie stało – Zbyszek trzymał mnie w ramionach i kołysał, jak dziecko.
– Ja... ja strasznie was przepraszam – wyszlochałam z twarzą wtuloną w jego kurtkę. – Co z Jankielem? Odezwał się? Dzwonił? – nie mogłam powstrzymać się od tego pytania.
– Nie, ale pewnie po prostu komórka mu padła. Nie martw się – Marta serdecznie poklepała mnie po ramieniu.
– Przepraszam, chyba ciebie przede wszystkim – spojrzałam jej prosto w oczy. – I za dzisiaj, za Jankiela, i za to przedtem. To o ciebie najbardziej byłam zazdrosna – wyszeptałam.
– Daj spokój – uśmiechnęła się. – Ja wiem, to trudne, wejść blisko w taki układ. A o Jankiela się nie martw. On naprawdę zna te góry. Przyjeżdża tu od piątego roku życia, czy coś takiego... Na Giewont wszedł, jak miał dziesięć lat.
– Poczekamy tu na niego – dodał Zbyszek, wciąż obejmując mnie ramieniem. – To schronisko jest bliżej tamtego szlaku. Kiedy się rozdzielaliśmy, Jankiel mówił, że przyjdzie tutaj... A swoją drogą, którędy ty szłaś, do diabła...
Opisałam drogę, jak umiałam. Zbyszek i Marta popatrzyli na siebie z niedowierzaniem, potem wbili wzrok w twarz Michała, mojego mimowolnego towarzysza. Przecząco pokręcił głową.
– No nie wiem – wzruszył ramionami. – Wygląda, że szła czerwonym szlakiem, ale to chyba niemożliwe...
– A może głupim po prostu szczęście sprzyja – dodałam, ponuro wpatrując się w jakiegoś faceta, który w sali kominkowej właśnie rozstawiał keyboard.
Jasne, jeszcze tańców mi tu teraz potrzeba – pomyślałam, gdy popłynęły pierwsze takty tango Budki Suflera...
I wtedy otworzyły się drzwi.
– No co? Gra góralska muzyka, a wy tu z nosami na kwintę? Jazda mi tańczyć – w drzwiach stał Jankiel i choć brodę miał całą oszronioną, oczy mu się śmiały. Marta pisnęła i już wisiała mu na szyi. Ja też.
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!