Meliandou, Gwinea
Mieszkańcy wioski Meliandou, położonej w południowo-zachodniej Gwinei, niedaleko granicy z Sierra Leone i Liberią, opowiadają niechętnie. Wolą milczeć. Z trudem udaje się odtworzyć przebieg zdarzeń. A było tak:
Zbliżał się koniec listopada i z każdym dniem robiło się cieplej. Pora deszczowa skończyła się dobre dwa tygodnie temu, ale po prawie półrocznych opadach ziemia wciąż była wilgotna, a pobliska dżungla i pola cieszyły oczy soczystą zielenią. Dwudziestoośmioletnia Koumba Ouamouno stała w drzwiach swego domu, zbudowanego z ręcznie wyrabianych, glinianych cegieł i pokrytego rudą od rdzy blachą oraz bambusową trzciną w miejscach, gdzie blacha całkiem przerdzewiała. Rozejrzała się dookoła. Znała tu każdy kamień, każde drzewo i każdego mieszkańca. Niewielka wieś, położona u stóp pokrytego buszem wzgórza, liczy zaledwie trzydzieści jeden domów. Wszyscy się tu znają, a połowa mieszkańców jest spokrewniona. Koumba ponownie rozejrzała się wokół.
– Emile! Emile! – zawołała dwuletniego synka. – Gdzie on się znów zawieruszył? – mruknęła do siebie. Nie miała siły biegać za nim, bo w ósmym miesiącu ciąży miała wydatny brzuch i z coraz większą trudnością się poruszała, a chłopak był ruchliwy jak żywe srebro. Wtedy dostrzegła czteroletnią córeczkę Philomene.
– Nie widziałaś brata? – zapytała ją.
– Bawi się w drzewie – odpowiedziała dziewczynka.
Drzewo rośnie pięćdziesiąt metrów od domu. Jest stare, a jego pień przy ziemi – pusty. Ogromna korona daje dużo cienia i dzieciaki lubią się pod nią bawić. Jeszcze większą frajdę sprawia im wchodzenie do pustego pnia wyglądającego jak wielka izba i zabawa w środku.
– Idź, zawołaj Emile na posiłek – powiedziała Koumba do córki. – Ojciec już zjadł, pora na nas.
Dziewczynka pobiegła w kierunku drzewa. Byli tam jej dwaj kuzyni, dwie dziewczynki sąsiadów i Emile. Najstarszy z chłopaków trzymał w ręku nietoperza. Na drzewie było ich sporo. W dzień nie były aktywne, ale nocą polowały. Wystarczyło jednak kilka razy głośno klasnąć w dłonie lub rzucić w drzewo kamieniem, by setki latających ssaków zerwały się w górę. Niebo robiło się wówczas czarne. Czasem któryś spadał na ziemię. Niektórzy mężczyźni i chłopcy próbowali strącać nietoperze lub zestrzelić je z procy. Komu się udało, miał dobrą pieczeń do wieczornego posiłku.
Philomene złapała brata za rękę i zaprowadziła do domu.
Kilka dni później Emile zaczął chorować. Miał wysoką gorączkę, krwawą biegunkę i wymioty. Potem złapały go skurcze, wymiotował krwią, na ciele pojawiły się krwiste plamy i wybroczyny. Koumba przemywała syna chłodną wodą, wachlowała liściem bananowca, smarowała zmienioną skórę olejem palmowym, robiła okłady ze zmoczonych liści. Nic nie pomagało. Po pięciu dniach choroby, szóstego grudnia 2013 roku, chłopczyk umarł. Nikt nie wiedział, dlaczego. Po śmierci matka i babcia, zgodnie ze zwyczajem, obmywały go kilkakrotnie. Trzeciego dnia krewni i sąsiedzi pożegnali się z nim, tradycyjnie całując go i dotykając, a potem został pochowany. W uroczystości uczestniczyła cała wieś.
Już podczas pogrzebu Koumba czuła się źle. Była słaba i miała gorączkę. Następnego dnia nie potrafiła ustać na nogach. Umarła po tygodniu, do grobu zabierając nienarodzone dziecko. Kilkanaście dni później umarła czteroletnia Philomene. Po niej jej babcia, czterdziestosześcioletnia Wallé Koumba Ouamouno.
Strach ogarnął wieś. Ludzie omijali dom Ouamouno, ale na pogrzeby przyszli. Przyjechało też wiele osób z sąsiednich wiosek, zwłaszcza gdy żegnano Wallé, która była znana w okolicy. Wielu całowało i dotykało jej ciała przed pochówkiem. Kilkoro przybyszy zaraziło się i umarło parę dni później, przenosząc przedtem chorobę do swoich wsi. Nikt nie wiedział, co to za choroba. Wszyscy jednak mówili, że nastał czas zarazy.
Opowiedziane przez mieszkańców Meliandou wydarzenia miały miejsce w grudniu 2013 i na początku stycznia 2014 roku.
Zobacz też: Jakie są objawy zakażenia wirusem ebola?
W następnych tygodniach zaraza rozniosła się nie tylko po sąsiednich wsiach, ale dotarła też do najbliższego miasta, Guéckédou. Tam chorobą zaraził się sanitariusz, którego przewieziono do lepszego szpitala w większym mieście – Macencie. Miejscowi lekarze próbowali go leczyć dostępnymi środkami. Bezskutecznie. Umarł dziesiątego lutego. Od niego zaraził się lekarz, który zmarł dwa tygodnie później. Zachorowali i umarli dwaj bracia lekarza oraz rodziny innych zmarłych. Śmierć zbierała coraz większe żniwo. Wkrótce choroba dotarła do położonych zaraz za granicą wiosek w Sierra Leone i w Liberii.
W marcu lekarze nabrali podejrzeń, że lawinowo rozprzestrzeniającą się chorobę wywołuje wirus ebola. Ale wtedy było już za późno na zahamowanie epidemii. Wkrótce wirus przedostał się do Mali, Senegalu, a także do dość odległej Nigerii. Jednak nawet wówczas nikt nie przypuszczał, że rozpoczyna się największa w znanej historii świata epidemia eboli.
Czterdzieści dwa lata wcześniej, jesienią 1972 roku, do misyjnego punktu medycznego w miasteczku Tandala, w głębi dżungli, w północno-zachodniej części Zairu przywieziono umierającego chłopca. Młody amerykański lekarz Thomas Cairns, od dwóch lat pracujący w misji jako wolontariusz, nie zdążył nawet zbadać chorego. Chłopak umarł krótko przedtem. Na pierwszy rzut oka wyglądało, że przyczyną śmierci była jedna z tropikalnych infekcji: żółta febra, cholera lub malaria mózgowa. Ale wszystkich zastanawiało, dlaczego zmarł tak szybko, zaledwie po kilku dniach choroby. Miejscowe władze poprosiły doktora Cairnsa o przeprowadzenie sekcji zwłok.
Lekarz nie widział przeszkód. – Oczywiście, mogę ją zrobić – powiedział.
Podczas sekcji nieszczęśliwie zranił się skalpelem w palec. Rana nie wyglądała groźnie. Cairns przemył ją, odkaził i zabandażował. Następnie kontynuował sekcję.
To, co się działo potem, Cairns wspomina tak: – Dwanaście dni później zachorowałem. Miałem bardzo wysoką gorączkę, silne bóle, wymioty, biegunkę i wysypkę. Skóra mi się łuszczyła. Przez tydzień nie słyszałem na jedno ucho. Moje włosy stały się białe. Nikt nie wiedział, co się ze mną dzieje. Wszystkim wydawało się, że wkrótce umrę i naprawdę byłem tego bliski.
Z pierwszych dni choroby nie zapamiętał niemal nic.
Na szczęście przetrzymał najgorsze chwile. Po tygodniu po raz pierwszy wstał z łóżka, ale powrót do zdrowia trwał sześć tygodni, a pełnię sił odzyskał dopiero po kilkunastu miesiącach. Przez pięć lat choroba, która o mało nie zakończyła się jego śmiercią, pozostała nierozpoznana.
Cztery lata później, w końcu sierpnia 1976 roku, w okolicach miejscowości Nzara i Maridi w południowym Sudanie, w pobliżu granicy z Zairem, ludzie zaczęli masowo chorować na gorączkę krwotoczną. Tak nazywano wtedy nieznaną chorobę ze względu na jej objawy.
W tym samym czasie w pobliżu granicy z Sudanem podróżował czterdziestoczteroletni nauczyciel z Yambuku w północno-zachodnim Zairze. Po powrocie do domu pojawiła się u niego gorączka krwotoczna. W misyjnym szpitalu w Yambuku, gdzie go leczyli, choroba przeniosła się na lekarzy i pielęgniarki. Wkrótce nauczyciel umarł, a po nim jedenaście osób spośród siedemnastoosobowego personelu szpitala. Z końcem września szpital został zamknięty, ale zaraza rozprzestrzeniała się nadal i zanim udało się ją opanować, umarło 280 chorych, czyli 88 procent zarażonych. Równocześnie trwała epidemia w Sudanie. Tam umarło 151 osób, ponad połowa chorujących.
Dwie śmiercionośne epidemie wywołały zainteresowanie Światowej Organizacji Zdrowia. Został wyizolowany wirus z Yambuku – przyczyna nieznanej choroby. 30 listopada 1976 roku „New York Times” zamieścił notatkę: Ministerstwo Zdrowia poinformowało dziś, że wirus odpowiedzialny za ostatnią epidemię gorączki tropikalnej, która pochłonęła kilkaset ofiar, będzie nazywany ebola, od nazwy rzeki z tych okolic.
Wkrótce zbadano też wirusy z Sudanu. Należały do tej samej rodziny, były tylko trochę mniej złośliwe. Szczepy otrzymały więc odpowiednio nazwy: ebola zair i ebola sudan.
Do dziś nie ma pewności, czy wirusa ebola sudan przywiózł nauczyciel, a w jego ciele zmutował on w groźniejszą postać eboli zair, czy też trafił on na innego wirusa. Wiele wskazuje na tę drugą okoliczność, bowiem w następnym roku zbadano dokładnie przypadek doktora Cairnsa. W tym czasie nie było go już w Afryce, wrócił do USA. Przeanalizowano jego dokumentację medyczną oraz trzykrotnie przebadano jego krew. We wszystkich próbkach znaleziono antyciała eboli zair. Tajemnica choroby doktora oraz jego zmarłego pacjenta została rozwiązana.
Mało prawdopodobne, że pacjent doktora Cairnsa był pierwszym chorującym na ebolę, a on sam drugim. Jest niemal pewne, że wcześniej w afrykańskiej dżungli wielokrotnie umierali ludzie zarażeni wirusem ebola, wówczas jeszcze nienazwanym. Ten wirus nie narodził się bowiem w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Jest o wiele starszy. Niewykluczone, że istniał już w starożytności i dotarł nawet do Europy. Grecki historyk Tukidydes w V wieku przed Chrystusem opisał chorobę mieszkańców Aten, której objawy były identyczne jak przy eboli: wysoka gorączka, dreszcze, kaszel, krwawe biegunki i wymioty, bóle gardła i brzucha, krew wypływająca z oczu, wysypka przechodząca w krwawe pęcherze lub wrzody.
Epidemia z 1976 roku pochłonęła najwięcej ofiar, choć w następnych latach ebola zaatakowała jeszcze pięciokrotnie: w Zairze, Sudanie, Ugandzie i Gabonie. Liczba zmarłych podczas tych kolejnych epidemii była jednak każdorazowo dwukrotnie, a nawet trzykrotnie mniejsza niż podczas pierwszego ataku. Dopiero wybuch epidemii zapoczątkowanej śmiercią małego Emile ze wsi Meliandou w Gwinei przyniósł kilkadziesiąt razy więcej ofiar niż każdej z sześciu poprzednich. Po raz pierwszy zaraza pokonała granice Środkowej Afryki i dotarła do Afryki Zachodniej. Po raz pierwszy zaatakowała wielkie miasta. Na ebolę, poza Afrykanami, zaczęli umierać Amerykanie i Europejczycy.
Świat ogarnął strach przed chorobą, o której niewiele wiadomo i która zabija jak żadna inna.
Zobacz też: Co warto wiedzieć o gorączkach krwotocznych?
Fragment pochodzi z książki "W piekle eboli" Tadeusza Biedzkiego (wyd. Bernardinum, 2015 r.). Publikacja za zgodą wydawcy.
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!