Dla większości Polaków jesteśmy nietypową, wielodzietną rodziną, która nie panuje nad przyrostem naturalnym, dla naszych ziomków jesteśmy rodziną przeciętną, bo u nas normą jest posiadanie przynajmniej dziesięciorga dzieci – mówią Anita i Jakub Martinowie, amerykańskie małżeństwo, od dwunastu lat żyjące w Polsce. Para amiszów, jak mówią o sobie – ewangelicznych chrześcijan, którzy osiedlili się we wsi Cięciwa koło Dęby Wielkiej.
Jakub ma trzydzieści sześć lat. Na co dzień chodzi w zdeptanych butach, ciemnych spodniach na szelkach i białej koszuli. Szczupłą twarz okala broda, tak wystrzyżona, że przypomina dziób jakiegoś ptaka. Dlaczego taka broda? – Ona ją tak strzyże – Jakub wskazuje na żonę. Anita jest o dwa lata od niego starsza, chodzi w chustce na głowie, w długiej do ziemi sukni i niebieskim fartuchu. Potakuje: – Nasze kobiety nigdy nie chodzą z gołą głową, nasi mężczyźni zawsze noszą brody – tłumaczy, że amisze na całym świecie starają się żyć tak, jak ich przodkowie – zgodnie z tradycją, prosto i zwyczajnie. Bez udogodnień, jakie niesie nowoczesna technika. Ciężko pracują. Niczego nie gromadzą, częściej dzielą się tym, co sami mają, niż cokolwiek biorą od innych.
Właśnie tu jest nasz dom
– Różnica między prawdziwym chrześcijaninem a zwykłym człowiekiem polega na tym, że chrześcijanin najpierw patrzy na cudze dobro, a zwykły człowiek bardziej przejmuje się swoim – mówi Jakub. Podaje prosty przykład – kiedyś miał zwieźć z pola siano, swoje i samotnej sąsiadki, wdowy. Najpierw zajął się jej sianem, dopiero na końcu swoim, chociaż w powietrzu wisiał deszcz, a inni w głowy się pukali: co za interes on ma w tym pomaganiu. – Żadnego interesu nie mam – wyjaśnia. – Prawdziwy chrześcijanin pomaga innym bezinteresownie, nawet jeśli się to odbywa jego kosztem. Tutejsi ludzie coraz lepiej to rozumieją. Oni nam też pomagają – dodaje.
Jakub mówi piękną, literacką polszczyzną. W ciągu dwunastu lat pobytu w Polsce obczytał się w naszych podręcznikach i literaturze, o Sienkiewiczu opowiada tak, jakby dopiero co skończył lekturę. Anita po polsku mówi słabiej, powoli wymawia poszczególne słowa. Ale do dzieci mówi z prędkością karabinu maszynowego, po angielsku albo w dialekcie amiszów, mieszance języka angielskiego i niemieckiego. Przy obcych stara się zwracać do nich po polsku. – Muszą się nauczyć – tłumaczy. – Przecież tu będą żyć, bo tu jest nasz dom. Anita wspomina, jak dwa i pół roku temu byli wszyscy w Ameryce, u dziadków, którzy po raz pierwszy mieli zobaczyć wnuki. – Już po tygodniu dzieci nas pytały, kiedy wrócimy do siebie...
Jesteśmy otwarci na innych
Anita i Jakub przyjechali do Polski w listopadzie 1993 r. Ściągnęli ich tu rodzice Jakuba, którzy chcieli w Polsce założyć zbór amiszów. Razem z nimi przyjechało jeszcze jedno młode małżeństwo i kilku kawalerów. Po jakimś czasie tamci wyjechali. – Zniechęciły ich trudności – Jakub tłumaczy, że miejscowa społeczność przyjęła ich dobrze, ale... Przyjechali z wizami turystycznymi i mieli kłopoty ze zdobyciem prawa stałego pobytu. Do tego doszły problemy z pracą, bo wszyscy amisze mają zaledwie podstawowe wykształcenie i zwyczajowo zajmują się stolarstwem albo pracą na roli.
– Poza tym ludzie, którzy całe życie przeżyli we wspólnotach, takich jak zbory amiszów, nie umieją żyć z dala od nich, uważają, że poza wspólnotą nie można żyć dla Boga – mówi Jakub. – Tamci się poddali, a my z Anitą mieliśmy odwagę, żeby się tego uczyć, i teraz... nie potrafilibyśmy do tamtego zamkniętego środowiska wrócić.
Amisze od pokoleń żyją we wspólnotach. Chodzą do własnych szkół, między sobą zawierają związki małżeńskie. – A my jesteśmy otwarci na innych – rzuca Anita. I zaraz dodaje, że mimo oddalenia od wspólnoty, nie zamierzają rezygnować z wyniesionych stamtąd wzorców. Ich dzieci nie pójdą do szkoły, wszystkiego uczą się w domu (polskie władze nie oponują, bo Martinowie nie są obywatelami naszego kraju, a więc nie dotyczy ich obowiązek szkolny). Rodzina nie korzysta z radia, telewizora ani internetu. Bo po co? Szkoda czasu na takie rzeczy, a wszystko, co w życiu ważne, dzieciom przekażą rodzice.
– Nasze dzieci nie muszą mieć telewizora, żeby zabijać czas – Anita uśmiecha się w stronę szalejącej po podwórku gromadki. Ruben ma 9 lat, Joshua – 8, Ilona – 6, Zosia – 4, Waldek – 3, a najmłodszy Krzyś półtora roku. – Zawsze bawią się razem, są zajęci od rana do wieczora – mówi matka. – Uczą się i pomagają nam, pracują w ogródku, żyją w zgodzie z naturą. Dla nich bajki z telewizora są tak nierealne, że aż głupie – dodaje. Czy ich dzieci nie zazdroszczą rówieśnikom? – A czego miałyby zazdrościć? Mają wszystko, czego potrzebują. A najważniejsze, że mają rodzinę, która ich akceptuje i kocha.
– Nie wychowujemy ich bezstresowo – śmieje się Jakub. – Przy takiej gromadzie nie dałoby się, zresztą dzieci od małego powinny się uczyć, że muszą się poddać regułom, które obowiązują wszystkich. A my prawie nigdy się nie rozstajemy.
Ile trzeba do szczęścia?
– Kiedy ostatni raz byłam gdzieś bez dzieci? – zastanawia się Anita. – Kilka miesięcy temu pojechałam do Warszawy, na pogrzeb znajomego. A wcześniej... nie pamiętam. Na niedzielne nabożeństwa do Warszawy, do kościoła zielonoświątkowców, też jeździmy całą rodziną.
Dom Martinów jest wielki jak stodoła, cały pokryty blachą. Jakub zbudował go sam, on też dokonał tradycyjnego podziału na część mieszkalną i gospodarczą, bo dom łączy się z jego warsztatem stolarskim i stodołą. Na parterze jest wielka kuchnia i dwie sypialnie. Na górze pokoje dla dzieci. W kuchni, na dużym stole, Anita przygotowuje posiłek. W garnku grzeje mleko od własnej krowy, na okrągłej blaszce piecze, czy raczej praży chleb, bo z oszczędności nie używa piekarnika. Mąka, też z oszczędności, nie pochodzi ze sklepu. Martinowie kupują na targu pszenicę i sami ją mielą.
– Żywimy się tym, co nam ziemia da – mówi ojciec rodziny. – Uprawiamy kapustę, marchew, groch, truskawki, pod folią mamy pomidory, ogórki i paprykę. Mięso jemy tylko wtedy, jak zabijemy kurę albo świniaka. Do sklepu jeździmy rzadko, po cukier, sól, proszek do prania. Pieniędzy mamy niewiele, tyle co mi się uda na dorywczych pracach zarobić.
– Przez kilka lat obywaliśmy się bez prądu, bo nie mieliśmy pieniędzy na doprowadzenie linii energetycznej – mówi Anita. – Wtedy korzystaliśmy z prądnicy, dwa razy w tygodniu, żeby zrobić pranie. Teraz mamy nawet lodówkę, ale wodę wciąż bierzemy z pompy, bo na pociągnięcie rur pieniędzy nie starczyło.
Kobieta całymi dniami zajmuje się domem, gotuje, robi przetwory, szyje, pracuje w ogrodzie. Czy jest szczęśliwa? – Jeśli człowiek niczego nie oczekuje, to wtedy wiele mu nie potrzeba. A my i tak mamy coraz więcej.
Agata Bujnicka
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!