Pudło niezgody

z życia wzięte, pudło niezgody, pudełko
W każdym z nas drzemią pokłady życzliwości. Trzeba je tylko odkryć. Aż trochę wstyd, że to dopiero dzieci na to wpadły, a nie my – dorośli.
/ 14.04.2008 12:00
z życia wzięte, pudło niezgody, pudełko
Mam tego dość – z wściekłością spojrzałam na drzwi pani Maryli, pod którymi stało wielkie kartonowe pudło po telewizorze. Tym razem sąsiadka przesadziła. Nie tylko postawiła tutaj to pudło, ale gdy przestawiłam je na chwilę, zrobiła mi karczemną awanturę. I to na ulicy!
Przeprowadziłam się do tego mieszkania trzydzieści lat temu, za mężem. Gnieździliśmy się w dwóch pokojach z jego mamą, a jak urodziła się Anetka, to i z córką. Ale wokół panowała życzliwość i przyjaźń, nie to co teraz. Pracowałam na drugą zmianę w delikatesach, więc w kolejce po zapisy do przedszkola, gdzie trzeba było być po południu, stanęła za mnie pani Ada spod siódemki. W wędlinki zaopatrywał nas wszystkich w klatce pan Miecio z trzeciego piętra. A pewnego lata, zaraz na samym początku, pani Hania zasadziła przed naszym blokiem szpaler kasztanowców.
We własnym czasie i za własne pieniądze. Administracja czepiała się, że nieprawnie, że wszyscy by tak chcieli, ale pani Hania była nauczycielką i nie dała sobie w kaszę dmuchać: Jak by chcieli, to niech sobie posadzą – odpowiedziała ponoć pierwszemu sekretarzowi i temat się skończył. Na całe szczęście.

Kasztanowce rosną do tej pory, ale to jedyne, co zostało z tamtych czasów. Pani Hani już nie ma, cały blok był na jej pogrzebie. Pani Ada mieszka z synem-rozrabiaką, do którego co drugi dzień przyjeżdża policja. A pan Miecio sprzedał mieszkanie młodemu małżeństwu.
I tylko pani Maryla z parteru została jak była, choć życie jej też nie rozpieściło. Pani Maryla to chodząca legenda naszego bloku. Wprowadziła się mniej więcej w tym czasie co ja i od początku uważała się za gwiazdę. Nigdy nie mówi nic więcej niż "dzień dobry". A jak się ubiera? Dawniej, jak w sklepach nic nie było, ludzie gadali, że po ubrania jeździ za granicę. Panów też miała coraz młodszych, coraz bardziej umięśnionych i coraz bardziej wygolonych na karku. I tylko ta jej córka, Ania, była w tym wszystkim biedna. Ale dwa lata temu po Anię przyjechał pierwszy mąż pani Maryli i zabrał ją do siebie, podobno do Niemiec. Od tej pory Anię widywaliśmy od święta, za to pani Maryla, rozszalała się na całego i za punkt honoru wzięła sobie utrudnianie nam życia.

Młodzi z drugiego piętra postawili wózek swojego maluszka przed jej drzwiami. O ósmej rano była u tej pani krzycząc:
– Ja panią ostatni raz ostrzegam, ja sobie nie życzę żadnego wózka, to jest moja przestrzeń prywatna, jeśli jeszcze raz zobaczę tam wózek, wezwę policję, że utrudnia pani współżycie społeczne!
Innym razem pukała o drugiej w nocy do sąsiadki nad sobą, że z jej kranu cieknie woda i "niech pani w końcu coś z tym zrobi, bo nie można spać".
A teraz sprawa tego pudła. Kilka dni temu pani Maryla postawiła przed drzwiami swojego mieszkania wielkie pudło po telewizorze. Nikomu się z tego nie tłumaczyła, bo i nie musi – jej drzwi, jej pudło.
Ale tygodnie mijały, a pudło stało nadal. I akurat wtedy robotnicy ze spółdzielni zaczęli remont klatki schodowej. Przestawiali ludziom rowery, wózki, zawalidrogą w dostępie do ścian okazało się też pudło. Wtedy też wszyscy dowiedzieliśmy się, jakie jest jego przeznaczenie.
– To pani przestawiła moje pudełko?! – napadła na mnie pani Maryla, gdy spotkałyśmy się w warzywniaku.
– Co mnie obchodzi pani głupie pudło! – nie wytrzymałam.
– Ja się dowiem, kto to! – krzyczała rozjuszona kobieta. – A jeśli to pani, nie puszczę tego płazem!!

Następnego dnia wracałam z pracy i znów spotkałam panią Marylę. Wygląda na to, że specjalnie na mnie czatowała.
– Donieśli mi! – wrzeszczała – to pani przestawiła pudło...
– Ale ja tylko na chwilę, pani Marylko – tłumaczyłam się. – Po prostu zapomniałam... Mój syn wyjeżdżał i... – jąkałam się, bo rzeczywiście, w ferworze pakowania Michała zapomniałam o tym jej nieszczęsnym pudle.
– A wie pani, po co ja to pudło postawiłam?! Żeby ci ludzie z drugiego piętra nie stawiali wózka pod moimi drzwiami! Teraz stoi pudło i nikt nie ma wątpliwości, gdzie kończy się moje terytorium!

No rzeczywiście, na to bym nie wpadła. Pani Maryla wygłosiła jeszcze kilka uwag, postraszyła mnie policją i poszła w swoją stronę. A ja nie wiedziałam, gdzie mam podziać oczy, bo ludzie stali i się gapili.
– Wszyscy są tacy życzliwi w tym bloku – pożaliłam się domownikom. – Tylko to jedno babsko się nam takie trafiło...
– A może ją po prostu trzeba nauczyć, co to są stosunki dobro sąsiedzkie – powiedział nagle Michał, a mnie aż gołąbek stanął w gardle. Nie wychowywałam dziecka na bandytę!
– Synku, coś ty, takie metody... – zaczęłam, ale Michał tylko się roześmiał.
– Nie miałem nic złego na myśli, zresztą sama się przekonasz. Żadnych gangsterskich metod. Pomożesz mi, Renatka?
Córka, acz z niepewną miną, skinęła głową. Moje dzieci zawsze stały za sobą, choć tym razem nie byłam pewna, czy to naprawdę dobrze.

Następnego dnia, kiedy wychodziłam na bazarek, aż oniemiałam przechodząc koło drzwi na parterze. Klatka była udekorowana czerwonymi goździkami, a na ścianie przyklejono dużą naklejkę: Tu mieszka życzliwa osoba.
Pani Maryla musiała stać pod drzwiami, bo na mój widok natychmiast wyjrzała:
– A to co za nowe wygłupy? Rozumie pani coś z tego? To chyba nie pani sprawka? – pokazywała na goździki i napis, ale minę miała niepewną. Widać było, że nie wie, jak ma się teraz zachować.
Wzruszyłam ramionami, jakby rzeczywiście nic nie przychodziło mi do głowy:
– Widać ma pani wielbicieli w bloku.
– No nie wiem, nie wiem... – kręciła głową pani Maryla, ale jednego goździka zerwała ze ściany i wzięła do mieszkania mrucząc coś do siebie.
Lody zostały przełamane. Potem moje dzieci były coraz bardziej pomysłowe. Postanowiły w całą kampanię wciągnąć też innych sąsiadów. Każdy zobowiązał się wykonać jeden drobny gest dobroci w kierunku nielubianej sąsiadki.

Pewnego dnia na samochodzie pani Maryli pojawiła się nalepka: "Życzliwy sąsiad" – to był pomysł pana Adama, młodego taty z drugiego piętra, któremu pani Maryla wkładała za wycieraczkę obraźliwe karteczki na temat parkowania pod jej oknami. Potem odwiedziła ją pani Ola spod jedynki, częstując świeżo upieczonymi jagodziankami. Pani Maryla wprawdzie poczęstunku nie przyjęła i zwierzyła się pani Oli, że od dwóch lat jest na diecie (zaczęliśmy rozumieć, dlaczego zawsze jest zła), ale za to poczęstowała panią Olę pyszną kawą. Przy tej okazji pani Ola przekonała się, że nasza sąsiadka zwiedziła kawał świata, wie mnóstwo ciekawych rzeczy, a nawet zna hiszpański, bo mieszkała kiedyś w Meksyku. O tę umiejętność nikt jej nie podejrzewał, bo – powiedzmy sobie szczerze – kto oczekuje od sprzedawczyni w sklepie spożywczym biegłej znajomości mało znanego języka obcego?

Kiedy wieść się rozniosła, do pani Maryli zaczęła przychodzić siedmioletnia Róża z góry. Dziewuszka ma zdolności językowe i poza angielskim w szkole, chciałaby się uczyć jeszcze jakiegoś języka. Nowo odkryte umiejętności sąsiadki spadły mamie Róży jak z nieba. A pani Maryli jak z nieba spadło towarzystwo roześmianej siedmiolatki, bo – choć nigdy się do tego nie przyznawała, samotność po wyprowadzce Ani musiała jej ciążyć.
Wszystko zmieniało się tak szybko, że pani Maryla musiała myśleć, iż świat wokół niej zwariował! Pewnego dnia nawet zwierzyła mi się z takich obaw:
– Nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Może ja zwariowałam? Nigdy nie byłam zachwycona, że mieszkam w takim miejscu, pani rozumie, ja lubię ciszę, spokój, a tu człowiek bez przerwy podgląda czyjeś życie... Ale teraz już mi to nie przeszkadza. Ktoś tu ma naprawdę poczucie humoru – rzekła i... roześmiała się.
Aż usta otworzyłam ze zdziwienia, ale nic nie powiedziałam. Tym bardziej, że gdy pani Maryla przestała mieć o wszystko pretensje, okazała się całkiem miła.

A po dwóch miesiącach "kampanii życzliwości", jak nazwały ją moje dzieci, spod drzwi... nagle zniknęło kartonowe pudło!
– O, nie ma pudełka, ktoś je przestawił? – zapytałam, mijając sąsiadkę na schodach.
– A nie – wyjąkała zażenowana – po prostu uznałam, że szpeci tak ładnie pomalowaną klatkę. I przecież nic się nie stanie, jak ci państwo postawią tu raz czy drugi wózek. Musimy sobie pomagać, czyż nie?
Coś takiego? – aż uśmiechnęłam się w duchu, bo jednak nie podejrzewałam sąsiadki o taką zmianę poglądów.
Zaabsorbowana swoimi sprawami przestałam interesować się losem pani Maryli. Ale nawet mojej uwadze nie uszło, że zaczęła ubierać się spokojniej, a przed świętami sama wzięła się za mycie okien, choć do tej pory zawsze płaciła za to koleżankom swojej Ani.
– A wie pani, zawsze to inaczej w czystym – uśmiechnęła się, gdy wyraziłam zdziwienie, że widzę ją samą ze ścierką.

Wieści szybko się rozchodzą, więc bez większego trudu dowiedziałam się, kto jest sprawcą całego zamieszania. Był to pan Tadeusz, starszy rozwodnik z samej góry, człowiek zapracowany i samotny. Zaangażowany przez moją Renatkę do naklejania ulotek na ścianie obok mieszkania pani Maryli zaczął zaglądać do niej na herbatę i tak się zasiedział, że... został do tej pory! Plotki blokowe mówią, że niedługo wszyscy będziemy zaproszeni do Urzędu Stanu Cywilnego, ale o tym na razie cicho, sza... Wiadomo, że trudno powiedzieć, jak to będzie między ludźmi. Okoliczności tak szybko się zmieniają...
Po tym wszystkim nikogo nie powinno dziwić, że w wyborach do rady osiedla jednogłośnie wskazaliśmy panią Marylę, jako przedstawicielkę naszego bloku. Przecież to dzięki niej przypomnieliśmy sobie, jak ważna jest wzajemna życzliwość i jak dobrze nam mieszkać koło siebie. Nawet jeśli niektórzy czasami o tym zapomną i odgrodzą się od reszty świata kartonowym pudłem po telewizorze.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA