– Masz jednego centa? – zapytałam rozmarzona Wojtka.
Staliśmy nad Fontanną di Trevi, najpiękniejszą w Wiecznym Mieście. Legenda mówi, że ten kto wrzuci do wody monetę, kiedyś na pewno tu jeszcze wróci. Bardzo tego chciałam. Rzym był cudowny. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia i kochałam miłością wielką. Może nawet większą niż do Wojtka, faceta, z którym tu przyjechałam. Zwłaszcza że ten od samego przyjazdu nie przestawał mnie rozczarowywać.
– Naprawdę wierzysz w te bajki? – usłyszałam, jakby na potwierdzenie swoich słów.
Tak wiem, to głupie. Monety w wodzie rdzewieją, a rdza niszczy zabytkową architekturę. Ale do diabła, czy on choć raz nie może zdobyć się na odrobinę romantyzmu?! Wojtek był do bólu racjonalny. Poukładany jak segregatory na półce. Żadnego szaleństwa. Nawet na urlopie! Mimo to od samego początku coś mnie w tym pragmatycznym matematyku pociągało. Jego delikatność i ciepło? Opanowanie? To z jaką czułością wymawiał moje imię?
Spotykaliśmy się od paru miesięcy. Wystarczająco długo, żeby nasza znajomość przerodziła się w związek i jednocześnie za krótko, żeby wiedzieć o sobie wszystko. Może dlatego tak chętnie zgodziłam się na jego propozycję wspólnego wyjazdu do Rzymu. Tydzień non stop ze sobą. Byłam podekscytowana i jednocześnie pełna obaw. Czy się sprawdzimy? Wrócimy jeszcze bardziej zakochani czy wręcz przeciwnie – rozczarowani sobą i znudzeni?
Wąskie rzymskie uliczki stanowiły idealną wprost scenerię dla każdego romansu. My sami jednak dalecy byliśmy od szaleństw i namiętności, których pełno w każdym włoskim filmie. No, może za wyjątkiem kłótni. Od samego początku sprzeczaliśmy się o to, co zobaczymy, w którą stronę pójdziemy, co zjemy. Ja chciałam zwiedzać muzea, Wojtek wolał spacery po Forum Romanum. Mnie ciekawił każdy zaułek, on wolał godzinami siedzieć przy kawie i obserwować przechodniów. Czy jednak bycie razem nie polega na kompromisach? – myślałam
i mimo strachu szłam za nim na kopułę Bazyliki św. Piotra. A i on, choć znudzony, oglądał ze mną kolejne kościoły z obrazami mojego ulubionego Caravaggia. W sumie, mimo tych różnic, całkiem dobrze się dogadywaliśmy.
Dzień przed naszym powrotem do kraju, kiedy zwiedzanie głównych zabytków mieliśmy już za sobą, zaproponowałam wizytę w Termach Dioklecjana. W przewodniku wyczytałam, że mieści się tam fantastyczne muzeum starożytności.
– Czy możemy zostawić obejrzenie tej sterty kamieni na następny raz? – skrzywił się Wojtek. – Przecież wrzuciłaś pieniądze do tej biednej fontanny, więc na pewno tu wrócimy.
Poczułam się urażona. Tym bardziej, że on sam, jako alternatywę, proponował wycieczkę na stadion AS Romy. Też mi wymyślił!
– Mam zwiedzać rzędy ławek i podziwiać trawę? – prychnęłam ironicznie.
Znowu zaczęliśmy się kłócić.
– Jesteście z Polski? – coraz ostrzejszą wymianę zdań przerwała nam nagle jakaś dziewczyna.
Nie miałam pojęcia, skąd się wzięła i co gorsze, ile słyszała. Umilkliśmy oboje z Wojtkiem zawstydzeni.
– Pomóżcie, błagam – chwyciła się mojego ramienia niczym koła ratunkowego, mocno, aż zabolało.
Była roztrzęsiona, podkrążone oczy zdradzały nieprzespane noce.
– Spakowałam walizkę i uciekłam od niej – tłumaczyła bez składu – nie mogłam już dłużej...
– Brązową walizkę i torebkę? – przerwał mój chłopak, wskazując przestrzeń za plecami dziewczyny i w tej samej sekundzie ruszył tam biegiem. – Złodziej! – krzyknął.
Wszystko, co potem nastąpiło, działo się bardzo szybko. Rabuś widząc nadbiegającego Wojtka, chwycił zawieszoną na walizce torebkę i rzucił się do ucieczki.
– O, Boże – jęknęła nieznajoma.
Podchodząc do nas, pozostawiła bagaże bez opieki. Tylko na chwilę, ale to wystarczyło. Okolice dworca Termini były mekką rzymskich złodziejaszków.
Wojtek wrócił zdyszany. Zamiast wyjaśnień, z rezygnacją rozłożył ręce. Dziewczyna trzęsła się ze zdenerwowania. Miałam wrażenie, że za chwilę się rozpłacze. Przytrzymał ją za ramiona, pytając o imię. Na chwilę coś jakby się w niej zacięło. Patrzyła na niego wylęknionym wzrokiem bez słowa. W końcu jednak słabym głosem wykrztusiła:
– Sylwia.
– Słuchaj, Sylwia – Wojtek nie tracił zimnej krwi. – To jest Ania – wskazał na mnie tłumacząc, powoli i spokojnie jak dziecku – zaopiekuje się tobą, a ty opowiesz jej wszystko po kolei, ja w tym czasie znajdę policję, dobrze?
Dziewczyna pokiwała głową.
– Co miałaś w tej torebce? – chciał wiedzieć jeszcze Wojtek. – Paszport? Pieniądze?
Jej żałosna mina aż nadto wystarczyła za odpowiedź.
Po raz pierwszy naprawdę doceniłam opanowanie mojego chłopaka. Myślał szybko i logicznie. Zawiadomić policję, sprawdzić okoliczne kosze i krzaki, złodzieje często zabierają tylko portfel, resztę porzucają gdzie popadnie.
– Wszystko będzie dobrze – objęłam dziewczynę serdecznie ramieniem. – Nie zostawimy cię samej – zapewniałam Sylwię, mając nadzieję, że to choć trochę ją uspokoi.
Sylwia opanowała się na tyle, żeby opowiedzieć mi swoją historię. Przyjechała do Włoch miesiąc temu na zastępstwo do pracy. Jej kuzynka opiekowała się w Rzymie starszą kobietą, ale z powodu choroby swojej matki na parę tygodni musiała wrócić do kraju. Praca była pewna, dobrze płatna. Staruszka kapryśna, ale w sumie niespecjalnie uciążliwa. Przynajmniej tak zapewniała kuzynka. Rodzina dziewczyny przyjęła propozycję jak wybawienie. Sylwia od paru miesięcy siedziała na bezrobociu, w domu trójka dużo młodszego rodzeństwa, ojciec na rencie. Ona sama bała się tego wyjazdu. Nie znała słowa po włosku, nigdy wcześniej nie była za granicą, nie miała doświadczenia.
– Poradzi sobie – mówiła kuzynka – zaparzanie kawy czy wyprowadzanie na spacer nie wymagają żadnej filozofii.
I rzeczywiście, na początku nic nie zapowiadało katastrofy. Starsza pani przyjęła ją może bez wylewności, ale uprzejmie. Z dnia na dzień jednak, wyczuwając słabość dziewczyny, pozwalała sobie w stosunku do niej na znacznie więcej niż wobec jej poprzedniczki.
– Cokolwiek zrobiłam, było nie tak – Sylwia na samo wspomnienie kurczy się w sobie. – Wylewała zaparzoną przeze mnie kawę, pluła jedzeniem. Jak ułożyłam ubrania, to na złość je rozrzuciła. A przy tym ciągle krzyczała. Nigdzie nie mogłam się sama ruszyć, na noc zamykała mój pokój na klucz, czułam się jak w więzieniu, to było straszne.
W wyobraźni widziałam, jak podopieczna Sylwii szpera w jej rzeczach, jak obserwuje ją złowrogim spojrzeniem, jak sapiąc ze złości i przeklinając w niezrozumiałym dla dziewczyny języku, rozstawia ją po kątach. Tak, to musiało być straszne. Dziewczyna skarżyła się rodzicom, ci jednak bagatelizowali całą sprawę.
– Zaciśnij zęby i wytrzymaj, wiesz, jak bardzo przydadzą się nam te pieniądze – mówili, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji.
– Tak bardzo chciałam im pomóc – tłumaczyła. – Obiecałam maluchom przywieźć zabawki...
Patrzyłam na jej zmizerniałą twarz, opadające na czoło przetłuszczone kosmyki włosów, nerwowo zaciskane dłonie. Było mi jej strasznie żal. Próbowałam wyobrazić sobie, co czuła. Z jednej strony chimeryczna podopieczna, z drugiej psychiczne naciski rodziców i przytłaczające poczucie obowiązku. Do tego obcy kraj, strach i osamotnienie. Dziewczyna nie wytrzymała i uciekła. Tydzień przed końcem pracy, bez słowa i wypłaty. I bez planu, gdzie spędzi te parę dni, jakie pozostało jej do wyjazdu. Autobus do Polski miała dopiero w następną sobotę.
Wojtek wrócił ze swojej misji z niczym. Spotkany patrol policji odesłał go na dworcowy komisariat. W niewielkim pomieszczeniu przylegającym do skrajnego peronu czekało kilkanaście osób, w większości obcokrajowcy. Minęła godzina, zanim zostaliśmy przyjęci. Dyżurny oficer ze znudzoną miną wysłuchał naszej opowieści, potem sporządził protokół i wypisał zaświadczenie potwierdzające kradzież paszportu. Wystawienie tymczasowego dokumentu leżało w gestii polskiej ambasady. Dzięki determinacji Wojtka zgodzono się przyjąć Sylwię następnego dnia.
Podczas gdy my walczyliśmy z włoską policją i polskim urzędnikami, ona siedziała bez słowa, sprawiając wrażenie, jakby ta historia zupełnie jej nie dotyczyła. Zastanawialiśmy się z Wojtkiem co dalej? Kto się nią zaopiekuję i gdzie będzie spać do swojego wyjazdu? Jutro mieliśmy wracać do Polski, a przecież w takim stanie nie mogliśmy jej zostawić samej.
– Siostry! – olśniło mnie nagle.
Wojtek załapał w mig. Ledwo wczoraj przy jednej z bocznych uliczek Via della Conscilazione, szerokiej alei prowadzącej do Bazyliki św. Piotra, przypadkiem natknęliśmy się na dom polskich sióstr służących w Watykanie.
– Jeśli ambasada się uwinie i uda się przełożyć jej bilet na wcześniejszy autobus – kombinował Wojtek.
...Sylwia nawet w poniedziałek mogłaby wracać do kraju. Szkopuł w tym, że dziewczyna nie pamiętała nawet, z jaką firmą przyjechała do Rzymu. Ręce nam opadały.
– Jak można być aż tak gapowatym? – nie mogłam uwierzyć. Ze zmęczenia i mnie zaczynały puszczać nerwy.
– Pomagamy czy krytykujemy? – zawstydził mnie pytaniem Wojtek.
Wreszcie doczłapaliśmy się pod zapamiętany adres. Noclegownia sióstr pękała w szwach od pielgrzymów.
– Naprawdę nie możemy nic zrobić – pracownica recepcji bezradnie rozłożyła ręce.
– Jak to nie możecie? – Wojtek, do tej pory spokojny, wybuchnął niczym Wezuwiusz. – Nie ruszymy się stąd, dopóki ktoś nam nie pomoże – oświadczył ostro.
Parę minut później znalazł się kąt dla Sylwii. Do opieki nad nią oddelegowana została jedna z sióstr. Wyglądała jak anioł i rzeczywiście nim była.
– O nic się już nie martwcie – uspokoiła nas – pomożemy jej wszystko załatwić.
Wizyta w ambasadzie była umówiona. To, z jakim przewoźnikiem Sylwia miała wracać do kraju, można było ustalić w Internecie. W końcu firm obsługujących przejazd z Rzymu do Polski nie było wiele. W całym tym zamieszaniu nie pomyśleliśmy tylko o jednym: co się stanie z podopieczną dziewczyny? Nieważne, jakie grzeszki miała na sumieniu ta staruszka, Sylwia, mimo wszystko, była za nią odpowiedzialna. Ktoś powinien wiedzieć, że została bez opieki.
– Zadzwońmy do mojej kuzynki – ku naszemu zaskoczeniu rozwiązanie podsunęła Sylwia.
Kobieta po drugiej stronie linii z niedowierzaniem słuchała mojej relacji. Nie mogła zrozumieć, dlaczego dziewczyna nie poinformowała ją o kłopotach wcześniej. Chwilę po naszym telefonie oddzwoniła z wiadomością, że staruszką do jej powrotu zaopiekuje się zaprzyjaźniona sąsiadka.
– I jeszcze jedno – powiedziała – przekażcie Sylwii, że dostanie wypłatę, jaka jej się należała.
Wreszcie nadszedł czas pożegnania. Sylwia usypiała na stojąco, a i my padaliśmy z nóg.
– Bardzo wam dziękuję – wyszeptała, płacząc – i przepraszam, zmarnowałam wam ostatni dzień pobytu w Rzymie.
Zamiast odpowiadać uściskałam ją serdecznie, z trudem ukrywając wzruszenie.
– Nie gadaj głupstw – Wojtek jak zwykle trzymał fason, choć – mogłabym przysiąc – jego oczy też były szkliste.
Postanowiliśmy wrócić do naszego hotelu na piechotę. Było gwarnie i ruchliwie. Tysiące świateł rozświetlały ulice. Gdzieś jakiś męski głos wyśpiewywał rzewne serenady. Kiedy weszliśmy na most Sant Angelo, Wojtek bez słowa przyciągnął mnie do siebie i pocałował.
Może nie odróżniał Caravaggia od Leonarda – pomyślałam – może wolał zwykłą pizzę od wyrafinowanego carpachio, ale – choć zabrzmi to staroświecko – był dobry i szlachetny. A to liczyło się dla mnie bardziej niż Caravaggio i Leonardo razem wzięci. Po tym, jak się zachował, byłam pewna, że zawsze mogę na niego liczyć. Gdziekolwiek jeszcze razem pojedziemy. Bo, że pojedziemy, to pewne!
Co się stało z Sylwią? Obiecała skontaktować się z nami, jak tylko dotrze do Polski. Zostawiliśmy jej adres, ale nigdy do nas nie napisała. Być może ze wstydu, a może chciała wymazać z pamięci swoją rzymską przygodę. Tak jak my wymazaliśmy z pamięci to, o co kłóciliśmy się przed tą całą historią.
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!