Prawdziwki i muchomory

las, grzyby
Przyzwyczaiłem się do samotności. Były jednak chwile, kiedy tęskniłem za dotykiem i ciepłem kobiety. Dobry los sprawił, że spotkałem miłość na jesień życia.
/ 14.08.2008 13:25
las, grzyby
Piękny jest sierpniowy las! Lato jak dojrzała kobieta spieszy się, żeby pokazać wszystko, co w niej ładne i smaczne. Więc od nadmiaru smaków, kolorów, zapachów i dźwięków, aż głowa boli i człowiek się oblizuje na myśl, że to, co najpierw podziwiał, zaraz zje z wielkim zadowoleniem i apetytem.
Na przykład – grzyby! Pokażcie mi kogoś, kto nie lubi wędrować między sosnami lub dębami, żeby znaleźć podgrzybki w brązowych kapeluszach na jasnożółtej, siateczkowej podszewce lub krępe borowiki o grubych nogach w kolorze kawy z mlekiem.
Nie szkodzi nawet, jak się wpakuje nos w pajęczynę albo poślizgnie na zbutwiałych liściach. Las pachnie i śpiewa, jak nic na świecie. Od czterdziestu pięciu lat żaden zapach tak mnie nie oszałamiał, a muzyka nie zachwycała.

Nie jestem leśnikiem, niestety, chociaż to byłoby dla mnie najwłaściwsze zajęcie. Pracuję jako programista w dużej firmie zagranicznej i rzadko mam czas na spacery wśród brzóz i paproci. Kiedy tylko jednak mam kilka wolnych godzin, jadę w takie jedno miejsce, gdzie są jeszcze studnie, grube, płócienne sienniki wypchane pachnącą słońcem słomą, prawdziwe pomidory rwane prosto z krzaka i ogórki z szarymi brodawkami na sinozielonej skórce. Do tego wystarczy chleb i dobre masło. Niczego więcej nie trzeba!
Lubię być sam. Przez wiele lat wdowieństwa przyzwyczaiłem się do samotności i dobrze mi z nią. Moja żona zmarła wcześnie, dzieci mieć nie zdążyliśmy. Czasami jednak tęskniłem. Ja również potrzebowałem czułości, którą potrafią okazać tylko kobiety. Podobają mi się te delikatne, naturalne. Bez żadnych szminek, żadnych mazideł, a już na pewno żadnych perfum! Łaknąłem towarzystwa. Więc zapraszałem przyjaciół i znajomych do swojego domku w lesie. Jechaliśmy we dwoje albo w większej grupie z kolegami, ich żonami i przyjaciółkami żon. Na kolację były wtedy ryby świeżo złowione w rzece, warzywa z grilla i nieśmiertelna karkówka dla amatorów tłustego jedzenia. A rano las i grzybobranie! Też dla amatorów!

Na ostatni wyjazd pojechaliśmy sporą gromadą. Trzeba było wziąć namioty i śpiwory, bo moja chatka pomieści najwyżej cztery osoby i nie da się nikogo więcej do niej upchnąć. Do naszego grona dołączyły dwie samotne panie, których wcześniej nie znałem – Lusia i Wiktoria. Jedna była blondynką o długich włosach, a druga krótko ostrzyżoną szatynką. Obie ładne, eleganckie, seksowne i chyba chętne do bliższej przyjaźni, bo zerkały na mnie z wyraźnym zainteresowaniem, a po paru kieliszkach wina do kolacji pozwalały sobie na śmiałe dowcipy i aluzje.
– Jak śpimy – pytała Lusia – to znaczy, z kim śpimy, bo ja sama nie lubię...
– A ja się boję ciemności. A jeszcze w takim borze! Musi się ktoś poświęcić. – Wiktoria patrzyła mi prosto w oczy z miną głodnego kota. – Jak ktoś się poświęci, to ja się odwdzięczę!
Wiadome było, że do poświęcania się jestem tylko ja. Pozostali panowie mieli swoje żony, a one nie były skore do dzielenia się mężami z Wiktorią czy Lusią. Gdyby była tylko jedna, nie odmówiłbym pewnie. Ale z dwiema? Taki nowoczesny to ja już nie jestem. Zresztą, nie miałbym siły. Nie mam przecież już dwudziestu lat!

Więc nic nie wyszło z miłosnych harców i wszyscy grzecznie położyli się tam, gdzie było zaplanowane. Ja – samotnie w malutkim namiocie, bo domek oddałem gościom.
Rano na trawie leżała gruba warstwa zimnej rosy, co w sierpniu zwiastuje gorący, słoneczny dzień. Było bardzo wcześnie, zaparzyłem mocną kawę, licząc na to, że jej zapach wywabi ze śpiworów największe śpiochy. Tak było.
Znajomi ziewając, przeciągając się, trochę marudząc, pojawiali się przy dużym pniu służącym za stolik i już po chwili z koszykami znikali wśród sosen w poszukiwaniu grzybów.
Tylko Lusi i Wiktorii nie dało się obudzić. Pukaliśmy do okna, bo spały w pokoju, ale gdzie tam! Więc, machnąłem ręką na te dwie spóźnialskie i popędziłem za resztą towarzystwa, bo bałem się, że mi wybiorą grzyby z najlepszych miejsc.

Pomimo pełni księżyca był taki wysyp borowików, jakiego nie pamiętam od lat. Dosłownie – kapelusz przy kapeluszu! Nie ma dla mnie przyjemniejszego widoku niż takie wilgotne, brązowe grzyby w jasnozielonym mchu albo wśród paproci, albo przyczajone na ściółce przy rudych, sosnowych pniach. I ten niezapomniany zapach, mocna woń igliwia i liści.
Wtedy również tak było. Grzyby były zdrowe, cudownie jędrne, a przede wszystkim było ich tak dużo, że szybko napełniłem swój koszyk. Było mi żal zostawiać te znajdowane przy samej ścieżce prowadzącej do domu, więc starym sposobem grzybiarzy zawiązałem rękawy kurtki na supły, zaciągnąłem suwak i miałem dodatkowa torbę.
Zmęczony, przemoczony od rosy, ale szczęśliwy, wracałem, planując, że te największe borowiki ususzę, trochę mniejsze połączę z maślakami i kurkami, żeby smażonka nabrała wybornego smaku, a te malutkie i zgrabne zamarynuję w słoiczkach.
Uwielbiam taką robotę! Kiedy jeszcze żyła moja Stenia, nigdy nie dopuszczałem jej do grzybów i ryb. Wszystko robiłem sam! Ona tylko myła, przygotowywała jakieś dodatki, sałatki, przyprawy, a ja skrobałem, obierałem, gotowałem zalewę... No, jednym słowem, byłem w siódmym niebie!

Kiedy wróciłem z lasu, przeżyłem szok. Nie, to niemożliwe... Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Moje przepiękne, pomarańczowe nasturcje były zalane jakąś dziwna białawą cieczą. Jakby ktoś chlusnął na nie prosto z okna czymś ohydnym i oblepiającym okrągłe talerzyki liści i delikatne płatki kwiatów.
Te nasturcje hoduję od lat z tych samych nasion, które zbierała jeszcze Stenia. To znaczy, nie z tych samych, tylko z tych, które zawiązują się pod koniec lata na nowych roślinach, ale u ich początku są tamte, sadzone jeszcze przez moją żonę. Są to takie wnuczki i prawnuczki dawnych kwiatów, więc bardzo o nie dbam.
Okna od południowej strony były szeroko otwarte, więc najwyraźniej komuś nie chciało się wychodzić i pozbył się mydlanej wody, wylewając ją na grządki.
W malutkiej kuchence zastałem pobojowisko! Maszynka elektryczna zalana kawą, na stole chleb, resztki sera i słoiczki damskich kremów postawione byle jak wśród jedzenia!
Do tego wszystkiego doszedł obrzydliwy, duszący, mdły zapach dezodorantu, perfum, i nie wiem, czego jeszcze, aż zrobiło mi się niedobrze, kiedy to poczułem. Zniknął natomiast mój ulubiony aromat lawendy i rzecznej mięty, których zasuszone bukiety wiszą przez cały rok pod sufitem. Pomyślałem, że tego ohydnego zapachu nie pozbędę się w żaden sposób.

Najgorsze jednak jeszcze mnie czekało. Za domem stały rozłożone leżaki. Nic w tym złego, bo przecież leżaki po to są, żeby je rozkładać i na nich odpoczywać, ale one stały tak, że przygniatały malutkie sadzonki czeremchy, którą zdobyłem z wielkim trudem i która dopiero, co przestała mi chorować po przesadzeniu do gruntu. Kocham jej migdałowy zapach i urodę drobnych kwiatków. Zawsze chciałem ją mieć w swoim ogrodzie i nareszcie była szansa, że się przyjmie! Niestety, musiałem teraz o tym zapomnieć.
Te dwie damulki – Lusia i Weronika skutecznie temu zapobiegły!
Stałem przed nimi ubłocony i zakurzony, w starym kaszkiecie, który mnie chronił przed komarami kąsającymi w głowę i uszy, w skórzanej kamizelce, która miała chyba trzydzieści lat i było to po niej dobrze widać.
A one rozłożyły się w najlepsze na leżakach gniotących moją czeremchę. Porozkładały dookoła kolorowe gazety, plastikowe butle z napojami, jakieś tuby i tubki z czymś do smarowania i filiżanki z kawą. Najlepsze, jakie miałem. Jeszcze od mojego ślubnego serwisu. Wyszperały je w komodzie i nie pytając, czy można, wyniosły na trawę.
Na głowie miały kapelusze z dużymi rondami – jedna czerwony w kropki białe, druga biały w kropki czerwone. Wyglądały jak dwa muchomory.
Zachowałem się potwornie, ale też nikt mnie tak od dawna nie wyprowadził z równowagi. Jak one mogły tak postąpić, nic dziwnego, że tak mnie poniosło. Nie mogłem się opanować. Zwymyślałem je od brudasów i egoistek, które nie wiedzą, czym jest szacunek dla cudzego domu. Gadałem jeszcze, kiedy w pośpiechu wsiadały do samochodu Lusi i na trójce ruszały w kierunku leśnego duktu, a stamtąd do szosy.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem taki niemiły dla kogokolwiek. Kiedy minął mi pierwszy gniew, zacząłem żałować i zastanawiać się, dlaczego właściwie tak mnie poniosło? I wymyśliłem, że chodziło o Wiktorię, tę ciemną, z fryzurką na jeża. Zawiodłem się na niej, a ona tak mi się spodobała, jak żadna od lat i dlatego moje rozczarowanie przerodziło się w agresję. Byłem głupi! Grzybki, kwiatki, motyle... Wszystko piękne i miłe, tylko kobiety nie zastąpi, i to takiej, na której widok miękną kolana i serce wali jak oszalałe!
Już do końca weekend miałem popsuty. Nic nie było w stanie przywrócić mi dobrego nastroju, ani pogoda, ani grzybobranie, ani wędkowanie, chociaż ryby brały jak na zamówienie.

Przez cały następny tydzień chodziłem markotny i nawet nie chciało mi się pomyśleć o wyjeździe na wieś. Dopiero w piątek rano się zdecydowałem, że jednak trzeba skosić trawę i posprawdzać, czy wszystko jest w porządku. Bez najmniejszego entuzjazmu wsiadłem do samochodu.
Po moim popisowym numerze z Lusią i Wiktorią nikt znajomy nie kwapił się na wyjazd ze mną. Chyba wystraszyli się takiego zgreda i woleli spędzić weekend gdzie indziej lub smażyć się w mieście. Pojechałem więc sam, w ciszy, bo nawet muzyki nie włączyłem, taki byłem przybity i zrezygnowany. Kiedy zobaczyłem z daleka otwarte okna, pomyślałem, że ktoś się włamał i będzie przeprawa!

Rozglądałem się zaskoczony. To niemożliwe. Podjazd był zamieciony, szyby lśniły, jakby dopiero ktoś je wymył, a na sznurze wietrzyła się moja pościel. Malutka czeremcha była podwiązana do bambusowego patyka i ogrodzona drewnianym, niskim płotkiem.
W końcu ją dostrzegłem. Między słonecznikami, kępami różowych malw i żółtą nawłocią kręciła się kobieta w krótkiej sukience ledwo zasłaniającej opalone, zgrabne uda. Na ciemnych, krótkich włosach miała czerwony kapelusz w białe kropki. Jakby nic się nie wydarzyło, jakby po prostu na mnie czekała. Pomachała dłonią na powitanie, a kiedy stanąłem przed nią, zapytała po prostu:
– Czy jesteś głodny?
Gapiłem się na nią z otwartymi ustami, aż zaśmiała się:
– Mucha ci wpadnie!
I zaraz dodała:
– Siadaj, zaraz przyniosę herbatę.
Więc już nie pytałem, skąd ma klucz, bo jak ktoś ma na imię Wiktoria, to sobie ze wszystkim da radę. I wszystko zwycięży. Nawet niechęć i uprzedzenia takiego zakochanego durnia, jakim byłem jeszcze do niedawna. A teraz czuję się szczęśliwy, jesteśmy niczym jak dwa grzybki, prawdziwek z muchomorkiem!

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA