Paliłam właściwie odkąd pamiętam. Pierwszego papierosa wypaliłam całe wieki temu, jeszcze w liceum na jakiejś prywatce. Wiadomo, wszyscy próbowali, więc i ja nie odmówiłam, a potem samo jakoś poszło. Nigdy jednak nie myślałam o tym jako o nałogu, ale raczej o codziennej drobnej przyjemności. "Ty dla przyjemności jesz ciastko, ja palę" – zwykłam mawiać, gdy ktoś zwracał mi uwagę, że powinnam ograniczyć papierosy. A gdy pojawiał się argument, że palenie jest szkodliwe, odpowiadałam, że wszystko w życiu w jakiś sposób nam szkodzi.
Przerwa na papieroska w pracy to była sama przyjemność. Wychodziłyśmy z koleżankami na dwór siadałyśmy na ławeczce na tyłach urzędu, w którym pracowałyśmy, i przy tzw. dymku miałyśmy chwilę, żeby sobie pogadać i trochę odsapnąć w czasie pracy. Czy nie przerażały mnie ostrzeżenia na paczkach papierosów albo w reklamach? Wcale, nawet przeciwnie. Zawsze śmiałam się z nich i uważałam, że prędzej wykończą mnie zanieczyszczenia powietrza i cała ta chemia, która jest w jedzeniu, niż palenie.
Druga młodość na emeryturze
Miałam to szczęście, że udało mi się przejść na emeryturę wcześniej, według starych zasad. Choć lubiłam swoją pracę, to cieszyłam się, że wreszcie będę mogła odpocząć i więcej czasu spędzić z rodziną, zwłaszcza z wnukami. Czułam się jeszcze pełna wigoru, chciałam zrobić w życiu rzeczy, które z braku czasu zawsze odkładałam na później. Pamiętam, jak ostatniego dnia pracy koleżanki z urzędu żartowały, że papieroski beze mnie nie będą już tak samo smakować, a ja obiecywałam, że będę do nich zaglądać w porach przerw. Tymczasem delektowałam się życiem na emeryturze.
Zwykłe przeziębienie?
Jakoś po nowym roku dopadło mnie poważniejsze przeziębienie. Męczyła mnie gorączka i duszący, suchy kaszel. Jak zwykle jednak leczyłam się domowymi sposobami. W ogóle całe życie byłam zdania, że wszystkie te antybiotyki przynoszą więcej szkody niż pożytku i zamiast biec do lekarza, a potem do apteki, parzyłam ziółka i robiłam domowe syropy z cebuli. Po kilku dniach gorączka minęła, ale ja wciąż nie czułam się najlepiej, byłam osłabiona, czułam się zmęczona i senna, ciągle męczył mnie też kaszel. Uznałam jednak, że to skutek obniżonej odporności spowodowanej przeziębieniem i pogody – zima i plucha na dworze nie sprzyjały dobremu samopoczuciu. A kaszel? Przecież w końcu przejdzie, przestałam więc w ogóle zwracać na niego uwagę. Tylko moja córka ciągle suszyła mi głowę, żebym poszła do lekarza, bo jeszcze pozarażam wnuki. Dla świętego spokoju zapisałam się na wizytę.
Zgubne skutki nałogu
Pamiętam, że gdy lekarz zapytał mnie, w czym może mi pomóc, odpowiedziałam, że w tym, aby moja córka wreszcie dała mi spokój i przestała mnie męczyć z tą wizytą. Lekarz przeprowadził ze mną wywiad, zapytał, od kiedy mam ten kaszel, czy palę i jak długo. Osłuchał mnie i wypisał skierowanie na RTG klatki piersiowej. Nie widziałam w tym sensu, w końcu po co przy zwykłym przeziębieniu od razu robić prześwietlenie? Ale zrobiłam je, bo inaczej córka nie dałaby mi spokoju. Gdy przyszłam do przychodni po odbiór prześwietlenia, pielęgniarka powiedziała, że jest ono już w gabinecie i że lekarz omówi ze mną wyniki. Zdziwiłam się trochę, ale pomyślałam, że może teraz są takie procedury, w końcu dawno nie byłam u lekarza. Weszłam do gabinetu.
papierosy doprowadziły do rozwoju choroby
Doktor miał bardzo poważną minę. Pokazał mi moje płuca na prześwietleniu. Na lewym była duża ciemna plama. "Ukryte zapalenie płuc?" –pomyślałam. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że to rak. Nie pamiętam, jak się znalazłam w domu. Szłam półprzytomna, jak w jakimś koszmarze, trzymając w ręku skierowanie do onkologa. O czym wtedy myślałam? To głupie, ale wcale nie o chorobie ani o leczeniu, które mnie czeka. Zastanawiałam się, jak do choroby przyznać się córce, która całe życie prosiła mnie, abym rzuciła albo chociaż ograniczyła papierosy, i co zrobić z bezwzględnym zakazem palenia, który dostałam od lekarza. "Pani Joanno – powiedział – inaczej leczenie w ogóle nie ma sensu".
Terapia po Polsku
Diagnoza, jaką ostatecznie usłyszałam, to rak gruczołowy. Na szczęście nie było jeszcze przerzutów. Guz był już jednak sporych rozmiarów, dlatego lekarz powiedział, że konieczna będzie chemioterapia i operacja usunięcia lewego płuca. Byłam przerażona. Jak ja będę oddychać bez jednego płuca? Gdy roztrzęsiona wyszłam z gabinetu, zapaliłam papierosa. Przecież musiałam jakoś się odstresować. Reakcja mojej córki była taka jak się spodziewałam. Wiola zaczęła robić mi wyrzuty, że sama sobie zapracowałam na tę chorobę i że przecież tyle razy błagała mnie, żebym rzuciła to świństwo, a ja nie chcę zrobić tego nawet teraz, kiedy mogę przez to umrzeć. Naszą rozmowę, a właściwie kłótnię, musiała usłyszeć moja starsza wnuczka, bo przyszła do pokoju, w którym byłyśmy, i ze łzami w oczach zapytała: "Babciu, ale pojedziesz z nami na wakacje w tym roku, prawda?". Wtedy dopiero dotarło do mnie, że przecież jestem im potrzebna i że nie mogę ich zostawić. "Pojadę, kochanie – odpowiedziałam – oczywiście, że pojadę". I zamierzałam dotrzymać tej obietnicy.
Leczenie w Niemczech
Wiadomość o mojej chorobie szybko rozeszła się wśród znajomych i rodziny. Mój brat, który od lat mieszka w Niemczech, powiedział mi, że w Hanowerze jest nowoczesna klinika, która specjalizuje się w leczeniu nowotworów. Powiedział, żebym przyjechała na konsultację i upewniła się, czy nie ma innej metody leczenia niż całkowite usunięcie płuca. Bardzo chciałam jechać, ale sama podróż to był dla mnie spory wydatek, a co dopiero koszt takiej konsultacji. Brat uparł się jednak, że zapłaci za wizytę i podróż, a w czasie pobytu w Niemczech zatrzymam się u niego. Zgodziłam się. W klinice dowiedziałam się, że ponieważ nie ma jeszcze przerzutów, a guz jest umiejscowiony tak, że jest łatwo dostępny, można spróbować najpierw terapii celowanej, a potem wycięcia samego guza wraz z zapasem tkanki, oszczędzając tym samym pozostałą część płuca. Ucieszyłam się, jednak mój entuzjazm minął, kiedy zobaczyłam koszt takiego leczenia, a do tego musiałabym przecież przez jakiś czas zamieszkać w Hanowerze. Załamana wróciłam do mieszkania brata i zaczęłam się pakować z powrotem do Polski, jednak brat nie pozwolił mi wyjechać. Powiedział, że zrobi wszystko, żebym wyzdrowiała. Pożyczył mi swoje oszczędności, a córka wzięła na siebie kredyt, bo ja nie miałam zdolności kredytowej. Wzbraniałam się przed tym, ale w końcu obiecałam wnuczce, że pojadę z nią na wakacje. Nie mogłam jej zawieść.
Spełniona obietnica
Dotrzymałam słowa i pojechałam z wnuczką na wakacje, choć musieliśmy odłożyć je nieco w czasie. Jestem rok po zakończeniu leczenia. Celowana chemioterapia nowoczesnymi lekami przyniosła szybkie rezultaty, nowotwór cofnął się do takiego etapu, na którym możliwe było wycięcie go bez usuwania całego płuca. Moja córka nadal spłaca kredyt za moje leczenie, a ja powoli oddaję pieniądze bratu, później będę chciała uregulować także mój dług wobec córki. Nie wiem, jak poradziłabym sobie bez rodziny, gdyby nie oni, pewnie już dawno byłabym bez płuca, o ile w ogóle bym jeszcze żyła. A palenie? Rzuciłam. I osobiście przypilnuję, żeby żadna z moich wnuczek nigdy nie poznała smaku papierosa.
Z bohaterkami historii rozmawiała Anna Parcheta.
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!