Kiedy choroba została odkryta i jaka była Pana reakcja?
Dowiedziałem się, że mam raka jądra 6 czerwca 2007 roku, w przeddzień Bożego Ciała. Rano przyszedłem do pracy, ale jakoś nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Po kilku godzinach wiłem się na kanapie z powodu intensywnego bólu pleców, na który nie pomagały już silne środki przeciwbólowe – a już od jakiegoś czasu brałem je garściami. Szczęście w nieszczęściu, pod siedzibą firmy znajdowała się mała prywatna przychodnia, szczęście, że w tej przychodni dorabiał lekarz pracujący w klinice onkologicznej i szczęście, że akurat jego specjalnością były problemy urologiczne. Dostałem natychmiast środki przeciwbólowe, szybką diagnozę – rak prawego jądra – i szybkie skierowanie do szpitala.
Chyba warto wspomnieć, że zgłosiłem się jakiś czas wcześniej do lekarza internisty z informacją o powiększonym jądrze, ale dostałem wtedy odpowiedź, że to nic niezwykłego… Opowieści tego typu nasłuchałem się sporo w szpitalu, już podczas leczenia chemią, od chorych leżących obok mnie.
Jak zaczęła się Pana prawdziwa walka z chorobą?
Dwa dni po diagnozie zostałem przyjęty do szpitala. Operację usunięcia prawego jądra zaplanowano na 11., przesunęła się na 12. czerwca. Wtedy nadchodząca operacja budziła we mnie niepokój, natomiast chemia wydawała się – może nie pestką, ale – czymś, co wywołuje lekkie obawy… Szybko przyszła odwrotna refleksja.
Jak często musiał Pan pojawiać się na sesjach chemioterapii?
Teoretycznie miałem zaplanowane 3 kursy chemioterapii. Jeden kurs to 3 dni wlewek (wlew dożylny, metoda podawania leków w chemioterapii – dop. red.) w szpitalu, tydzień przerwy, jedna wlewka podczas pobytu dziennego i 2 tygodnie przerwy. Całość miała się zakończyć w 9 tygodni.
Tak się potoczyło moje leczenie, że praktycznie 3,5 miesiąca przeleżałem w szpitalu. Na początku, przed i podczas pierwszych wlewów, okazało się, że rany pooperacyjne nie goją się prawidłowo i jeszcze dwukrotnie widziałem skalpel. Później wyniki krwi były tak fatalne, że terapia była przerywana w celu wykonania transfuzji. A potem, gdy tylko wyniki badań krwi były nieco lepsze, następował powrót do chemii (i tak było dwu- albo trzykrotnie podczas jednego kursu). W międzyczasie „zaliczyłem” jeszcze brak odporności i terapię kilkunastoma dożylnymi antybiotykami, obkładanie lodem oraz wszystkie możliwe infekcje...
W konsekwencji takiego ogromu komplikacji zdrowotnych, podczas trzeciego kursu nie byłem w stanie się poruszać samodzielnie z wycieńczenia. Lekarz prowadzący powiedział mi podczas wypisu, że miałem wszystkie możliwe skutki uboczne, jakie można sobie wyobrazić, poza krwotokiem wewnętrznym.
Jakie są najcięższe skutki uboczne leczenia?
W moim wypadku były to uciążliwe wymioty, większość innych problemów wynikała właśnie z problemów żołądkowych. Nie przypominam sobie bólu – na ból istnieją skuteczne środki i lekarze nie odmawiają ich pacjentowi. Czemu wymioty były najgorszą rzeczą podczas chemioterapii? Nie da się odpowiedzieć na to pytanie, jeśli nie jest się lekarzem. To tak jakby spytać kogoś „czemu ból zęba jest najgorszy”? Odpowiedź jest jedna: „bo jest”.
Proszę sobie wyobrazić, że człowiek podczas chemii jest tak wycieńczony, że przejście trzech kroków powoduje utratę przytomności…
Czy z powodu choroby i leczenia musiał się Pan wyrzec czegoś ze swojego życia?
Wszystkiego. Podczas chemioterapii straciłem z oczu wszystko, co się działo wokół. Tak było także przez długi czas po leczeniu, gdy dochodziłem do siebie. Nie byłem przy narodzinach dziecka, nie było mnie przy moim synu przez pierwsze miesiące jego życia. Prawie pół roku nie było mnie w pracy (pracodawca zachował się wyjątkowo, bo mimo że byłem kluczową osobą w firmie, nie zatrudnił nikogo na moje miejsce i po chorobie mogłem wrócić na swoje stanowisko). Właściwie czas leczenia mógłbym spokojnie porównać do śpiączki.
Czy musiał Pan w tym czasie odżywiać się w jakiś konkretny sposób?
To może się wydawać nieprawdopodobne, ale podczas leczenia praktycznie nie odżywiałem się. Podczas trzeciego kursu chemioterapii, z powody wycieńczenia, dostawałem odżywianie dożylne. I tak po tygodniu od wlewki byłem w stanie przyjmować jedynie jakieś mikroskopijne porcje jedzenia. A właśnie po tygodniu najczęściej zaczynał się kolejny wlew… Można więc powiedzieć, że przeszedłem ekspresową kurację odchudzającą – moja waga zmniejszyła się z 97 kg do 47 kg.
Zobacz też: Ile wiemy o nowotworach?
O czym myśli człowiek przechodzący przez piekło związane z nowotworem?
Nie myślałem wtedy jakoś intensywnie o chorobie, ponieważ miałem w miarę dobre rokowania. Do chwili, kiedy nie zbuntował mi się żołądek, rozmyślałem o tym, co zostawiłem: o żonie w ciąży, o pracy, remoncie, obowiązkach... Potem, kiedy już chemia wywiera na człowieku swoje piętno, myśli się tylko, by kolejne torsje były łagodniejsze. Pamiętam szczególnie jeden dzień, było to akurat w domu, kiedy siedziałem cały dzień w fotelu i myślałem jedynie o tym, żeby się nie ruszać. Wszystko, co było wokoło, nie miało znaczenia, ani telefon, ani to, co ktoś do mnie mówił... Najważniejsze było w tamtej chwili jedynie, byle dłużej wytrzymać w tym fotelu. Aby do nocy.
Mnie niestety udało się „dorwać” do leku przeciwwymiotnego zawierającego aprepitant dopiero podczas ostatniego kursu, i nieoficjalnie powiedziano mi, że uratował mi życie. Co ciekawe, poznałem ten lek przed chorobą, zajmując się w pracy zawodowej stroną internetową producenta, a następnie próbowałem go włączyć do terapii podsuwając lekarzom między innymi charakterystykę produktu leczniczego (skróconą informację o leku - dop. red.)... Udało się dopiero „podstępem” kontynuować terapię rozpoczętą aprepitantem poza szpitalem, podczas „przepustki”.
W jaki sposób ten lek uratował Panu życie?
Powstrzymał nudności i wymioty, po prostu... Jak nietrudno się domyślić, kontynuacja terapii bez skutecznych leków na tę „dolegliwość”, jaką są uporczywe wymioty i ich następstwa (ciągłe nudności, niechęć do jedzenia, wycieńczenie), w moim wypadku byłaby tragiczna – przerwanie terapii miałoby taki sam skutek.
Czy nadal odczuwa Pan konsekwencje choroby?
Tak. Ogniska w zaotrzewnej przekształciły się w sporej wielkości zrosty, ból pleców jest dość częstym towarzyszem. Prawie codziennym.
Co dodawało Panu najwięcej sił podczas leczenia?
Nie wiem, może to, że jestem optymistą aż do granic absurdu. Chęć do powrotu do normalnego życia, zajęcia się dzieckiem i żoną? Ciężko dopowiedzieć na to pytanie.
Jak radzi Pan sobie po przebyciu tej drogi – czy towarzyszy Panu lęk, że choroba powróci?
Bardziej boję się, że moi bliscy mogliby zachorować. Wydaje mi się, że byłoby mi z tym wyjątkowo ciężko. Myśl, że rak wróci, jest częsta, ale nie nazwałbym tego obawą. Jak wspomniałem wcześniej, jestem strasznym optymistą, ale przy tym, co może dziwne, realnie patrzę na sprawy. Jest spora szansa, że choroba wróci.
Co zmienił nowotwór w Pańskim życiu?
Przestałem się przejmować taką ilością drobiazgów jak przed zachorowaniem. Więcej zdecydowania, przedsiębiorczości w życiu. Raczej dawanie sobie luzu i odpuszczanie.
Wywiad przeprowadziła Justyna Szostek
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!