Dziś, po blisko czterech latach, kiedy powraca z rodzinnych wizyt w ukochanej Łodzi i samolot kołuje nad londyńskim Heathrow, uśmiecha się do siebie: No, jestem już w domu... Mieszka w centrum – w Westminster. Na King Street w dzielnicy Hammersmith ma biuro. Wynajmuje je w budynku Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w Londynie za niemałą kwotę. Do szpitala, w którym jest położną, ma z domu pół godziny metrem. Nie myli już kierunków, nie przeszkadza jej ruch lewostronny, przywykła do gwaru 10-milionowej metropolii.
– Łódź wydaje mi się teraz malutka – zauważa. – Ale i Londyn się zmienił... Wszędzie słychać język polski. W każdym barze, sklepie, pubie, banku, szpitalu znajdzie się pracownika z polskim imieniem na plakietce identyfikacyjnej. Jeśli za kierownicą piętrusa (piętrowy londyński autobus) siedzi porządnie ogolony mężczyzna w odprasowanej koszuli, to od razu wiadomo że... Polak.
Niedaleko jej biura jest słynna polska „ściana płaczu” – z ofertami pracy. Nieraz przechodząc obok służyła za tłumacza przyjezdnym i zagubionym rodakom. – Ale pracy jest coraz mniej i trzeba znać angielski, żeby znaleźć odpowiednie zajęcie – mówi.
– Pracodawcy nie płacą jak przedtem 10 funtów za godzinę, a o połowę mniej. Tyle nas tutaj Polaków, że czasem zdaje mi się, iż jestem nie na
Oxford Street, ale na Piotrkowskiej...
Nie miałam żadnego wyboru
Pamięta, jaka była szczęśliwa, kiedy po 3-letnim pomaturalnym studium dostała etat położnej w szpitalu Jordana na Przyrodniczej. W Jordanie przyszła na świat. – Byłam uczuciowo związana z tym miejscem – opowiada. – Spełniałam swoje powołanie, miałam fajne koleżanki. Szpital po
generalnym remoncie, piękny i kolorowy, przyjmował nawet zagraniczne pacjentki. Myślałam – tu się urodziłam, tu przejdę na emeryturę...
Władze miasta zdecydowały jednak o zamknięciu położnictwa w Jordanie i usytuowaniu w nim interny. Położnym pozostało przekwalifikowanie się albo szukanie etatu gdzie indziej. – W bezrobotnej Łodzi graniczyło to z cudem – mówi Ola. – Zarabiałam 780 zł na rękę, z dodatkami i dyżurami. Mąż akurat stracił pracę. Nie mieliśmy za co rachunków zapłacić...
Przypomniała sobie o dalszej rodzinie ojca w Londynie. Ostatni grosz wysupłała na kasety do angielskiego. Uczyła się sama, bo na kurs nie było jej stać. Jesienią 2002 r. wybrała się do Anglii, aby tam rozpoznać swoje szanse. Rodzina zapewniła nocleg, pracę znalazła od razu mimo kulejącego angielskiego. Złożyła dokumenty potrzebne do rejestracji dyplomu. – Kłopot z polskimi pielęgniarkami jest taki, że na Zachodzie mają inne kryteria oceny – wyjaśnia. – Tam nikogo nie interesowało, co ja umiem, ile porodów przyjęłam. Chcieli wiedzieć, ile razy uśmiechnęłam się do pacjentki, ile dobrych rad jej udzieliłam.
Wróciła z Londynu i zaczęły się nieprzespane noce. Mąż nie chciał słyszeć o emigracji. Ją obleciał strach – bo bariera językowa, inne medyczne procedury, obca mentalność... – Nie miałam jednak wyboru – mówi. – Tu widmo biedy, tam niepewność.
W grudniu poleciała ponownie, dopełnić formalności. Od stycznia wzięła zaległy i bieżący urlop. Bała się rozwiązać umowę o pracę. Nie chciała palić za sobą mostów. Myślała: jak się nie uda, wrócę do Jordana.
Śnił mi się polski sernik i wuzetka
Angielski szpital nie zrobił na niej wrażenia. Wszyscy tam dziwili się, że umie prawie tyle co lekarz. Angielska pielęgniarka nie robi dożylnego zastrzyku ani EKG. Nie zauważyła specjalnej różnicy w procedurach. Choć tu pacjentka po porodzie wychodzi po 12 godzinach, w Polsce po 3 dniach. Zaimponowała jej nowoczesna aparatura, sprzęt, dostępność do leków.
– W Jordanie czasami główkowałyśmy, skąd wziąć przeciwbólową tabletkę dla pacjentki – wspomina.
Wysłali ją na językowy kurs. Dostała na początek 1050 funtów, po dwóch miesiącach 1200. Pomnożyła razy sześć i czuła się jak krezus. Teraz ma więcej, ale już nie przelicza.
Najgorsza była tęsknota i samotne wieczory z poduszką mokrą od łez. I ten moment, gdy zdecydowała, że zostaje w Londynie, i musiała wypowiedzieć pracę w Łodzi. Do sklepiku, gdzie był faks, szła na trzęsących się nogach. Wysłała wypowiedzenie, wyszła i przepłakała drogę do domu. Jakby jej ktoś umarł.
Długo nie mogła przyzwyczaić się do tutejszych smaków. Śniła jej się polska pomidorowa, sernik i wuzetka. Na telefony do Łodzi wydawała majątek. W weekendy podróżowała – do Paryża, Brukseli, do Holandii. Odwiedzała muzea, poznawała nowe miejsca, ludzi. Nie stała już godzinę przed półką z kremami i nie obracała słoiczków, szukając ceny. Nie wie, ile kosztuje lakier do paznokci. Teraz kupuje taki, jaki jej się podoba.
Za fachowcami ściągnęły ich żony
Z każdym miesiącem było łatwiej, ale mąż długo nie dawał się przekonać, by dołączyć do niej. Przyjechał niedawno, w grudniu. Pracuje jako kierowca tira. Wynajmują dwupokojowe mieszkanie. Kupili auto. Na razie nie myślą o własnym mieszkaniu czy domu. Jeszcze tkwią jedną nogą w Londynie, drugą w Łodzi.
Ola prowadzi polską kuchnię. Od dwóch lat może kupić w licznych polskich sklepach i sklepikach polskie specjały – wędliny, sery, kiszone ogórki, warzywa, kapustę na bigos, chleb... Coraz częściej zaopatrują się w nich Brytyjczycy.
– Nie ma takiej sfery usług czy biznesu, w której nie byłoby Polaków – relacjonuje. – Polskie kościoły, taksówki, szkoły, kancelarie prawnicze, dom pogrzebowy, domy weselne... – wylicza bez końca. – Za fachowcami – budowlańcami, kierowcami, elektrykami, hydraulikami – ściągnęły do Londynu ich żony i dzieci, często z bezrobotnych miasteczek. Można nie znać słowa po angielsku, żeby zorganizować codzienność, obracając się wyłącznie w polskim środowisku.
W szpitalu Oli urodziła już niejedna Polka. Pomysł na założenie szkoły rodzenia podsunęło więc samo życie. Zrealizowała go w ubiegłym roku. Ma wiedzę, praktykę, łatwo nawiązuje kontakty, a po pracy w szpitalu miała dość wolnego czasu.
Komórka Oli dzwoni bez przerwy. Przed chwilą skończyła rozmawiać z ciężarną w szóstym miesiącu, która przyleciała samolotem z kraju i poczuła się fatalnie. Za wizytę bierze 15 funtów, ale telefonicznych porad udziela bezpłatnie.
W jej szkole rodzenia Polki nie tylko przygotowują się do porodu według najlepszych standardów, ale też dowiadują się, jakie świadczenia socjalne przysługują im w Anglii z tytułu macierzyństwa.
„Kochanie” brzmi lepiej niż „darling”
Do założenia biura matrymonialnego namówili ją znajomi, uważając, że ma szczęśliwą rękę. – Raz czy drugi udało mi się kogoś z kimś zapoznać i wyszło z tego wesele – śmieje się. A poważnie mówiąc, sama zaznała samotności i wie, jakim potrafi być koszmarem. – Tutaj jest mnóstwo różnych agencji dla samotnych, ale dla Polaka polskie „kochanie” brzmi lepiej niż angielskie „darling” – dodaje.
Do jej biura, otwartego codziennie po południu, przychodzą ci, którzy szukają nie tylko partnera na życie, ale też towarzystwa na wspólne zakupy, na piwo, na mecz, do kina. Klientkami są też samotne matki z dziećmi, które chcą poznać inne matki, aby razem wybrać się na spacer do parku czy pogadać o swoich sprawach po polsku.
Zasadą biznesu Oli jest absolutna dyskrecja i żadne tam komputerowe kojarzenie znaków zodiaku czy koloru oczu. Ola poznaje ludzi, stara się jak najwięcej o nich dowiedzieć i od razu wie, kto z kim powinien się spotkać. Nie opowiada jednym o drugich. Proponuje nawiązanie kontaktu i zazwyczaj trafia w dziesiątkę.
Wśród jej klientów jest cały przekrój polskich emigrantów – fachowcy różnych branż, właściciele firm, inżynierowie na kontraktach. Jest magister mikrobiologii robiąca doktorat, pracownica banku, lekarka. Sporo wykształconych kobiet po rozwodach i mężczyzn, których związki uczuciowe przegrały z emigracją. I coraz częściej zaglądają do biura Brytyjczycy.
Każdy może zostać członkiem tego klubu samotnych serc, dopóki nie znajdzie drugiego samotnego. Miesięczna opłata – 20 funtów. Dwumiesięczna – 35 funtów. Kwartalna – 50.
Ola prowadzi swój klub od stycznia, a już we wrześniu szykuje się na dwa wesela. Prowadzi go legalnie, założyła bez zbędnych formalności, z pomocą prawniczej kancelarii. Podoba jej się, że tu w cenie jest kreatywność. – Niechby w Łodzi położna próbowała wyjść z takim pomysłem! – mówi. – A tu, proszę bardzo!
Jeśli w kraju coś się zmieni
Na brak zajęć ostatnio nie narzeka. Marzy o wolnej chwili, by z mężem gdzieś wyskoczyć. Jesienią rozpocznie studia, żeby podnieść zawodowe kwalifikacje. Nie wie, czy uda jej się pogodzić pracę z biznesem. Na razie o tym nie myśli. Bardziej o tym, że już czas na powiększenie rodziny.
Dwa, trzy razy w roku lata do Łodzi. Odwiedza koleżanki w szpitalu, opowiada im o Londynie. Nie wie, czy jej zazdroszczą. Serce jej się ściska, gdy żalą się na płace. Zaraz widzi siebie, tę sprzed czterech lat, zestresowaną i smutną. Każdej mówi – przyjedź, spróbuj.
Zdecydowali z mężem, że pozostaną na emigracji, dopóki w kraju coś się nie zmieni. Jeśli zmieni się na lepsze, wrócą. Kupią sobie domek na Bałutach i choinkę przed domkiem posadzą. Tylko tam, na ukochanych Bałutach...
Dla tych, którzy marzą o emigracji, radę ma jedną – nie jechać w ciemno, bez znajomości języka i odpowiednich kwalifikacji, bo dziś bywa, że w Londynie nawet etaty śmieciarzy zajmują polscy politolodzy...
Co trzeba wiedzieć
1. Jeśli planujesz pracować dłużej niż miesiąc, należy zarejestrować się w Home Office. Odpowiedni formularz i bliższe informacje znajdziesz na stronie www.workingintheuk.gov.uk
2. Musisz wyrobić sobie National Insurance Number, czyli NIN, indywidualny, nadawany raz na całe życie numer ubezpieczenia społecznego (odpowiednik naszego NIP). Wyrabia się go w Jobcentre (urzędzie pracy) i jego filiach. Można zażyczyć sobie tłumacza.
3. Konto bankowe założyć łatwo. Potrzebne – paszport ewentualnie międzynarodowe prawo jazdy, dokument potwierdzający miejsce zamieszkania (może nim być umowa najmu, rachunek za gaz, elektryczność, telefon).
4. Opieka lekarska jest bezpłatna. Trzeba jednak zarejestrować się w najbliższej rejonowej przychodni i wybrać sobie lekarza rodzinnego.
Porównanie cen
Najniższa płaca w Wielkiej Brytanii – 808 funtów brutto (ok. 700 netto). Średni kurs funta – ok. 6 zł. Na jednego hamburgera w Londynie pracuje się 16 minut, w Warszawie – 44 minuty. 1 kg kiełbasy – 8 funtów. Chleb – 1 funt. 1 l mleka – 60–80 pensów. Kurczak – 1,8 funta. Mieszkanie można wynająć za 500–600 funtów. Tygodniowy bilet na autobus – 13,5 funta. Jednodniowy – 3,5. Jednorazowy – 1,5. Tygodniowa Travelcard (na pociąg, metro i autobusy) – 31 funtów.
Polskie oblicze Londynu
W Wielkiej Brytanii przebywa już około miliona Polaków. Najwięcej nas w Londynie. 85 proc. emigrantów nie przekroczyło 34. roku życia. Home Office od maja 2004 r. zarejestrował ok. 300 tys. polskich pracowników. Polacy w ub. roku odprowadzili do budżetu Korony 300 mln funtów podatków. Według polskiego NBP, w 2005 r. prywatne transfery pieniędzy z zagranicy wyniosły prawie 22 mld złotych.
W Londynie wychodzą 3 polskie gazety: „Goniec Polski”, „Polish Express”, „Dziennik Polski”. Są dwie stacje radiowe – Radio Orła i Radio HeyNow. Dwa polskie portale internetowe. Wystarczy wystukać: www.londynek.net, żeby znaleźć polskie oblicze Londynu.
W każdej dzielnicy jest polska sobotnia szkoła i polskie harcerstwo. Jest kilka naszych kościołów oraz mnóstwo sklepów, restauracji, klubów... W polskim ośrodku na King Street – teatr, biblioteka, księgarnia, dom pogrzebowy, szkoła rodzenia i biuro matrymonialne.
Jak szukać pracy
Nie jest trudno o pracę w Londynie pod warunkiem, że zna się angielski na przynajmniej średnim poziomie. Szuka się jej w anonsach gazetowych, portalach internetowych, w Jobcentre i jego filiach. Wystarczy wystukać w wyszukiwarce internetowej – praca w Anglii, żeby dowiedzieć się, gdzie się skierować, jakie dokumenty będą potrzebne, jak napisać CV po angielsku. W Jobcentre można wybrać interesującą ofertę, wydrukować szczegóły, bezpłatnie skorzystać z telefonu, aby zadzwonić do pracodawcy.
2 września odbędą się w Londynie III Polskie Targi Pracy, na których agencje rekrutujące pracowników przedstawią różnorodne oferty i będą od ręki zatrudniać. Zaprasza się na nie wszystkich, którzy szukają pracy lub chcą ją zmienić. Miejsce targów – sala Chablis Suite w hotelu Novotel West, w dzielnicy Hammersmith.
Zdzisława Jucewicz
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!