Ślub na raty

ślub, obrączki, zaręczyny, oświadczyny
Nie chciałam ślubu ani wesela. Wolałam wolność i życie na kocią łapę. W końcu jednak zmieniłam swoje zdanie...
/ 25.11.2008 18:13
ślub, obrączki, zaręczyny, oświadczyny
Ślub na raty – przeczytałam kolorową reklamę w moim ulubionym tygodniku. To chyba o nas, uśmiechnęłam się, choć była to tylko reklama jakiegoś banku oferującego pożyczki. Spojrzałam na Krzysia siedzącego w fotelu obok. Za dwie godziny nasz samolot miał wylądować w Limassol na Cyprze, skąd rozpoczynaliśmy naszą podróż poślubną po portach Morza Śródziemnego. Nie, nie wzięliśmy na nią kredytu. Nie o takie raty mi chodziło.

Wyznawałam pogląd, że papier nie jest potrzebny, aby być ze sobą. Kochałam wolność i możliwość spakowania walizek w sytuacji, gdy kryzys przerasta człowieka, a dalsza walka staje się bezsensowna. Dlatego, gdy po pół roku znajomości Krzyś zaproponował nieśmiało, że może byśmy tak pomyśleli o ślubie, zaśmiałam się tylko.
– Kochanie, ja nie znoszę ślubów! Jestem za wrażliwa. Zawsze, gdy zapraszała mnie na swój któraś z koleżanek, odmawiałam. Zapłakałabym się na śmierć podczas ceremonii i nawet pomadka nie uratowałaby mojego makijażu. Nie będę ryzykować.
Wzruszył ramionami i nie nalegał. Nie wracał później do sprawy przez dwa lata. W międzyczasie wprowadził się do mnie. To znaczy nie od razu, tylko tak jakoś na raty. Najpierw zamieszkała jego szczoteczka do zębów, później kurtka, buty, koszula, maszynka do golenia, a na końcu właściciel całego tego majdanu. Stopniowo przywykłam do jego rzeczy walających się po domu, które skrzętnie zbierałam, do jego obecności, do zapachu męskiego dezodorantu w łazience. Było cudnie, więc ignorowałam zaczepki koleżanek, które dopytywały się, kiedy wesele albo jak się ma mój konkubent, czym mnie irytowały.
Więc, gdy Krzyś któregoś pięknego dnia podczas wypełniania formularzy PIT rzucił znad biurka: "Wiesz, kochanie, obliczyłem, że gdybyśmy byli małżeństwem, to rozliczając się razem, zapłacilibyśmy prawie 60 procent mniej...", podjęłam temat.
– To może rzeczywiście się pobierzmy, skoro to taki zysk. Jakoś przeżyję ten ślub.
– Mówisz poważnie?!
– Śmiertelnie – odparłam.
– Strasznie się cieszę! – prawie krzyknął. – Zrobimy piękne i huczne wesele. Wszystko załatwię, mam kumpla ze studiów w urzędzie stanu cywilnego...
– Nie, nie chcę żadnego wesela ani przyjęcia. To tylko formalność. Podpiszemy cyrograf i do domu. Zamiast wydawać pieniądze na przyjęcie, pojedziemy sobie do ciepłych krajów w podróż poślubną.
– Ależ, kochanie, co ty mówisz?! Ślub bez przyjęcia to jak herbata bez cukru. Chcesz, żeby koleżanki za plecami gadały, że jesteś skąpa?
– Mam to w nosie – odparłam poirytowana i na tym rozmowa się skończyła.

Ale, gdy zbliżał się termin, nie wytrzymałam.
– Wiesz – rzuciłam przy kolacji – może to nie taki głupi pomysł z tym weselem. Oczywiście skromnym. Bo w końcu jesteśmy ze sobą już trzy lata.
– Cieszę się, że zmieniłaś zdanie – odparł – ale wiesz, że teraz na taki wydatek nas nie stać. Mieliśmy remont i spłacamy raty za samochód. Skąd pieniądze? Przecież nie weźmiemy kolejnego kredytu ani nie będziemy prosić rodziców.
– Nie martw się – rzucił, widząc moją zdziwioną minę. – Może za rok problem się rozwiąże. Nie mówiłem ci, bo to jeszcze nic pewnego, ale być może w maju wyjadę na staż do Anglii. Firma zapewnia mi zakwaterowanie i 1500 funtów miesięcznie. Więc pomyślimy o tym, jak wrócę.
Po paru tygodniach zniknął. Pisał, dzwonił i sms-ował, ale nie było go, gdy wracałam. A moje przyjaciółeczki rzucały niby to żartem:
– Uważaj, on jest przystojny i... wolny, a tam w Anglii tyle samotnych dziewczyn.
Wkurzały mnie te docinki, ale nie dawałam tego po sobie poznać. Później były wakacje i ten fatalny wyjazd nad morze z rodziną siostry. TIR, który wyprzedzał na zakręcie, zepchnął nasz samochód z drogi i dachowaliśmy. To cud, że nikt nie zginął, ale ja wylądowałam w szpitalu ze złamanym obojczykiem i wstrząsem mózgu. Krzyś pojawił się na trzeci dzień.
– Nie mogę cię spuścić z oka, żebyś nie narozrabiała – próbował żartować.
– To mnie nie spuszczaj – odparłam.
– Jak tylko mi się uda, to skrócę pobyt.

I rzeczywiście zjawił się, gdy wychodziłam ze szpitala. Dopiero po chwili zorientowałam się, że nie jedziemy do domu.
– Poznasz Jacka, tego z urzędu stanu cywilnego. Teraz nie ma już żadnych przeszkód, pogadamy z nim o konkretach.
– Zwariowałeś! Jak ja się tam pokażę z ręką w gipsie?
– Wyglądasz ślicznie – odparł, hamując przed urzędem.
Jacek, szczupły blondyn, był konkretny.
– Kiedy chcecie się pobrać? – zapytał, otwierając gruby datownik.
– Dzisiaj – rzucił z głupia frant Krzyś.
– Stary, oszalałeś! Ludzie zapisują się na dwa lata przed... Ale czekaj, ja dziś kończę o 19.00 – zaczął głośno myśleć, więc jeśli się do tego czasu wyrobicie, zostanę pół godziny dłużej... Czego się nie robi dla przyjaciół... A metryki doniesiecie jutro.
A potem szaleństwo – godzina na fryzjera, godzina na przebranie, godzina na kupienie obrączek i kwiatów, i biegiem do urzędu. Była 18.45, gdy tam wróciliśmy.
– Zapomnieliśmy o świadkach! – przypomniałam sobie przed wejściem.
– Zaraz coś poradzimy! – zawołał Krzyś, rozglądając się wokoło, po czym pobiegł w kierunku przechodzącej drugą stroną ulicy pary studentów wracających z zajęć.
– Pomożecie nam? To nagły wypadek – poprosił.
– Przecież widzimy – uśmiechnęli się i weszli z nami do urzędu.
Gdy wychodziliśmy, Krzyś wyciągnął voucher na naszą poślubną wycieczkę.
– Nie byłaś na wakacjach, nie byłaś ze mną i nie byłaś moją żoną, więc teraz musimy to szybko nadrobić, a gości zaprosimy później. To będzie ślub na raty.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA