Trudne wejście w dorosłość
Na raka jajnika zmarła moja mama. O chorobie dowiedziała się na tyle późno, że każde leczenie było już nieskuteczne – guz był bardzo duży, dawał też przerzuty. Obwiniałam się o to, że gdybym bardziej zadbała o mamę, wysłała ją wcześniej do lekarza, może nadal by żyła, byłaby tu teraz ze mną. Mama jednak zawsze najpierw troszczyła się o innych, dla siebie zazwyczaj nie miała już czasu ani siły. Sama wychowywała mnie i siostrę, bo ojciec zostawił nas, kiedy byłyśmy jeszcze małe. Dzięki mamie nigdy jednak nie odczułyśmy jego nieobecności – mam robiła wszystko, żeby niczego nam nie zabrakło – ani miłości, ani pieniędzy.
Pracowała na dwa etaty, bo z jednej skromnej pensji ciężko było utrzymać trzy osoby. Nigdy jednak nie narzekała, dla każdego miała dobre słowo, pomocną dłoń i otwarte ramiona. Kiedy zauważyłam, że mama coraz częściej sięga po tabletki przeciwbólowe, zapytałam, co jej jest, i zasugerowałam, że może powinna iść do lekarza. Odpowiedziała, że po prostu boli ją brzuch, że w jej wieku to się zdarza i że pewnie to już menopauza. I uśmiechnęła się tak jak to tylko ona potrafiła – ciepło, serdecznie i uspokajająco.
Do lekarza mama trafiła dopiero wtedy, gdy na ból w dole brzucha nie pomagały już dostępne bez recepty środki przeciwbólowe, a nogi puchły jej tak, że rano ledwo mogła włożyć stopy do butów. Do gabinetu zaciągnęłam ją prawie siłą, bo nawet wtedy uważała, że jak samo zaczęło boleć, to samo też przejdzie. Diagnoza była bardzo łatwa do postawienia. Kilka podstawowych badań i dowiedziałam się, że mama ma raka jajnika, że guz jest w zawansowanym stadium i że rokowania są bardzo złe.
Złożona obietnica
Ani operacja, ani późniejsze leczenie uzupełniające w postaci chemioterapii nie dały większych rezultatów – rak dawał kolejne przerzuty. Pamiętam, jak rozmawiałam wtedy z mamą – próbowałam ją pocieszyć, zapewniałam, że wyzdrowieje, że to wrócimy razem do domu. A ona tylko się uśmiechnęła tym swoim ciepłym uśmiechem i powiedziała: "Obiecaj mi jedno, córuś, że będziesz się badać, że twoje dzieci nie będą musiały przez to przechodzić. I obiecaj, że przypilnujesz Agnieszkę, żeby też się badała". Obiecałam. Choć wtedy nie dopuszczałam do siebie tej myśli, teraz wiem, że to było pożegnanie. Mama zmarła tydzień później, miałam wtedy 20 lat, moja siostra, Agnieszka, dopiero skończyła 18. Nasz świat się zawalił. Właściwie dopiero wchodziłyśmy w dorosłe życie, a już nie chciało nam się żyć. Mama zawsze była dla nas całym światem i najlepszą przyjaciółką. Bez niej nic nie miało sensu. Po tej tragedii pomogła nam otrząsnąć się nasza ciocia, mamy siostra.
Pamiętam, jak powiedziała mi: "Zosia chciałaby, żebyście były szczęśliwe". Ogarnęłyśmy się, obie skończyłyśmy studia, wyszłyśmy za mąż, urodziłyśmy dzieci, Agnieszka znalazła niezłą pracę, a ja z mężem założyłam własną firmę. I obie pilnowałyśmy się nawzajem, żeby nie zapomnieć o badaniach kontrolnych. Zazwyczaj zapisywałyśmy się na nie razem, żeby żadna z nas nie mogła się wykręcić brakiem czasu czy inną bezsensowną wymówką. Usłyszałam też kiedyś o ubezpieczeniach przed rakiem, w ramach którego, po zdiagnozowaniu choroby, dostaje się pieniądze na leczenie i rehabilitację. Gdy mama była w szpitalu, widziałam, jak ważne w procesie leczenia są pieniądze, bo nie wszystko jest refundowane przez NFZ, a czasem to, co jest dofinansowane przez państwo jest niewystarczające, np. rehabilitacja po zabiegu. Dlatego właśnie postanowiłam, że będę regularnie odkładać chociażby niewielkie sumy pieniędzy na tak zwany wszelki wypadek.
Wizyta kontrolna
To była kolejna wizyta kontrolna, na którą poszłam z siostrą. Właśnie miałyśmy odebrać wyniki USG. Agnieszka wyszła z gabinetu uśmiechnięta, i oświadczyła, że wszystko ok. Teraz była moja kolej. Gdy weszłam do gabinetu, zorientowałam się, że ginekolog ma jakąś dziwnie poważną minę. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, ja zapytałam: "Rak?". Nie zaprzeczyła. A ja bardzo się nie zdziwiłam. Właściwie od śmierci mamy wiedziałam, że z dużym prawdopodobieństwem prędzej czy później któraś z nas – ja albo Aga – będzie musiała się z tym zmierzyć. Guz został wykryty wcześnie, ja byłam jeszcze w miarę młoda (miałam 38 lat), a rokowania były dobre.
Konieczna była operacja usunięcia lewego jajnika, a potem chemioterapia. Całe szczęście miałam już dwoje zdrowych dzieci, nie planowaliśmy z mężem powiększenia rodziny, więc nad stratą jajnika bardzo nie ubolewałam. Podczas całego leczenia wspierała mnie siostra, mąż i moje dzieci – wiedziałam, że mam dla kogo żyć. Bardzo przydały się też odkładane przeze mnie pieniądze. Chociażby na rehabilitację po zabiegu i zakup peruki po chemioterapii. Wydaje się, że to taka błaha sprawa, ale utrata włosów dla kobiety to coś okropnego, a w procesie leczenie ważny jest też stan psychiczny pacjentki. Dzięki peruce mogłam spojrzeć na siebie w lustrze bez wstrętu i przerażenia, mogłam wyjść do ludzi, nie martwiąc się o to, że każdy będzie się na mnie gapił.
Biorę z życia pełnymi garściami
Moja historia skończyła się inaczej niż mojej mamy. Ponieważ wcześnie wykryto u mnie guz, leczenie przyniosło pożądane rezultaty, a ja nadal mogę cieszyć się życiem i patrzeć, jak moje dzieci dorastają. Czy po operacji żyję inaczej? Właściwie chyba nie, bo z życia pełnymi garściami zaczęłam brać już po chorobie mojej mamy. Ponieważ wiedziałam, że kiedyś mnie może to spotkać, chciałam zdążyć zrobić w życiu wszystko, o czym zawsze marzyłam. I chyba się udało. Mam cudowną rodzinę, moja praca jest jednocześnie moją pasją, bo pracuję jako fotograf w firmie, którą założyłam razem z mężem, teraz jestem zdrowa i spełniam kolejne marzenia. Właśnie planujemy z rodziną podróż do Australii. Przywiozę stamtąd mnóstwo zdjęć i cudowne wspomnienia.
Z bohaterkami historii rozmawiała Anna Parcheta.
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!