Agatę Ludwiczak w liceum znali wszyscy. Żywiołowa, zawsze tryskała pomysłami. Mówiła: jadę w góry – i następnego dnia miała wybrane miejsce, trasę podróży i grupę ochotników. Grała w kosza, pływała od pierwszej klasy podstawówki, trenowała skoki do wody. Była pewna swoich umiejętności. Wybierała najwyżej położone miejsca. Ale nie szarżowała, nie skakała na nieznanych sobie kąpieliskach. Tamtą plażę nad Adriatykiem w pobliżu Wenecji znała jak własną kieszeń. Nieraz wypoczywała na niej z mamą i ich włoskimi znajomymi. Również tego lata, po skończeniu trzeciej klasy liceum. Skakała z ramion kolegi. Raz, drugi, dziesiąty. Przy jedenastym poczuła się słabo. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, zsunęła się z ramion chłopaka do wody i uderzyła szyją o dno. – Poczułam skurcz. Przestałam czuć ręce i nogi – mówi obecnie 26-letnia Agata. Znajomi od razu wyciągnęli ją na brzeg. Była przytomna, odpowiadała na pytania, próbowała podnieść głowę, zobaczyć, co się stało. Słyszała, jak ktoś wzywa pogotowie. Pomyślała – przyjadą, dadzą mi zastrzyk i będzie dobrze. Był 27 sierpnia 1997 r. Pięć dni później Agata miała rozpocząć naukę w klasie maturalnej.
Brutta rotta
Zabrano ją do najlepszej kliniki neurochirurgicznej we Włoszech. Przeszła trzygodzinną operację. Po tygodniu kolejną. – Byłam przerażona. Lekarze powtarzali tylko „brutta rotta” – brzydkie złamanie, a ja ciągle pytałam, czy córka będzie chodzić – wspomina pani Anita, mama Agaty. Na to pytanie nie umiał odpowiedzieć żaden specjalista. W części szyjnej kręgosłupa Agata miała złamany jeden kręg, drugi – zmiażdżony, i poważnie uszkodzony rdzeń kręgowy, co spowodowało paraliż wszystkich kończyn. – Być może dlatego, że odruchowo podniosłam głowę? Nikt nigdy nie uczył mnie, co robić po wypadku, więc nie wiedziałam, że pod żadnym pozorem nie należy wtedy ruszać głową – mówi Agata. Po trzech tygodniach przewieziono ją z Włoch do Wojskowej Akademii Medycznej w rodzinnej Łodzi. I tu lekarze milczeli na temat stanu jej zdrowia. Po czterech miesiącach leczenia trafiła do ośrodka rehabilitacyjnego. Wcześniej nie zwracała uwagi na niepełnosprawnych. Czasem mijała ich na ulicy, ale poznała dopiero w ośrodku. W większości ludzi młodych – na wózkach, wyciągach, o kulach, z protezami. Uzmysłowiła sobie, jak wielu ich jest. Patrząc na nich i rozmawiając z nimi, zrozumiała, że już nigdy nie będzie chodzić. – Nie, nie załamałam się – mówi Agata. – Wiedziałam jedno: jesteśmy z mamą same, nie mogę jej obciążać swoim problemem. Dlatego zrobię wszystko, by być jak najbardziej samodzielna. Pani Anita uśmiecha się: – Agata zawsze taka była. Nie dzieliła włosa na czworo. Nie zastanawiała się, co by było gdyby, tylko działała.
Dobrze mieć takich przyjaciół
Rok po wypadku Agata wróciła do domu. A w nim czekali już na nią znajomi ze szkoły, klasy i podwórka. – Dla mnie to był szok – opowiada Andrzej Rychlewski, jej kolega z podwórka. – Agata była taka ruchliwa, a tu leży. Sądziłem, że się załamie, ale ona normalnie rozmawiała, śmiała się. – Codziennie były u niej tłumy ludzi – mówi Agnieszka Dominowska, znajoma ze szkoły. – Po dziesięć, piętnaście osób. Prawie tak jak dzisiaj – wskazuje na kręcącą się po mieszkaniu młodzież. Na pierwszy rzut oka trudno rozpoznać, kto jest tutaj gościem, a kto domownikiem. Bo wszyscy czują się jak u siebie. Ktoś pyta, czego się napijemy, ktoś inny podsuwa słodycze, jakaś dziewczyna karmi psy, a chłopak szuka dodatkowych krzeseł. Agata siedzi otoczona wianuszkiem znajomych. Żartuje, że wczoraj spadła z łóżka podczas zabawy z ukochanym psiakiem Borysem. – Nie mogłam wyhamować – śmieje się, a za chwilę stwierdza: – Chłopaki, przenieście mnie na łóżko. Mój kręgosłup musi odpocząć od wózka! Na te słowa czterech mężczyzn z wprawą chwyta ją pod pachy i kolana i układa wygodnie na materacu. Jedna z dziewczyn przystawia Agacie do ust słomkę z kubka z herbatą. – Naprawdę mam szczęście do ludzi – mówi Agata. – No, co ty… – przerywa jej rozbawiony chórek. Znajomi od początku pomagali jej w rehabilitacji. Przychodzili po zajęciach i ćwiczyli palce, nogi, dłonie. Przesadzali na wózek, pomagali się ubrać i prowadzali na spacer.
Bez taryfy ulgowej
Agata dotrzymała słowa. Robiła wszystko, by być samodzielna. Wróciła do szkoły. A właściwie szkoła przyszła do niej, bo nauczyciele prowadzili z nią lekcje w domu. Również w domu, przed komisją egzaminacyjną Agata zdała maturę. Część pisemną dyktowała nauczycielowi w obecności komisji. Ustną zdawała, siedząc na wózku. Nie chciała mieć żadnej taryfy ulgowej. Następny rok poświęciła na rehabilitację. Ćwiczyła po kilka godzin dziennie, w domu z rehabilitantem i w specjalnym ośrodku w Łodzi. Zaczęła ruszać rękoma na tyle, że mogła sama jeść i umyć zęby. – Ale nadal muszę liczyć na pomoc innych. Czasem strasznie mnie to wkurza – śmieje się Agata. Sama pisze też na komputerze. Pierwszy, używany, załatwił jej znajomy. Drugi wychodziła mama w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON). Tą samą drogą załatwiła córce stypendium, kiedy Agata w 2000 roku dostała się na studia. – Wybrałam dziennikarstwo, bo zawsze mnie to interesowało, w dodatku uczelnia była przystosowana dla osób na wózkach – tłumaczy Agata. – Ona jest kopalnią pomysłów – mówi Marlena Radomska, znajoma Agaty ze studiów. – Agata wmyśla, o czym będziemy pisać lub robić audycje, a my tylko je realizujemy.
Agata nigdy nie wykorzystywała w szkole swojej sytuacji. Prosiła najwyżej znajomych z roku, aby podwieźli ją na jakiś materiał, potrzymali sprzęt, na którym nagrywała rozmowę dla radia. Na trzecim roku pisała pracę dyplomową o łodzianach w Radiu Wolna Europa. Wtedy większość z nich mieszkała w różnych miastach Polski. Ale to nie był powód, żeby się poddawać. – Trzeba było, to jechałam do Warszawy lub Krakowa – stwierdza Agata.
Żyję, tylko inaczej
Teraz jest na studiach magisterskich. Pomaga przy prowadzeniu portalu internetowego. Utrzymuje się z renty i stypendium z PFRON. Nadal mieszka z mamą. Od dwóch lat w specjalnie przystosowanym dla niej mieszkaniu, z windą prowadzącą do balkonu. Utrzymanie takiego mieszkania kosztuje sporo, ale nie żałują, bo nareszcie mają więcej swobody. Dwa razy w tygodniu do Agaty przychodzi rehabilitant. Raz w tygodniu sama jeździ do sali ćwiczeń, gdzie spotyka się z innymi osobami na wózkach. Grają w rugby, ćwiczą jazdę po ulicach. Na spotkania Agata jeździ busem dla niepełnosprawnych, który miesięcznie kosztuje ją 300 zł. To więcej niż za autobus, ale mniej niż za taksówkę. – Nie mam wyjścia. Bo nie chcę siedzieć w domu i patrzeć w sufit – wyjaśnia Agata. – Robię to, co dawniej. Tylko wolniej lub rzadziej.
Chodzi do kina, na basen, co roku jeździ na wakacje. Zawsze z rehabilitantem, a mamie daje wtedy wolne od siebie. Była na obozie żeglarskim dla osób na wózkach. Odwiedziła też plażę, na której miała wypadek.
– Spotkałam tamtego kolegę. Początkowo bał się mnie, ale powiedziałam mu, że nie mam żadnych pretensji. Przecież żyję, tylko inaczej.
Anna Grzelczak
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!