Faktycznie tak było. Ostatnie metry dzielące ich od zasypanego kolegi ratownicy pokonywali na kolanach, a potem wręcz czołgając się przez zalany wodą chodnik. Małymi łopatkami i gołymi rękami wyrywali kawałki skał i poszarpane elementy konstrukcji...
Tatuś wróci
Doświadczeni ratownicy nie kryli łez wzruszenia, kiedy dopełznął do nich przez wygrzebaną w zwalisku dziurę. Chcieli ułożyć go na noszach, ale on szedł na własnych nogach i powtarzał: – Chopy, ja musza lecieć do domu, żona ma urodziny... – Zrobili mnie w balona – mówi teraz pan Zbigniew z pogodnym uśmiechem. – Wmówili mi, że spędziłem pod ziemią tylko dwa dni, dlatego myślałem, że zdążę na urodziny. Dopiero na powierzchni dotarło do mnie, ile to trwało naprawdę.
– Najstraszniejsze dni w życiu – wspomina teraz jego żona Marlena. – Strach i nadzieja, i znowu strach. Paraliżujący, nie pozwalający normalnie myśleć, jeść ani spać. Nie byłam sama. Razem ze mną ten lęk dzieliła cała rodzina, moja i męża. I nasza córeczka, której próbowaliśmy wmówić, że to nie jej tato jest zasypany, że to jego kolega, którego tato ratuje. Ale ona wiedziała swoje, przecież słuchała radia, oglądała telewizję. I złościła się, kiedy widziała, że płaczę. Tupała nóżką, i powtarzała: Tatuś wróci, tatuś żyje.
Laura to pierwszy cud w rodzinie Nowaków. Urodziła się z dziecięcym porażeniem mózgowym, z niedowładem rączek i nóżek. Rodzice poświęcali jej każdą minutę. – Rehabilitacja, rehabilitacja, rehabilitacja – mówią zgodnym chórem, i z dumą patrzą na żywą jak srebro, pyzatą pięciolatkę z ognistorudymi warkoczami, która w niczym nie odstaje od swoich rówieśników. Mała uśmiecha się szelmowsko trochę szczerbatym uśmiechem. Powtarza: – Ja wiedziałam, że tatusiowi nic się nie stało...
Numer 4515 został
W środę 22 lutego Zbigniew Nowak chciał wziąć wolny dzień, żeby załatwić kilka urzędowych spraw. Pomyślał jednak, że urząd nie ucieknie. Zjadł kromkę chleba z serem, dał buziaka żonie i córce i pojechał na kopalnię. Nie wziął ze sobą kanapek, bo nigdy tego nie robił – pod ziemią smakowałyby jak bryłka węgla unurzana w maśle.
W samo południe odebrał od dyżurnego swój numerek 4515 (tak zwaną blachę, którą przeciąga się przez specjalny czytnik przy każdym zejściu pod ziemię i podczas każdego powrotu na powierzchnię). O 12.30 zaczął szychtę. – Jestem „metaniarzem” – tłumaczy. – Mierzę stężenie gazów, tlenku, dwutlenku węgla i metanu. Byłem jakieś 200 metrów od kolegów, gdy usłyszałem głośne „bum!”. Potem zrobiło się ciemno. Jak pył opadł, próbowałem się rozeznać dokoła. Byłem w jamie, dużej na dziesięciu chłopa, wysokiej na półtora metra. Miałem czym oddychać, czułem, że w pobliżu jest woda. Zapaliłem górniczą lampkę i spojrzałem na zegarek. Było kilka minut po osiemnastej.
– Pod wieczór zaczęłam robić kolację, żeby wszystko było gotowe, jak Zbyszek wróci do domu – mówi pani Marlena. – Mamy taką umowę, że jak kończy robotę, puszcza mi sygnał na komórkę. Tego dnia też tak miało być, ale chwilkę po szóstej poczułam taki wstrząs, aż noże podskoczyły na stole. Potem drugi. Pomyślałam – podziemne tąpnięcie. A potem – O Boże! Zbyszek! Włączyłam telewizor. Na telegazecie była informacja, że w kopalni Halemba były dwa tąpnięcia. Potem, że uratowało się trzydziestu górników i że jeden został pod ziemią. Złapałam za telefon, zadzwoniłam do rodziców, bo tata też jest górnikiem i najszybciej wie, co się na kopalni dzieje. Powiedział mi, że pojedzie sprawdzić. Dopiero potem się przyznał, że już wtedy wiedział, że chodzi o Zbyszka, tylko bał się mi to powiedzieć. Zadzwoniłam na kopalnię, ale oni jeszcze sprawdzali. Wiedziałam, że taka jest procedura, i modliłam się – niech czytnik pokaże, że numer 4515 wyjechał na powierzchnię. Niestety, tak się nie stało...
Modlitwy do świętej Barbary
Pani Marlena ustawiła na stole zapaloną świeczkę i obiecała sobie, że zgasi ją dopiero, jak mąż wróci do domu. Każdego dnia jechała na kopalnię po najnowsze wieści. A potem z kwiatami i świeczkami pod figurkę św. Barbary, patronki górników, żeby modlić się do niej o ocalenie męża.
– Jakbym wiedziała, że póki się modlę, Zbyszek będzie żyć. Ksiądz dał mi obrazek z ojcem Pio. Zostawiła go w naszym kościele pani, którą od nowotworu uratowała modlitwa do ojca Pio, więc modliłam się i do niego, żeby pomógł także mojemu mężowi.
Na początku Zbyszek miał poczucie upływającego czasu. Póki świeciła lampka górnicza, widział cyferblat swojego zegarka i zmieniające się cyferki datownika. Ale na trzeci dzień lampka zgasła. – Zapanowała najczarniejsza ciemność – wspomina uratowany górnik. – Nie widziałem nic, nawet palców swojej ręki. Trochę spałem. Śnił mi się sad babci mojej żony. I pięknie pachnące, soczyste czerwone jabłka.
Jak się budziłem, czułem zapach szczura, który czaił się w pobliżu. Potem zapach zniknął. Pomyślałem – szczur uciekł, więc jest stąd wyjście! Nie myślałem o śmierci, bo nie miałem wpływu na to, co ze mną będzie, myślałem o tym, jakie było moje życie i jakie jeszcze mogłoby być. Że byłbym lepszym mężem, lepszym ojcem. Modliłem się, a przed oczami przebiegała mi cała przeszłość: jak poznałem Marlenkę, jak braliśmy ślub, potem urodziny Laurusi... To było jak film, puszczany tam i z powrotem.
Zbyszkowi nie chciało się pić, bo miał wodę, która zbierała się pod kamieniami, ale był coraz bardziej głodny. W kieszeniach znalazł tylko notes. Zjadał go więc kartka po kartce i wyobrażał sobie, że to schabowy. Tylko trochę niedosolony – mówi i śmieje się szeroko do żony, bo jeszcze nie zdecydował, co ma być na obiad, kiedy wyjdzie ze szpitala. Rolada z kluskami i modrą kapustą, a może schabowy?
Miał dla kogo żyć
Sztab kryzysowy od początku wiedział, gdzie jest górnik – osobisty nadajnik radiowy, który miał zjeżdżając pod ziemię, dokładnie wskazywał to miejsce. Ratownicy mieli dwie drogi dojścia: dłuższą i krótszą. Zapadła decyzja, że będą kopać z dwóch stron jednocześnie. Żeby było szybciej. Żeby zwiększyć szanse zasypanego.
W poniedziałek o trzeciej nad ranem Zbyszek usłyszał dźwięk osypujących się skał. Domyślił się, że to ratownicy, zaczął krzyczeć: „Tu jestem!”, „Wyciągnijcie mnie!”, „Ratujcie!”. I usłyszał pierwszy od pięciu dni ludzki głos: – Cichajta chopy, coś tam słysza... Słyszał, z której strony się do niego dokopują, zaczął im pomagać, drzeć kamień, byle szybciej, byle bliżej. Kiedy wygrzebali wąski tunel, wczołgał się do niego. Chwilę potem był w ramionach kolegów. I tłumaczył, że on musi do domu, na urodziny Marlenki...
Na powierzchnię wywieźli go na noszach, z opaską osłaniającą oczy, żeby nie oślepł od słonecznego blasku. Jak go tylko wynieśli z windy, rzucił się do niego ojciec, Hans Nowak, i teść, Zbigniew Wysocki. – Tata obiecał mi, że nie ruszy się z kopalni, dopóki nie zobaczy Zbyszka i nie złapie go choćby za rękę – pani Marlena ma uśmiech na twarzy, ale oczy wilgotne ze wzruszenia. – Za rękę nie mógł mnie złapać, bo byłem otulony kocami – śmieje się pan Zbyszek. – Ale pamiętam, że pogładził mnie po głowie – przeczesuje palcami krótką czuprynę.
Pod szpitalem św. Barbary wciąż spotykają się ludzie, którzy z całego serca, najlepiej życzą górnikowi i jego rodzinie. Przez pięć dni, jakie spędził pod ziemią, modlili się za niego. Teraz chcą przekazać mu dobre słowo.
– Przeżył chłop, bo miał wiarę – mówią. – Miał dla kogo żyć, miał do kogo wracać. Nie myślał o głupotach, tylko o życiu. To najważniejsze.
Cudem uratowani
Fakt, że bohater naszego reportażu przeżył 5 dni pod ziemią, zakrawa na cud. Ale rekordzistą był inny górnik – Alojzy Piontek. Zasypany w 1971 roku w kopalni Rokitnica w Zabrzu aż 7 dni czekał na przybycie ratowników! Przetrwał w szczelinie o wymiarach 100 na 70 centymetrów.
Agata Bujnicka/ Przyjaciółka
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!