Życiowa pasja
Uczenie innych zawsze było moją pasją. Wiem, że w dzisiejszych czasach, kiedy zawód nauczyciela, nie cieszy się zbyt dużym szacunkiem ani popularnością, może to brzmieć nawet śmiesznie, ale naprawdę tak było. Gdy byłam mała, uwielbiałam bawić się w szkołę – miałam swój dziennik założony w zwykłym zeszycie, lalki sadzałam w równych rzędach, odpytywałam i stawiałam im stopnie, oczywiście czerwonym długopisem. Już w liceum zaczęłam pomagać młodszym kolegom i koleżankom w odrabianiu lekcji, a potem korepetycjami zarabiałam sobie na kieszonkowe. Gdy studiując matematykę, wybierałam specjalizację nauczycielską, moi znajomi i rodzina pukali się w głowę. "Jesteś mądra i zdolna, po co ci ta cała szkoła? Stać cię na więcej" – mówili. Ale ja zawsze uważałam, że największą sztuką wcale nie jest coś umieć, ale wiedzieć, jak przekazać tę wiedzę innym. Po 5 latach studiów zaczęłam więc pracę jako nauczycielka matematyki w jednym z gdańskich liceów.
Trudne początki
Początek mojej pracy nie był łatwy. Byłam zaledwie kilka lat starsza od moich uczniów, musiałam więc sprawić, by chcieli mnie słuchać i zasłużyć sobie na szacunek ich rodziców. Mała różnica wieku szybko okazała się jednak moim sprzymierzeńcem – dobrze dogadywałam się z młodzieżą, potrafiłam znaleźć z nimi wspólny język. Czułam, że jestem na właściwym miejscu. Nawet po kilkudziesięciu latach pracy, wciąż lubiłam moją pracę, choć ostatnio czułam, że nie daję z siebie tyle, ile kiedyś, że mam mniej energii i siły.
Byłam pewna, że to z powodu wieku, w końcu nie miałam już 20 lat, a gdy ogólnemu zmęczeniu zaczęły towarzyszyć coraz częstsze biegunki i ból brzucha, zwaliłam wszystko na stres. W końcu dziś młodzież potrafi nieźle dać w kość. Od czasu do czasu pojawiała się też krew przy wypróżnianiu, ale byłam pewna, że to hemoroidy. W końcu tyle czasu spędzałam, siedząc w szkole, a potem w domu nad sprawdzaniem klasówek czy prac domowych. Gdy jednak maść na hemoroidy kupiona w aptece w ogóle nie pomagała, postanowiłam pójść do lekarza.
Polska rzeczywistość
Doktor zbadał mnie, ale ponieważ nie był w stanie postawić diagnozy, skierował mnie na kolonoskopię. Gdy zobaczyłam wyniki badania, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Myślałam, że to jakiś zły sen. Jak to możliwe, że to rak dolnej części jelita grubego? Przecież w sumie nic mi nie było. Owszem, ostatnio byłam trochę bardziej zmęczona, ale przecież to na pewno z przepracowania. Byłam przerażona. Rak kojarzył mi się z jednym – powolnym umieraniem. W trakcie kolejnych badań okazało się, że guz jest jeszcze w I stadium rozwoju i nie daje przerzutów, a rokowania są całkiem niezłe.
Lekarz powiedział, że szczęście w nieszczęściu, że rak zaczął dawać objawy tak wcześnie, bo zazwyczaj ten guz daje o sobie znać choremu ok. 10 lat po tym, jak się pojawi, i wtedy zazwyczaj jest już za późno na całkowite wyleczenie. Doktor podkreślił, że w leczeniu każdego nowotworu, a raka jelita grubego zwłaszcza, kluczowym czynnikiem jest czas. A potem wyznaczono mi termin operacji za... kilka miesięcy. Gdy mój mąż się o tym dowiedział, wpadł w szał. Wbiegł do gabinetu, z którego przed chwilą wyszłam, i zaczął wrzeszczeć na lekarza, że to skandal, że chory musi tyle czekać na leczenie, że nie po to przez całe życie płaciliśmy składki na ubezpieczenie zdrowotne, żeby teraz on musiał patrzeć, jak jego żona umiera, bo nie doczeka operacji. Ze szpitala wyprowadziła nas ochrona, ja płakałam, a mąż przeklinał pod nosem. Jedyną realną opcją leczenia, było leczenie prywatne. Przeliczyliśmy oszczędności, ale było ich za mało. Mąż postanowił, że weźmiemy pożyczkę, powiedział, że nigdy nie było dla niego nic ważniejszego niż ja i że nie wyobraża sobie życia beze mnie.
Leczenie na własny koszt
Trafiłam do prywatnej kliniki, w ręce bardzo dobrego specjalisty. Operacja udała się, a profilaktyczną chemioterapię znosiłam całkiem dobrze. Oprócz męża ogromnym wsparciem byli dla mnie moi uczniowie. Dostawałam masę listów i maili od nich ze słowami wsparcia i otuchy, a po operacji jeszcze w szpitalu odwiedziła mnie klasowa delegacja z pięknym bukietem kwiatów. Zapewnili, że pilnie się uczą matematyki, żeby zaskoczyć mnie, jak wrócę do szkoły, i że nie mogą się doczekać, kiedy to się stanie. To dało mi wiele siły do walki z chorobą. Miałam jeszcze większą motywację, by jak najszybciej wyzdrowieć.
Dziś, 2 lata po zakończeniu leczenia, jest właściwie tak, jak kiedyś. Wróciłam do mojego liceum, nadal uczę matematyki i czerpię z tego ogromną radość i satysfakcję, zwłaszcza kiedy absolwenci odwiedzają mnie i dziękują, że tak dobrze przygotowałam ich do matury i że dzięki temu dostali się na wymarzone studia. Tylko kredyt nie zniknął. Nadal spłacamy go z mężem i są miesiące, że trudno nam związać koniec z końcem. Ale przecież życie nie ma ceny.
Z bohaterkami historii rozmawiała Anna Parcheta.
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!