Chłopiec ma długie czarne włoski i wielkie niebieskie oczy. Gdy nie śpi, otwiera je szeroko i ciekawie rozgląda się dookoła. Jest spokojny, prawie nie płacze.
– Nie może narzekać na apetyt – uśmiecha się Dorota Polańska, dyrektorka Interwencyjnej Placówki Opiekuńczej w Otwocku, w której przebywa Miłoszek. – Ładnie przybiera na wadze, bardzo dobrze się rozwija, nie choruje.
Zaczyna już nawet rozsyłać pierwsze uśmiechy. A tak niewiele brakowało, żeby nigdy się nie uśmiechnął...
Kwilenie w ciemności
Bożena Wójcik i Piotr Kaput mieszkają po sąsiedzku w niewielkiej wsi Lucynów koło Wyszkowa. Codziennie dojeżdżają do pracy, pani Bożena do podwarszawskich Ząbek, gdzie pracuje w cukierni, pan Piotr do stolicy, gdzie jest sprzedawcą. Każdego ranka przemierzają wspólnie około 2 km do przystanku autobusowego. Tak było również 30 grudnia 2006 roku.
– Pamiętam, że był to jeden z chłodniejszych dni tej zimy, na pewno było poniżej zera – przypomina sobie pani Bożena.
Gdy dochodzą do głównej trasy z Białegostoku do Warszawy, stają w umówionym miejscu, przy znaku drogowym. W tym miejscu zatrzymuje się prywatny autobus, którym jeżdżą.
– Było zupełnie ciemno, bo przy drodze nie ma lamp – opowiada pani Bożena. – Kątem oka zauważyłam, że pod znakiem coś leży, ale pomyślałam sobie, że to na pewno jakieś śmieci. Po chwili jednak usłyszałam płacz dziecka...
Kwilenie usłyszał też pan Piotr. Spojrzeli na siebie zdziwieni. – Przejeżdżał samochód i na chwilę oświetlił pobocze – mówi pani Bożena.
– Zauważyłam, że pod znakiem leży zawiniątko i... się rusza. O matko! Nogi zrobiły mi się jak z waty, opadły mi bezwładnie ręce. „Piotrek, tam leży dziecko!” – wołałam w szoku.
Schowałam je pod kożuch
Pani Bożena podniosła maleństwo: było owinięte w prześcieradło, nawet buzię miało zakrytą. Rozpięła kożuch i przytuliła je do siebie.
– Czułam, jak się wierciło, mocno kopało nóżkami – wspomina.
Pan Piotr natychmiast zadzwonił na policję. Zarówno policja, jak i karetka pogotowia już po chwili zjawiły się na miejscu. Lekarka wzięła dziecko od pani Bożeny. – A ja wpakowałam się do tej karetki i powiedziałam, że nie wyjdę, dopóki nie zobaczę twarzy tego maleństwa – śmieje się pani Bożena. – Pani doktor uchyliła trochę prześcieradło i zobaczyłam połowę buźki otoczonej czarnymi włoskami... Wyszłam z karetki, a oni zawieźli dziecko do szpitala w Wyszkowie.
– Było wyziębione, temperatura jego ciała wynosiła zaledwie 34,5°C – mówi dr Barbara Żelazna, ordynator oddziału noworodkowego, gdzie trafił chłopiec. – Od razu umieściliśmy go w inkubatorze, wkrótce odzyskał normalną temperaturę. Miał też infekcję bakteryjną, która została wyleczona.
Lekarze przypuszczają, że poród odbył się na krótko przed porzuceniem noworodka – dziecko miało jeszcze wilgotną pępowinę, zawiązaną zwykłą nitką.
Wpadnę do szpitala i go poprzytulam
– Całą noc nie mogłam spać – opowiada pani Bożena. – Sama mam dwoje dorosłych dzieci i 4-miesięcznego wnuka. Nie mogłam sobie uzmysłowić, jak można wyrzucić dziecko. Bo przecież gdybyśmy nie zjawili się z Piotrkiem w tym miejscu jeszcze kilka minut, to maleństwo wyziębiłoby się na śmierć.
Następnego dnia z samego rana razem z mężem pojechała do szpitala. Po drodze kupiła dwie identyczne maskotki: jedną dla swojego wnusia, a drugą dla tego porzuconego maleństwa. Od lekarzy dowiedziała się, że to chłopiec i że pielęgniarki dały mu na imię Miłosz – bo tego dnia, gdy się urodził, były imieniny Miłosza.
– Był taki słodki, spał sobie jak aniołek – wspomina pani Bożena.
– Zrobiłam mu zdjęcie. Na pamiątkę...
Pani Bożena jeszcze kilka razy odwiedzała w szpitalu małego Miłoszka. Tak samo, jak pan Piotr z żoną Basią i swoimi dziećmi: 12-letnią Karoliną i 10-letnim Bartkiem. Los niechcianego przez matkę maleństwa bardzo poruszył panią Basię. – Miałam taki pomysł, że na 2–3 godziny wpadnę do tego dziecka, poprzytulam je – mówi. – Przecież jemu tak brakuje ciepła...
Państwo Kaputowie zrezygnowali jednak z tego zamiaru. – Przyzwyczaiłabym się do Miłoszka i potem trudno byłoby się rozstać – wzdycha pani Basia. Myśleli też o adopcji chłopca, ale się nie zdecydowali. – Mamy już dwójkę dzieci, trzeba dać szansę tym, którzy pragną dzieci, a nie mogą mieć własnych – mówi pan Piotr.
Adopcję Miłoszka rozważali również pani Bożena i jej mąż Ryszard.
– Ja to bym go od razu wziął – mówi pan Ryszard. – Ja też – dodaje pani Bożena. – Ale mam już 44 lata i nie te same siły co 20 lat temu, gdy wychowywałam własne dzieci. Musiałabym zwolnić się z pracy, wywrócić do góry nogami całe życie. Chyba rzeczywiście lepiej dać innym szansę adopcji tego ślicznego, zdrowego chłopca.
Czekam na mamę i tatę
Zanim jednak dojdzie do adopcji dziecka, sąd musi uregulować jego sytuację prawną. Stanie się to po zakończeniu policyjnego dochodzenia.
– Wciąż szukamy matki tego dziecka – mówi podinsp. Tomasz Marcinkiewicz, oficer prasowy Komendy Powiatowej Policji w Wyszkowie. – Według nas matka dziecka może pochodzić zarówno z okolic Wyszkowa, jak i z innego miejsca w kraju – dziecko zostało przecież porzucone przy ruchliwej trasie. Za porzucenie dziecka grozi matce do 3 lat więzienia.
– Ona musi być z naszych okolic – przekonują pani Bożena i pan Piotr. – Tylko miejscowi wiedzą, że prywatny autobus zatrzymuje się w tym miejscu. Dziecko zostało porzucone akurat tam, aby ktoś je znalazł. Ale gdybyśmy nie przyszli wtedy na przystanek? Nawet nie chcę o tym myśleć – kręci głową pani Bożena.
Miłoszek przebywał w szpitalu dwa tygodnie. Gdy doszedł do siebie, przewieziono go do ośrodka do Otwocka. Tam, pod troskliwą opieką, czeka na swoich przyszłych rodziców. Na prawdziwą mamę i tatę, którzy pokochają go jak własne dziecko i już nigdy nie skrzywdzą.
Monika Wilczyńska
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!