Tulipany, a może miłość

Tulipany, a może miłość
Jeśli za spotkanie tej dziewczyny musiałem zapłacić dwoma latami nudy, to... niech tak będzie. Nie wiem, jak nam się ułoży, ale warto spróbować.
/ 14.04.2008 12:08
Tulipany, a może miłość
Interesy i uczucia nie idą w parze, ale co można poradzić na zrządzenie losu?
Do pracy przychodzę codziennie na szóstą rano. Nie mam daleko, bo razem z ojcem mieszkamy w tym samym budynku, w którym mieści się jego firma. Produkuje środki odstraszające komary: spraye i takie tam. Ja nadzoruję produkcję, czyli... rano wciskam cztery guziki i linia rusza, a po skończonej pracy wyłączam wszystko, wciskając te same cztery guziki, tylko w odwrotnej kolejności. Zajmuję się też fakturowaniem oraz pilnuję stanów magazynowych półproduktów.
Brzmi to szumnie. Ale faktury wystawiam raptem cztery w miesiącu, bo tylu mamy stałych hurtowych odbiorców. Z kolei zapasy uzupełniamy w jednym zakładzie w Niemczech, który sam czujnie pilnuje, żebyśmy wszystko mieli. Więc, prawdę mówiąc, gdyby nie dostęp do internetu, chyba umarłbym z nudów...

Czasem sam się zastanawiam, czemu inteligentny, przystojny absolwent akademii ekonomicznej i to na wydziale marketingu i zarządzania, trafił na takie intelektualne zadu... wygnanie? Za karę, oczywiście. Bo okazałem się naiwnym idiotą. Dałem się skusić szybkiej kasie i popłynąłem. Ojciec mało zawału nie dostał, gdy inspektorzy skarbówki zapukali do naszych drzwi. Pomógł, ale nasłuchałem się o durnych młodzikach, którzy zamiast wziąć się za uczciwą robotę wolą iść na skróty, o szarganiu rodowego nazwiska, psuciu opinii, o utracie zaufania i o długu, który odpracuję, żebym sobie nie myślał, że mi się upiecze. Nauczka musi być. Stąd ta fascynująca praca.

Od dwóch lat wciskam cztery guziki na dzień, wypisuję cztery faktury na miesiąc, żeby oddać forsę, którą staruszek za mnie wyłożył w urzędzie. Nawet nie próbowałem prosić ojca o bardziej odpowiedzialne stanowisko. Kocha mnie, ale w interesach jest twardy jak skała. Kto raz nadużył jego zaufania, ma przegwizdane. Mnie nie przekreślił tylko dlatego, że jestem jego synem. Dał mi szansę, ale ewentualne ryzyko ograniczył do minimum. Poza tym, prawdę mówiąc, straciłem wiarę we własne siły. Może źle wybrałem studia i zmarnowałem cztery lata? Zacząłem wątpić, czy nadaję się do czegokolwiek...

Pewnego mglistego jesiennego poranka, kiedy byłem już po trzeciej kawie – inaczej zasnąłbym na siedząco – trafiłem w sieci na forum miłośników kwiatów. Zadziwiająca rzecz, te społeczności internetowe – można tu znaleźć miłośników dosłownie wszystkiego! Przeglądałem pobieżnie wpisy, aż nagle wpadł mi w oko jeden z postów. Jakaś dziewczyna szukała cebulek holenderskich tulipanów i skarżyła się, że w Polsce nie może ich kupić. Z Holendrami zaś nie może się dogadać za chińskiego boga, bo ich angielski jest jakiś... dziwny. Uśmiechnąłem się pod nosem. Twardy niderlandzki akcent sprawiał, że w ustach rodowitego Holendra każdy obcy język, nawet śpiewny włoski, brzmiał niczym szczekanie. W sumie jednak nie zwróciłbym większej uwagi na ten post, gdyby nie zdjęcie obok wpisu, a na nim – urocza blondynka w otoczeniu kwiatów. Lilii chyba.

Bez namysłu wystukałem odpowiedź. Język znam dobrze, bo moja mama jest Holenderką, więc chętnie pomogę. Choć raz znajomość niderlandzkiego, w naszym kraju równie potrzebna co suahili, na coś mogła mi się przydać. Panna odpisała błyskawicznie, podając adres e-mail i komórkę. Ha! Tak się podrywa dziewczyny – pomyślałem nie bez dumy. No, rodzic w Holandii – też atut. Zamyśliłem się. Mama...

Mój ojciec 27 lat temu był na wyjeździe naukowym w Holandii. Politechnika miała podpisaną umowę z uczelnią w Rotterdamie. Siedział tam rok i prócz doświadczenia oraz wiedzy, zdobył także żonę. Kiedy zaszła w ciążę, pobyt naukowy przedłużył się o kolejne trzy lata. Bo opiekę medyczną i politykę prorodzinną Holendrzy już wtedy mieli porządną, a nie w powijakach, jak u nas. Przy niskim przyroście naturalnym każde dziecko traktowali jak skarb narodowy. Ale ojciec był sarmatą z krwi i kości. W zimnej porządnej Holandii dusza w nim marzła, tęsknił za słowiańską fantazją, polskim piekiełkiem.

Więc w końcu zabrał syna i postawną, pedantyczną małżonkę, by pokazać im swoją egzotyczną ojczyznę. Potem różnie się im działo, ale generalnie nie najgorzej, jak sądziłem. Ojciec założył własną firmę, mama mu pomagała, szło coraz lepiej i... nagle coś pękło. Okazało się, że nie tylko Polacy cierpią na emigracji. Po mojej maturze rozwiedli się i mama wróciła do Holandii. A ja? Matka podeszła do sprawy z chłodnym holenderskim rozsądkiem. Mogłem wybrać. Ojciec nie namawiał, ale czułem, że rozstanie przeżyłby znacznie gorzej. Więc zostałem z nim. Duszę miałem rozdartą, jednak w większej części polską...

Przez całe studia w czasie wakacji jeździłem do mamy i... pracowałem. Bo holenderscy rodzice nie zwykli niańczyć ani utrzymywać dorosłych dzieci. Choć Niderlandy wiążą się w naszych wyobrażeniach z tulipanami, tylko raz pracowałem w szklarni. Całkiem fajna robota, ale mało romantyczna, wbrew pozorom. No i jakaś tam wiedza z tamtego czasu jednak mi została, więc co mi szkodziło pomóc w małym, prywatnym imporcie cebulek tulipanów?
Napisałem maila do mamy, po tygodniu dostałem paczkę, którą bez przepakowywania posłałem Lilianie. Ładne imię, adekwatnie kwiatowe. Entuzjastycznie podziękowała mi na forum i sprawa na tym mogłaby się zakończyć. Gdyby nie jeden drobny szczegół...

Naraz ujawniło się znacznie więcej miłośników holenderskich tulipanów. A Lilka bardzo poważnie myślała o imporcie na nieco większą skalę. Mówiąc krótko – zaproponowała mi wspólny biznes.
Moja odpowiedź była krótka i stanowcza. Nie. Żadnego prywatnego importu, żadnych interesów w sieci z nieznajomymi, choćby nawet bardzo ładnymi. Ja już się w takie rzeczy nie bawię! Dostałem nauczkę i basta! Ze złością wyłączyłem komputer.

Znowu mi się wszystko przypomniało. Zaraz po studiach chciałem się usamodzielnić. Szybko. Bez pomocy i wstawiennictwa taty, po "holendersku". Na forum cygarowym (bo wtedy udawałem dorosłego, paląc cygara) trafiłem w sieci na "przyjaciela" ze Stanów, który miał być moim cichym wspólnikiem. Oficjalne zakładanie spółki za długo by trwało. Dałem się przekonać. Zacząłem sprowadzać cygara do Polski i rozprowadzać przez internet. Niestety, "szybko" oznaczało biznes nie do końca legalny. Skarbówka wkroczyła zanim porządnie rozwinąłem skrzydła, dzięki czemu skończyło się na grzywnie, pouczeniu, konfiskacie cygar i czterogodzinnym kazaniu ojca. Wspólnik zamilkł, zgarniając cały dotychczasowy zysk z naszego przedsięwzięcia, a ja straciłem szacunek u ojca oraz wszystkie pieniądze, które przez ostatnie lata zarobiłem w Holandii. Kto by się nie zraził do internetowych interesów?

Ale Liliana była bardzo wytrwała, a na dodatek mieszkała w tym samym mieście. Jaki pech, albo szczęście. Tak długo bombardowała mnie mailami i telefonami z prośbą o spotkanie, aż wreszcie zmiękłem. Jedno spotkanie to jeszcze nie biznes na całe życie. Zaprosiłem ją do swojej kanciapy magazyniera, szumnie nazywanej biurem. Tam mogliśmy się namawiać do woli, w tajemnicy przed ojcem, bo wyjechał służbowo.

Przyszła następnego dnia. Olśniewająco piękna – to przesada. Ale naprawdę była prześliczna: filigranowa blondyneczka o zniewalającym uśmiechu, przypominająca wypisz-wymaluj "Maję w ogrodzie" – to taki program ogrodniczy w telewizji. Po powitalnych uprzejmościach, zaproponowała poważną rozmowę o interesach. Przystałem, choćby dlatego, by dłużej na nią popatrzeć.
Była absolwentką Akademii Rolniczej, prowadziła własną hurtownię roślin ozdobnych. Szło jej tak sobie, mogłoby lepiej. Gdyby się w czymś specjalizowała, w tulipanach na przykład. Solennie zapewniła, że nie mam się czego bać.
– Wszystko będzie legalnie. Założymy wspólną firmę, zarejestrujemy działalność – przekonywała.

Wyraziłem ostrożną zgodę. Czemu? Bo na pytanie, dlaczego to mam być właśnie ja, odparła, że pomogłem jej, kiedy już prawie straciła nadzieję. Za moją sprawą i mojej znajomości holenderskiego zdarzył się cud, odzyskała wiarę w siebie i ludzie. Teraz nic jej nie straszne, nawet mój sceptycyzm. Tylko lepiej o mnie świadczy, bo jedynie głupiec i naiwniak nie ma wątpliwości i pcha się w coś bez rozeznania.
Lała miód na moje serce, koiła zranioną dumę własną. Szkoda, że tata jej nie słyszał. Może zmieniłby zdanie na mój temat... Na koniec obiecała, że już na następne spotkanie przygotuje wstępny biznes-plan. Oczywiście byłbym baranem, gdybym nie zaproponował tej "randki" na mieście, na przykład w kawiarni, ale zdecydowanie odmówiła.
– Tylko interesy – powiedziała. – Nie łączę interesów z przyjemnościami...

Dobry choć taki komplement, bo już się bałem, że mój zabójczy urok przestał działać. Poważnie mówiąc, przez miesiąc spotkaliśmy się chyba z piętnaście razy. W międzyczasie badałem rynek dostawców w Holandii, ona – rynek odbiorców w Polsce. Robiliśmy kalkulacje i obliczenia, symulacje i analizy. Właściwie pasowało mi, że z góry wykluczyła jakieś romanse, bo zamiast tokować i czarować, skupiłem się na konkretach. I szybko odkryłem jeden, za to fundamentalny problem. Brak kapitału obrotowego na początek.

Jeszcze miesiąc temu nie odważyłbym się na taki krok, ale entuzjazm i ufność Lili z kolei mnie natchnęły nową wiarą i nadzieją. Raz kozie śmierć.
Przy kolacji, którą przyszykowałem, bo Polak głodny to zły, postanowiłem wybadać ojca w sprawie ewentualnej pożyczki. Nawet nie chciał słuchać.
– Nie, nie i nie! – warknął do kanapki z serem, którą trzymał w ręce. – Żadnych biznesów, żadnych internetów, żadnych takich!
– Ale tato... to całkiem co innego – próbowałem oponować.
– Jak rozmawiamy o interesach, masz do mnie mówić "szefie"! – huknął przez stół, aż na pomidorach popękała skórka. – A ja ci mówię: nie!
– Dobra, szefie... – mruknąłem pod nosem. – Poproszę mamę... – zablefowałem, bo odmówiłaby jeszcze szybciej niż ojciec. Ale dał się złapać.
– Ani mi się waż! – zapiał. – Masz mnie pod bokiem, więc matce du... głowy nie zawracaj!
– To nie mów "nie", zanim nie wysłuchasz do końca mojej propozycji.
– Oooo? – zdziwił się nieszczerze.
– Więc jest jakaś propozycja? Zamieniam się w słuch...
Przygotowałem się należycie i wypaliłem z grubej rury.
– Dajesz mi kredyt handlowy na pół roku, na dziewiętnaście procent, zostajesz moim wspólnikiem. Twój zysk wynosi sześćdziesiąt sześć procent, ale nie masz prawa głosu. W aporcie wnosisz komputer i dwa auta dostawcze, które po pół roku przechodzą na własność mojej firmy, a za które płacę według stawek normalnie obowiązujących w czasie ich wykupu.

Formalnie go zatkało. Wprawdzie był cholernie uparty i nieufny, ale miał nosa do interesów i nigdy nie odrzucał dobrych ofert. A moja była świetna.
– Poproszę to wszystko na piśmie, w dwóch egzemplarzach, na czwartek – powiedział biznesowym tonem, po czym zaatakował kolejną kanapkę, tym razem z tuńczykiem.
Tę rundę wygrałem.
W sobotę siedliśmy wieczorem do kolejnej tury rokowań.
– Nie mówię, że twoja propozycja nie jest interesująca... – zaczął ostrożnie, a ja uśmiechnąłem się pod nosem. – Ale kilka punktów musimy jeszcze doprecyzować.
– Jakich?
– Na przykład – po co ci aż dwa samochody? Przecież nie będziesz jeździł dwoma naraz?
– Mam wspólniczkę – wyjaśniłem.
Zwiotczał jak przekłuty balon.
– A więc w sprawę zamieszana jest kobieta... To fatalnie.
– Wręcz przeciwnie. Gdyby nie ona, w ogóle nie byłoby rozmowy. To jej pomysł. Wierzy w nas, we mnie... Ale nie miesza interesów z miłością. I niestety, jest konsekwentna.
– No, to świetnie. Podoba mi się – tata od razu odetchnął. – Może rzeczywiście coś z tego wyjdzie.

W ten sposób etap przygotowań dobiegł końca. Na ostateczne podpisanie dokumentów umówiliśmy się w restauracji. Ja miałem przyjść z ojcem, naszym głównym inwestorem, a ona – z matką, dla duchowego wsparcia i do pary. Tata trochę sarkał na taki "rodzinny biznes", ale w końcu dał się przekonać. Nawet wystroił się w najlepszy garnitur, bo – jak twierdził – "w interesach najważniejsze jest pierwsze wrażenie".
Przyszliśmy punktualnie, pewni, że będziemy pierwsi, ale nie – panie już czekały w holu. Cóż za zgranie. Dobrze wróży na przyszłość – pomyślałem...

A potem w jednej sekundzie pozbyłem się resztek obaw i wątpliwości. Mój ojciec wystartował niczym młodzieniec i pochwycił w ramiona... matkę Lili. Okazała się być jego dawną szkolną miłością! Kolejny przypadek? Nie, to już przeznaczenie. Musiało nam się udać. Oczywiście kwestie podpisywania czegokolwiek przenieśliśmy na inny dzień. Ten wieczór poświęcony został rodzicielskim wspominkom. Dlatego zaraz po deserze, żeby im nie przeszkadzać, wymknęliśmy się z Lilą do pobliskiego parku. Tu też było pięknie i romantycznie. Spacerowaliśmy w świetle księżyca, trzymając się za ręce i rozmawiając o naszej przyszłości. Jak wspólnicy. Albo zakochani. A może to jedno i to samo...

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA