Miałem prawie trzydzieści lat, świetnie prosperujący warsztat samochodowy i żadna dziewczyna w miasteczku nie umiała mi powiedzieć: "nie", ale też i żadna nie potrafiła zatrzymać mnie przy sobie na dłużej. Mama wprawdzie wzdychała, że chciałaby jeszcze poniańczyć i porozpieszczać wnuki, ale mnie jakoś nie porywała wizja rodzinnego życia i – co tu mówić – codziennej rutyny, bez dreszczyku emocji. Na przykładzie moich kolegów widziałem, że wcześniej czy później tak kończą się najbardziej gorące uczucia i związki.
Ona podjechała maluchem, po którym na pierwszy rzut oka widać było, że wiele przeszedł. Miała problem z hamulcami i... najpiękniejsze oczy na świecie. Natychmiast w nich utonąłem. Puszyłem się i tokowałem, chcąc zrobić na niej wrażenie. Byłem już gotów zaproponować randkę, gdy na tylnym siedzeniu zobaczyłem fotelik z przypiętym do niego blondynkiem. Bawił się samochodzikami, nie zwracając uwagi na świat dookoła. – A więc mężatka! Szkoda... – pomyślałem rozczarowany.
Natychmiast jednak odezwał się we mnie doświadczony podrywacz.
– Mąż nie miał czasu się zająć? – spytałem, bo co mi szkodziło spróbować. A nuż trafię na taką znudzoną małżeńskim życiem.
– Nie, nie miał – rzuciła sucho, przechodząc do rozmowy na temat samochodu.
– Cześć – zagadnąłem malca. – Mam na imię Roman. Też lubię samochody. To twój ulubiony? Naprawdę niezła bryka – gadałem jak najęty, mając nadzieję, że dzięki temu uda mi się zdobyć trochę punktów u jego mamy. W końcu obrączki na jej palcu nie widziałem, a ona naprawdę była warta grzechu. – Chcesz zobaczyć, co prawdziwy samochód ma pod spodem? – kusiłem małego, zerkając jednocześnie na jego mamę.
Spojrzał na nią pytająco, ale nie odpowiedział. Odrobinę zmieszana zaczęła odpinać go od fotelika.
– Chodź, Maciusiu, zobaczysz jak się naprawia samochód – mówiła bardzo wyraźnie i dobitnie. I tym razem nie usłyszałem odpowiedzi. – Maciuś nie mówi. Słyszy, ale nie mówi – wyjaśniła, szybko wyrzucając z siebie słowa. Gdy mówiła o synku, zniknęła gdzieś cała jej hardość. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale właśnie w tym momencie wszystko się dla mnie zaczęło. Przestałem myśleć o jej nogach do samej szyi i o tym, jaką minę zrobi mój najlepszy kumpel, gdy pochwalę się najnowszą zdobyczą. Chciałem ją po prostu objąć i przytulić. Było mi wszystko jedno czy jest czyjąś żoną, czy nie, chciałem to zrobić i już!
Jedyne i na co mi pozwoliła, to podwieźć się do centrum. Dzwoniłem do niej pod byle pretekstem. Szczęśliwie dla mnie ten jej czerwony grat dostarczył mi ich wielu. Żeby doprowadzić jej samochód do ładu potrzebowałem dwóch tygodni. Ile tygodni potrzebowałem, by nasze rozmowy stały się dłuższe i bardziej osobiste, dziś już nie policzę.
Dowiedziałem się, że Ewa – bo tak właśnie miała na imię – wyjechała z naszego miasta po maturze. W tym czasie skończyła studia, znalazła pracę i z wzajemnością zakochała się w koledze z firmy. Sielanka skończyła się, gdy zaszła w ciążę. "Nie jestem gotowy na dziecko" – usłyszała. Nie dała się namówić na to, by – jak mówił jej ukochany – "coś z tym zrobić". I tak na świecie pojawił się Maciuś. Nie wróciła do firmy, poszukała innej pracy i choć było jej ciężko, nie słuchała rad rodziców i przyjaciółek, by walczyć o nazwisko i pieniądze dla małego. "Nie, to nie – mówiła. – Niczego od niego nie chcę. Sama dam radę" – ucinała każdą rozmowę.
Wkrótce zresztą miała inny problem, bo choć Maciek rozwijał się jak inne dzieci, to nie mówił.
- Żaden lekarz nie potrafi nam pomóc, a Bóg jeden wie u ilu z nim byłam i ile badań to moje dziecko przeszło – wzdychała.
Wróciła, bo jej rodzice potrzebowali jej wsparcia. Widać było jednak, że nie pogodziła się z chorobą, jeśli tak można nazwać stan Maćka. Szukała informacji na ten temat, przede wszystkim jednak poświęcała mu mnóstwo czasu, mówiąc do niego i próbując nakłonić go do powtórzenia choć jednego słowa. Widziałem to, bo stałem się częstym gościem w ich domu.
Ewa bardzo mi się podobała. Była atrakcyjna, ale zupełnie nie przypominała moich poprzednich dziewczyn. Poważna, świetnie zorganizowana, skupiona na pracy i dziecku, i co najważniejsze, również na mnie. Przy niej nie musiałem nikogo udawać ani zgrywać się na macho, wszystko było oczywiste i naturalne, zawsze mieliśmy o czym rozmawiać. Było mi z nią dobrze.
Moja mama od razu to zauważyła.
– Synku, ale czy ty pamiętasz, że ona nie jestem sama, że zawsze będzie z nią Maciek? – pytała. – To w końcu cudze dziecko! I takie dziwne... – wzdychała.
Dla mnie to nie był żaden problem. Na swój sposób polubiłem tego milczącego chłopca. Nieraz w najlepszej komitywie leżeliśmy na dywanie, budując samochodziki i kosmiczne pojazdy z klocków albo czytając bajeczki. Mały godzinami potrafił też siedzieć ze mną w warsztacie, patrząc jak pracuję.
Wydawało mi się czasem, że był najszczęśliwszy, gdy nazywałem go swoim asystentem i prosiłem o podawanie kluczy. Nigdy się nie pomylił. Wkrótce z jego mamą zaczęliśmy bywać u znajomych i na imprezach, w końcu zaczęliśmy ze sobą być. Mówiłem, że kocham i to samo słyszałem z jej ust.
– Nie myślałam, że kiedyś jeszcze zaufam mężczyźnie – szeptała w chwilach, gdy byliśmy tylko we dwoje. – Nie zrań mnie – prosiła. Byłem pewien, że tak będzie.
To stało się nagle. Pojechałem po Ewę do pracy, potem mieliśmy zabrać Maćka z przedszkola (jakimś cudem udało się go tam umieścić, choć wtedy o przedszkolach integracyjnych nikt w naszym miasteczku nie słyszał) i razem pójść do ratusza, by wypełnić papiery i zarezerwować termin ślubu. Mały jak zwykle zrobił z Ewą powitalnego "niedźwiadka", a ja czekałem, by przybić "piątkę". Wtedy padło to słowo.
– Taaata – powiedział jakby z wahaniem, przeciągając pierwszą sylabę i wyciągając rączkę w moim kierunku.
Nie wiem kto był bardziej zaskoczony, Ewa czy ja, wiem jedno, nie wyciągnąłem do niego ręki, nie wziąłem na ręce, nie przytuliłem, nie powiedziałem ani słowa. Stałem jak słup, a Maciuś patrzył na mnie i powtarzał uparcie to jedno jedyne słowo, jakby chciał nadrobić kilka lat milczenia. Ewa patrzyła na mnie z coraz większym napięciem. W końcu chwyciła małego na ręce i uciekła. Nie pobiegłem za nią.
Mój najlepszy kumpel twierdził, że to znak, że nie jestem jeszcze gotowy na poważny związek i ślub, gdy siedząc z nim przy piwie zastanawiałem się, czego tak naprawdę się przestraszyłem. Brakowało mi rozmów z Ewą, jej głosu, uśmiechu, kosmyka włosów, który niesfornie opadał z czoła na oczy i który ona dmuchnięciem odrzucała. I Maćka. Tego wspólnego z nim polegiwania na dywanie, budowania... Ale kiedy doszedłem do ładu ze sobą ona nie chciała ze mną rozmawiać.
– Zawiodłeś w najważniejszym dla nas momencie – wykrzyczała zanim rzuciła słuchawkę. Potem przestała odbierać moje telefony, nie otwierała drzwi, a gdy czekałem na nią na ulicy przechodziła na drugą stronę. Wiedziałem, że od tego feralnego dnia Maciek nie powiedział ani słowa.
Minęło kilka miesięcy, powoli docierało do mnie, że to naprawdę koniec. Wtedy zadzwonił telefon.
– Maciek zginął – usłyszałem zapłakany głos Ewy. – Bawił się w ogrodzie, tylko na chwilę weszłam do domu... – łkała.
Byłem u niej w pięć minut, zwołałem sąsiadów, przetrząsnęliśmy całą okolicę, w końcu trzeba było zawiadomić policję. Mijały jednak godziny, robiło się coraz ciemniej i zimniej, a my wciąż nie mieliśmy pojęcia gdzie jest i co robi Maciuś. A co najważniejsze – czy jeszcze żyje...
Było już dobrze po północy, gdy przyszła mi do głowy pewna myśl. Wymknąłem się cicho i pobiegłem do warsztatu. Z drżącym sercem otwierałem drzwi i włączałem światło. W dawnych czasach przychodziliśmy tu z Maćkiem na piechotę i miałem nadzieję, że go tu znajdę. Nie myliłem się. Spał na tylnym siedzeniu starego mercedesa, który chciałem doprowadzić do dawnej świetności. Kiedyś powiedziałem mu nawet, że tylko we dwóch pojedziemy nim na pierwszą przejażdżkę. Delikatnie wziąłem na ręce. Maciek ocknął się i objął mnie mocno za szyję.
– Wiedziałem, że przyjdziesz – wyszeptał cichutko. Tak wtulonego we mnie przyniosłem go do domu Ewy.
Od tego czasu minęło dwadzieścia lat. Dobrych lat, bo wzięliśmy z Ewą ślub, urodziły się nam jeszcze dwie córki i jesteśmy szczęśliwą rodziną. A dziś Maciek żeni się z koleżanką ze studiów. Właśnie zawiązałem muchę przy ślubnej koszuli mojego syna.
– Dziękuję ci, tato – powiedział.
"To ja ci dziekuję, synku – pomyślałem. Dzięki tobie jestem szczęśliwym człowiekiem. A tak niewiele brakowało bym wszystko zepsuł".
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!