Nomen-omen odpukać...

monte carlo
Tak, jestem przesądna i już. Jednak ta moja skłonność okazała się nad wyraz pożyteczna. Ale po kolei...
/ 15.09.2008 13:45
monte carlo
Nie mogłam spać tej nocy. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje, pomyślałam sobie i zwlekłam się z łóżka tuż po piątej. Oczywiście wstałam lewą nogą, bo zawsze zapominam o przestrogach babci, która powtarzała: "nigdy nie wstawaj lewą nogą, bo to przynosi pecha". Podeszłam do okna i zamarłam – wschodzące znad horyzontu słońce było purpurowo czerwone jak piwonie w moim ogródku.
To zły omen – pomyślałam. Mój mąż jeszcze spał, więc postanowiłam zrobić śniadanie i trochę poczytać. Wstawiłam wodę na herbatę i zaczęłam przeglądać moją ulubioną "Wróżkę".
Oczywiście zaczęłam od horoskopu. Zawsze od niego zaczynam. "W nadchodzącym tygodniu może pojawić się przed tobą możliwość dalekiej egzotycznej podróży, gwiazdy jednak nie będą w położeniu, które sprzyjałoby jej podjęciu... Bądź ostrożna!" – przeczytałam poradę w znaku Panny.

No tak, wprawdzie jestem Panną, ale żadne dalekie podróże mi nie grożą – pomyślałam smutno. Wiszę jeszcze bankowi za kredyt mieszkaniowy, więc niby za co miałabym pojechać w daleką egzotyczną podróż. Wolne żarty. Chociaż dobrze byłoby np. wybrać się w końcu z moim ślubnym w zaległą podróż poślubną, w którą nie pojechaliśmy wcześniej, bo oszczędzaliśmy na mieszkanie, meble i coś tam jeszcze.
Prawie zapomniałam o tej wróżbie, gdy około dziewiątej zadzwonił nagle mój telefon komórkowy i miła pani słodkim głosem poinformowała mnie, że właśnie w sms-owym konkursie promocyjnym serka topionego, na który wysłałam przed tygodniem swój sms, wygrałam dwuosobową wycieczkę na Lazurowe Wybrzeże.

W pierwszym odruchu, oszalałam z radości. Ale już po chwili przyszła chłodna refleksja – przecież to moje życzenie musiało się spełnić, bo zapowiadał je nie tylko horoskop, ale też Tarot i pasjans, które postawiła mi moja przyjaciółka Kaśka na jej imieninach. Obok kart z zapowiedzią podróży były tam też karty oznaczające kłopoty. Ale nimi się nie przejmowałam. No cóż, wiadomo, że nie ma róży bez kolców.
Zresztą przecież nie wszystkie przepowiednie spełniają się stuprocentowo, choć jestem przekonana, że większość tak. Za to mój mąż kompletnie w te "czary-mary", jak mówi, nie wierzy. Ciągle mi wypomina kominiarza, któremu dałam 20 zł, gdy przyszedł w nowy rok z życzeniami. A przecież kominiarz przynosi szczęście, więc nie mogłam go spławić...
– Jakie szczęście? – sierdził się mój ślubny – Ten czarny pajac przyniósł ci tylko odbity na powielaczu "kominiarski kalendarz" z kretyńską instrukcją, jak ustrzec dom przed pożarem. To warte jest najwyżej 50 groszy, a ty trzymałaś się przy tym za guzik spodni, tak, że omal go nie urwałaś. Aż strach pomyśleć, co by było, gdybyś była żoną tego specjalisty od kominów – musiałabyś cały dzień trzymać się za guziki, aż byś je pourywała i spodnie by ci spadły.

"No i co? Jak teraz wyglądasz, ty złośliwy niedowiarku?" – pomyślałam sobie z mściwą satysfakcją, trzymając telefon przy uchu. Spytałam panią, jak będę mogła odebrać moją wygraną, a ona poprosiła tylko, abym przysłała jej dane swoje i osoby towarzyszącej za pośrednictwem e-maila, a po bilet i hotelowe vouchery miałam się zgłosić do przedstawicielstwa biura podróży organizującego wyjazd już na lotnisku.
– Kochanie, niespodzianka, jedziemy do Francji w romantyczną podróż we dwoje! – krzyknęłam od progu.
– To rzeczywiście niespodzianka – mruknął znad gazety. – Zrobiłaś skok na bank, czy porwałaś samolot?
– Wygrałam konkurs, niewierny Tomaszu. Bo żeby wygrać, trzeba grać – zacytowałam pana z telewizora.
– To faktycznie niewiarygodne, a kiedy mielibyśmy lecieć?
– W piątek przed długim weekendem – odparłam. – Cieszysz się kochanie?
– Ja tak, ale nie wiem, czy ty będziesz... W piątek jest trzynastego – rzucił, uśmiechając się ironicznie.
Zdrętwiałam. No tak, o tym zupełnie nie pomyślałam. Co dobrego może człowieka spotkać w takim dniu? I jak ja wsiądę do samolotu? Umrę ze strachu, zanim dolecimy. Tym bardziej, że moja numerologia na ten dzień też nie jest najlepsza. Cóż, postanowiłam robić dobrą minę do złej gry.
– Wezmę ze sobą medalik ze świętym Krzysztofem, chroniący od złych przygód i odpukam w niemalowane drewno przed wyjazdem – burknęłam bez przekonania. – I jeszcze postawię buty na parapecie, bo inaczej nie będzie ładnej pogody – zaśmiałam się.
– Nie bierz tylko do torebki podkowy na szczęście, bo przez wykrywacz metali nie przejdziesz – zaśmiał się zgryźliwie mój małżonek, ponownie zatapiając nos w gazecie.
– Ta wyprawa może być szczęśliwa bez czterolistnych koniczynek i podków – odpaliłam. – Wystarczy, że my będziemy do niej pozytywnie nastawieni.
A czterolistną koniczynkę i tak zabiorę, bo mam ją zasuszoną pod okładką paszportu.
– Nigdy nie zrozumiem tych twoich guseł – burknął. – Zabierasz koniczynkę na szczęście. A co by było, jak byś zabrała ich trzynaście?
– Czepiasz się człowieku bez wiary – odparłam i udałam się do swojego pokoju pakować walizkę.
Mimo tych kąśliwych uwag mój mąż był naprawdę szczęśliwy z powodu tego niespodziewanego wyjazdu i jakby nawet mniej się śmiał z mojej skłonności do przesądów.
Ale na szczęście nic złego nie zdarzyło się ani podczas podróży, ani pobytu w tym bajkowym zakątku Francji. Było pięknie – Marsylia, Awinion, Nicea, Saint–Tropez, Cannes, Monaco i w końcu Monte Carlo, gdzie spędzaliśmy ostatni dzień naszej cudownej spóźnionej podróży poślubnej.

Ostatniego dnia pobytu mój małżonek zaproponował, by po południu pójść zobaczyć słynny tor wyścigowy, na którym za kilka dni miał jechać Robert Kubica. Oczywiście odmówiłam i poszłam wykąpać się w basenie. Gdy wróciłam około 18., męża jeszcze nie było.
– Łazi gdzieś po mieście, oglądając wystawy albo popija piwko w którejś z nadmorskich knajp – pomyślałam. Ale gdy nie było go jeszcze o 20., zaczęłam się niepokoić. Coś się stało – myślałam – przecież nigdy się nie spóźniał. Nie powinnam lekceważyć horoskopów, które ostrzegały mnie przed tym wyjazdem. Na pewno stało się nieszczęście. Nie powinnam jechać... Powoli wpadałam w panikę.

I wtedy, było już dobrze po 21., otworzyły się drzwi do pokoju i jak gdyby nigdy nic wszedł mój małżonek. W ręku trzymał plastikową reklamówkę.
– No tak, ja tu odchodzę od zmysłów, a ty sobie w najlepsze zakupy robisz – powiedziałam z wyrzutem.
– Przepraszam za spóźnienie – odparł z uśmiechem. – Ale gdy wracałem z tego toru, przechodziłem obok jakiegoś kasyna. I facet w liberii zaprosił mnie do środka. Pomyślałem sobie, że być w Monte Carlo i raz nie zagrać to tak, jakby być w Paryżu i nie widzieć Wieży Eiffla. Więc wszedłem i postawiłem 10 euro... na trzynastkę.
O Boże – jęknęłam, przegrałeś nasze ostatnie pieniądze...
– Przeciwnie. Miałem niesamowity fart. Trzynastka wyszła cztery razy z rzędu. Omal nie rozbiłem banku.
A później przeniosłem się jeszcze do stolika z pokerem i wiesz co, nigdy jeszcze mi tak karta nie szła... Dlatego się spóźniłem – powiedział wysypując zawartość reklamówki na łóżko. Mamy teraz 60 tysięcy euro, więc spłacimy nasz dług bankowi.

Oniemiałam na widok pokaźnej piramidki banknotów na hotelowym łóżku.
– Chyba przestanę wierzyć w przesądy – wymamrotałam, spoglądając w okno, za którym słońce w kolorze purpurowo–czerwonym, jak piwonie w moim ogródku, właśnie zachodziło za horyzont.
– A ja przeciwnie – powiedział mój mąż, uśmiechając się przekornie. – Ale, ale, powiedz, co robiłaś na tym basenie? Bo mi ta karta szła podejrzanie dobrze, a jest takie przysłowie – zresztą sama wiesz najlepiej – że "kto ma szczęście w kartach...". Oboje się roześmieliśmy.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA