Śniły mi się po nocach

Śniły mi się po nocach
Przysłowie mówi, że nie przesadza się starych drzew, ale ja już zdecydowałam. Owszem, trochę się boję, ale i bardzo, bardzo się cieszę.
/ 14.04.2008 12:37
Śniły mi się po nocach
Jestem urodzonym mieszczuchem. Całe życie mieszkam w zagęszczonym centrum Łodzi, tu mieszkali moi rodzice, dziadkowie i pradziadkowie. Nawet rodziny na wsi nigdy nie miałam. Nigdy nie chodziłam boso po trawie, bo w ogóle nie chodziłam boso. Zresztą, gdzie miałabym chodzić, skoro prawie na każdym większym skrawku zieleni zawsze stoi tabliczka z napisem "nie deptać trawników"?
Nie znam więc wsi, ale na wielkim rynku widywałam czasem konie. Zawsze było mi ich okropnie żal. Stały uwiązane albo ciągnęły wozy naładowane kapustą, ziemniakami i były poganiane batem.

Będąc jeszcze dziewczynką nieraz wyobrażałam sobie, że puszczam te konie wolno, a one radosne i rżące, z rozwianymi grzywami odbiegają daleko od ludzi.
Jak na prawdziwego mieszczucha przystało, od lat spędzam urlopy też w miastach, tylko innych, czasem gdzieś daleko i prawie za każdym razem gdzie indziej. Z chodzenia po polach najbardziej lubię spacery po Polach Elizejskich w Paryżu.
Minęły lata, młodość została gdzieś za mną, a staro się jeszcze nie czuję. W duszy aż korci, żeby jeszcze czegoś w życiu dokonać! Kocham moje miasto, dzielnicę i własne mieszkanko. Tu czuję się u siebie. To dlaczego czasami marzy mi się... mieć konie? Niekiedy w nocy śnię, że jadę na własnym koniu. Czuję ruch jego grzbietu, słyszę rżenie i tętent kopyt, głaszczę go po grzywie.
Nie jest to żaden przecudnej urody arab za tysiące dolarów. Ot, zwykły koń, najzwyklejszy, ale mój. Czuję pęd powietrza, wiatr we włosach i zapach ziemi spod końskich kopyt!
Nikomu nie zwierzam się z tego marzenia, bo i po co? Ale by się śmiano! Sama się z siebie śmieję! Taki stuprocentowy mieszczuch jak ja i konie!

Dłuższe urlopy często spędzam u Thomasa. To mój daleki kuzyn. Na stałe mieszka w Niemczech. Razem z żoną mieli w Hannoverze duże, piękne mieszkanie, położone blisko Starówki. Odwiedzałam ich tam z wielką przyjemnością. Parę lat temu Thomas owdowiał. Stracił wtedy serce do tego mieszkania i miasta, gdzie wszystko przypominał mu ukochaną Petrę. Po przejściu na emeryturę, sprzedał wszystko i kupił dom na wsi. Wtedy powiedziałam "nie"! Na wieś jeździć nie będę! Powiedziałam Thomasowi, że teraz niech on przyjeżdża w odwiedziny do mnie tutaj, do Polski, kiedy będzie miał ochotę, ale mnie niech nie ciągnie na swoje wiejskie gospodarstwo.

Ja tego nie znam, nie lubię, no... w ogóle się tam nie widzę. Nie myślę się przymuszać. I na tym stanęło. Thomas odwiedzał mnie tutaj, w Polsce. Któregoś razu, pod koniec dłuższej wizyty, zaskoczył mnie niespodziewaną propozycją.
– Irenko – powiedział – jedziesz ze mną i już! Nie przyjmuję żadnego sprzeciwu! Gościłaś mnie wiele razy i ja teraz chcę ugościć ciebie w moim domu. Nie możesz mi odmówić. Byłoby mi przykro.
Nie miałam ochoty, ale ten jeden raz... Jak będzie bardzo kiepsko – umyśliłam sobie - to zasymuluję chorobę i wrócę!

I pojechaliśmy. Blisko Hannoveru Thomas zjechał z autostrady trochę w bok. Kilkanaście minut później przejeżdżaliśmy przez jakieś śliczne miasteczko. Domy niewysokie, przeważnie jedno i dwupiętrowe, wieżowce zaledwie dwa, dużo zieleni, ulice czyściutkie, kawiarenki, restauracje, sklepy, urzędy, słowem, wszystko, co potrzeba.
Przed jednym sklepem właścicielka czyściła właśnie odkurzaczem dywanową wykładzinę położoną... przed sklepem. No ekstra! Odkurzaczem sprzątać chodnik na ulicy!
– Thomas – zawołałam – jak tu fajnie! Całkiem, całkiem miasteczko, masz wszystko, co potrzeba, nawet światła na większych skrzyżowaniach. Nie mogłeś wybrać czegoś takiego, tylko jakąś wiochę na odludziu?
– To jest właśnie moja wiocha – zaśmiał się kuzyn – już ponad 3 km jedziemy przez Isernhagen. Ale do mojego domu jeszcze niezły kawałek.

A to złośliwiec! To specjalnie mnie tak zagadywał, gdy wcześniej były tablice z napisami. Chciał mnie zaskoczyć. No i udało mu się!
Jego dom też mnie zaskoczył, był taki ładny, wygodny, właściwie luksusowy! Dokoła trawnik i rzędy krzaków, oddzielających go od sąsiada. O kochani...! W takich warunkach to ja mogę mieszkać nawet na wsi! Spędziłam wtedy u Thomasa prawie 4 tygodnie. Było wspaniale. Ale to nie luksusy tego domu zatrzymały mnie tak długo.
Tam były konie!

Jakieś 2 km od jego domu, drogą w bok dochodziło się do stadniny koni! Właścicielka stadniny, Inga okazała się przemiłą osobą. Wcale jej nie zraziło, gdy przyznałam się, że jestem mieszczuchem.
Za pierwszym razem tylko obejrzałam je i próbowałam nawiązać jakiś kontakt. Zwierzę ma duszę, nie można podejść do konia jak do przedmiotu i po prostu wziąć. Chodziłam do nich codziennie i czekałam, aż któryś mnie wybierze.
Bo to koń musi sobie wybrać człowieka, wtedy mają szansę stworzyć niepowtarzalną parę. Gdy się już poznają i wzajemnie polubią, stają się partnerami. I dbają nawzajem o siebie.

Mnie wybrał starszawy siwek o nieco długim imieniu Gr... coś tam. Nie mogłam zapamiętać tego słowa, skróciłam więc imię na "Grom" i on to wyraźnie polubił. Pewnego dnia weszłam do stajni, a Grom zarżał i potrząsnął łbem w moją stronę.
– O, masz wielbiciela – śmiała się Inga – każę go osiodłać dla ciebie.
Thomas spojrzał na mnie z niedowierzaniem: – Naprawdę chcesz na nim pojeździć? – spytał. – A umiesz?
– Jeszcze nie – śmiałam się serdecznie – ale Grom chce mnie właśnie nauczyć!
Naprawdę tak czułam. Wcale się go nie bałam i on o tym wiedział. Głaskałam go po chrapach i grzywie, a on potrząsał łbem. Delikatnie popychając mnie w swoją lewą stronę zachęcał, żeby go dosiąść. Kochane zwierzę!

Spotykaliśmy się prawie codziennie, a kiedy żegnałam Groma przed swoim powrotem do Polski, przytuliłam się do niego i popłakałam jak dziecko. On chyba rozumiał, że się żegnamy.
W domu nie mogłam o nim zapomnieć. Śnił mi się po nocach, podczas spacerów po mieście nieraz nagle zdawało mi się, że go słyszę.
Od tej pory bywałam u Thomasa częstszym gościem niż dotąd. Nie mogłabym sobie na to pozwolić, ale zdarzało się, że to on fundował mi przejazd. Dzwonił, że czuje się samotny i tęskni za polskimi specjałami, które mu przygotowuję. Mnie z kolei ciągnęło do Groma! Poznawał mnie natychmiast! Głaskałam go, obejmowałam za szyję, tarmosiłam grzywę, a on chrapami chwytał moje dłonie, włosy, nawet delikatnie pociągał za sweter. Lubił żarty, cwaniak! Pożegnania nie były już takie smutne, bo oboje wiedzieliśmy, że niedługo znów się spotkamy.

Ostatniego lata Thomas przyjechał do mnie tylko na kilka dni. I przedstawił mi propozycję... nie do odrzucenia!
– Stadnina Ingi plajtuje! Upada na amen! Inga najmłodsze i najładniejsze konie już sprzedała, żeby popłacić najpilniejsze rachunki. Zostało jeszcze kilka starszych koni, Grom też! – urwał na chwilę, a potem... – Irenko – powiedział poważnie – jeżeli zamieszkasz u mnie, kupię te konie!
Serce mi stanęło! Zaniemówiłam! Mieszkać na wsi i... mieć konie? Gdyby kupił tę stadninę, Inga byłaby uratowana. Pozostałby jej domek mieszkalny i emerytura. I bliskie sąsiedztwo Thomasa.
– Zamiast klubu jeździeckiego – tłumaczył Thomas – można by zorganizować ośrodek terapeutyczny dla chorych dzieci. Te niemłode już i łagodne konie doskonale nadają się do hipoterapii. Inaczej pójdą do rzeźni! Inga płacze nad nimi, ale nie ma już siły zaczynać od nowa. To jak? Nie musiałabyś u mnie robić niczego specjalnego, no... może tylko obiad – przekonywał Thomas z taką pasją, że trudno było wyczuć, czy bardziej mu chodzi o konie, Ingę, czy polskie jedzenie. Pewnie o wszystko naraz!

Myśli mi się plątały i język też. Nawet samej przed sobą trudno jest się przyznać, że w marzeniach się tam widziałam.
– Rozumiem, że chcesz pomóc Indze, ale... po co ci ja? – spytałam w końcu.
– Jak to po co? – zdziwił się – przecież ja do konia nie podejdę! Ty będziesz od stadniny, a ja od roboty papierkowej i spraw urzędowych. Jasne!
– To ja.... miałabym przenieść się na... wieś? Do Niemiec?
– A czemu nie? – tłumaczył mi Thomas - teraz przecież wszyscy jesteśmy w Unii.
Na wszystko miał odpowiedź. Zaczęłam się zastanawiać. Thomasa lubię i mam do niego zaufanie. Po niemiecku mówię swobodnie. Nie boję się poczucia obcości lub osamotnienia, bo akurat tam znam ludzi i ich lubię. Jest telefon i Internet. No i przyjechać zawsze mogę...

Nawet moja córka aż podskoczyła z radości: – Mamo, jedź! Będziemy do ciebie przyjeżdżać z dziećmi na wakacje! To przesądziło sprawę!
– Thomas ma rację – podsumowałam.
– Zamiast czekać na starość, żyć od renty do renty, trzeba wziąć się w garść! Konie czekają! Przede mną jeszcze sporo lat, trzeba je spędzić jak najlepiej.
Tak tęskniłam za Gromem, a wiosną jadę do niego na stałe. Już postanowione! Tylko... jak taki mieszczuch jak ja wytrzyma na wsi? Ale Grom czeka i rży radośnie. Za to ja nie bardzo wiem jak to się stało, że zwykłe pola i łąki zwyciężyły nawet Pola Elizejskie w Paryżu.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA