Gdyby nie Damian, zginąłbym w pożarze

Czternastolatek wykazał się większym refleksem i zdecydowaniem niż gromada dorosłych gapiów. On ratował, oni patrzyli.
/ 08.05.2019 15:01
 

– Wcale nie myślałem o tym, że ratuję życie Sebastianowi, po prostu pomogłem mu wyjść – mówi czternastoletni Damian Stępiński, który wyciągnął swojego kolegę z ogarniętego pożarem mieszkania.
Gyby nie Damian, Sebastian pewnie by zginął w pożarze – twierdzi dr Stefan Sobczyński, ordynator Oddziału Chirurgii Dziecięcej Specjalistycznego ZOZ nad Matką i Dzieckiem w Poznaniu, do którego trafił chłopiec. Wylicza obrażenia Sebastiana: – Głębokie oparzenia
52 proc. powierzchni ciała – głowy, szyi, rąk i tułowia, poważne oparzenia górnych dróg oddechowych. Jeszcze kilka minut i chłopiec udusiłby się.

Szczupły czternastolatek z ostrzyżoną na jeża czupryną pół siedzi, pół leży na szpitalnym łóżku. Wpatruje się w swoje ręce, od ramion po palce pokryte bliznami po przeszczepach skóry. Ostrożnie ściska pokaleczone dłonie: – Stałem przy oknie i czekałem na straż pożarną – mówi cicho Sebastian Juś. – To Damian krzyczał, żebym wychodził. Przystawił do okna drabinę i ściągnął mnie na dół. Sam bym się nie ruszył. Stałbym tam i stał. I nie wiem, co by się ze mną stało... Straż pożarna przyjechała, kiedy Sebastian był już bezpieczny. A dorośli sąsiedzi, którym do głowy nie przyszło, by ratować chłopaka, z przerażeniem wpatrywali się w jego poparzone ramiona i twarz.

Zaiskrzył stary przewód
Przedwojenny, piętrowy dom, w którym mieszka kilka rodzin byłych pracowników dawnego pegeeru, stoi na peryferiach Poznania. W mieszkaniu rodziny Jusiów na pierwszym piętrze błyszczą nowiutkie okna, ale na ścianie wciąż widać ślady ognia. Pożar wybuchł w czwartek, 6 stycznia rano. W mieszkaniu był tylko przeziębiony Sebastian. Starszy brat, 19-letni Mirek, był w pracy. Rodzice, Maria i Kazimierz Jusiowie, załatwiali urzędowe sprawy. W pewnej chwili chory chłopak wstał z łóżka, by pójść do kuchni. Otworzył drzwi do przedpokoju i zobaczył ogień. Nie wiedział, że doszło do zwarcia instalacji elektrycznej i z przepalonych kabli posypały się iskry. Przestraszył się.


– Ogień dochodził do kuchni. Wszędzie było pełno dymu – wspomina, jak schował głowę między ramionami i przebiegł przez płomienie, żeby przez kuchenne okno wezwać pomoc. Na podwórku zobaczył sąsiadkę. Zaczął krzyczeć, żeby wezwała straż. Kiedy odwrócił się od okna, płonęły już kuchenne szafki i styropianowe kasetony, którymi kilka miesięcy wcześniej rodzice wyłożyli sufit. Sebastian zawrócił i przez ogień przedarł się do swojego pokoju. Zatrzasnął drzwi, podbiegł do okna. Do pokoju zaczął się przedostawać dym. – Stałem jak przymurowany – opowiada. – Jeden z sąsiadów krzyknął, żebym czekał na straż. No to czekałem. Nic mnie nie bolało, czułem tylko, że jest mi coraz bardziej gorąco. Na podwórku pojawili się ludzie. Nic nie robili, tylko patrzyli. Potem zobaczyłem kolegę ze szkoły, Damiana.
 

Bohaterski kolega
Damian Stępiński zadarł głowę do góry. Zobaczył płomienie i kłęby czarnego dymu wydostające się z okien. Potem dostrzegł Sebastiana.
– Nie krzyczał, po prostu stał koło okna – wspomina chłopak. – Niedaleko tego okna, o jakieś półtora metra – jest mały daszek. Wrzasnąłem, żeby zeskoczył na niego, a sam poleciałem po drabinę. Kiedy ją przyniosłem, Sebastiana nie było w oknie. Drabina była za krótka, nie sięgała do daszku, Damian przystawił ją do ściany, wszedł na nią i zaczął krzyczeć do kolegi żeby wrócił i schodził. Bardzo długo go nie było. Już chciał wspiąć się na daszek i wdrapać się po niego do środka, kiedy Sebastian wrócił. Przełożył nogi przez okno, zsunął się na daszek i wszedł na pierwszy szczebel drabiny. Dalej nie dał rady. – Złapałem go, pomogłem zejść na ziemię, posadziłem na jakimś fotelu ogrodowym. Dopiero wtedy zobaczyłem, jak bardzo jest poparzony... Trząsł się z zimna. Chciałem go czymś przykryć, ale bałem się, że go jeszcze bardziej będzie bolało. Po kilku minutach przyjechały cztery wozy straży pożarnej. Jeden ze strażaków zobaczył Sebastiana. Na poparzonej skórze zaczęły się pojawiać bąble. Strażak wziął go na ręce i zaniósł do wozu. Chwilę później przyjechała karetka pogotowia. Na sygnale odwiozła chłopaka do szpitala.

Dwie szufelki dorobku życia
Gdy o pożarze wiedzieli już wszyscy w okolicy, któryś z nauczycieli zadzwonił do mamy chłopca. – Powiedział tylko, że w moim domu był pożar i oddał słuchawkę jednej z pań – opowiada Maria Juś. – Krzyknęła, że Sebastian ma poparzone nogi i jest w szpitalu. Słuchawka wypadła mi z ręki. Okazało się, że jej syn był na Oddziale Intensywnej Terapii. – Mogłam tylko popatrzeć na niego przez szybę, bo lekarze nie pozwolili mi wejść. Powiedzieli, że jego stan jest ciężki. Że ma dużo poparzeń, że nawdychał się trujących oparów. I że w ciągu trzech dni okaże się, czy przeżyje. Nie pamiętam, jak wróciłam ze szpitala do domu. A domu właściwie już nie było.
– To, co zostało z mebli, można było zebrać na dwie szufelki i wrzucić do pieca – Kazimierz Juś wciąż nie może dojść do siebie. Od pożaru jego żona i starszy syn nocują w hostelu gminnego Centrum Interwencji Kryzysowej w Kiekrzu, ale on nie ruszył się z mieszkania nawet na krok. Nie mógł zostawić miejsca, w którym poszedł z dymem dorobek życia całej rodziny. Wiele tego nie było, bo żyją z 500-złotowej renty pana Kazimierza. Pani Maria nie ma pracy, czasem dorywczo sprząta, pomaga w polu. Wiele rzeczy zrobili w domu sami. – Nie zostało z tego zupełnie nic. Siedzieliśmy w tej ruinie i płakaliśmy – mówi pani Maria. – Ze strachu o Sebastiana. I z przerażenia przed tym, co nas czeka. Dopiero kiedy lekarze powiedzieli, że Sebastian będzie żył, byli w stanie zacząć uprzątanie pogorzeliska i remont. Chcieli, żeby miał gdzie wrócić. Nie mieli oszczędności, ale trochę pieniędzy dała gmina, dorzuciło się gimnazjum, do którego chodzi Sebastian, i wieczorowe technikum samochodowe, gdzie uczy się Mirek. – Robimy wszystko, żeby Sebastian nie oglądał śladów pożaru – mówi mama. – Nie chcemy, żeby coś kojarzyło mu się z tym, co przeszedł. Wystarczająco się nacierpiał.


Sebastian spędził w szpitalu dwa miesiące. Przeszedł cztery przeszczepy skóry na plecach i rękach. Lekarze sprowadzili psychologa, by pomógł mu wyjść z szoku. Czeka go wielomiesięczna rehabilitacja. – Zrobimy wszystko, żeby wrócił do zdrowia – mówi Maria Juś. – Ja spędzam z synem całe dni w szpitalu, mąż remontuje mieszkanie. Pomaga mu wielu ludzi. I Damian, który jest u nas prawie codziennie. Nigdy nie zapomnimy, że zawdzięczamy mu życie naszego syna.

Kilka lat leczenia
Dr Stefan Sobczyński, ordynator Oddziału Chirurgii Dziecięcej Specjalistycznego ZOZ nad Matką i Dzieckiem w Poznaniu
Sebastian miał poparzenia górnych dróg oddechowych, bo powietrze, przesycone chemikaliami z palących się sprzętów dostało się do tchawicy, oskrzeli i płuc. Ręce, tułów i głowa, czyli 52 proc. powierzchni ciała, były poparzone w III, najwyższym stopniu. Przeszedł cztery operacje przeszczepu skóry i wycinania martwicy. Odzyska sprawność, ale czeka go długa, żmudna rehabilitacja. Wiem, że w tej rodzinie jest krucho z pieniędzmi, ale rodzice będą musieli kupić specjalne, szyte na miarę ubranie uciskowe, które zapobiegnie kurczeniu się blizn. Muszą zgromadzić pieniądze na preparaty zmiękczające skórę i likwidujące blizny oparzeniowe. Potrzeba ich dużo, bo bardzo duża powierzchnia ciała została uszkodzona.


Agata Bujnicka

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Tagi: reportaż