Piękno według MTV

Kobieta/fot. Fotolia fot. Fotolia
Jakie widzenia świata i człowieka propagują programy młodzieżowe, w tym MTV, oraz męskie i kobiece czasopisma? Czy współczesna popkultura narzuca nam wzorce piękna i brzydoty? Jak mit o pięknie funkcjonuje w mediach?
/ 07.01.2013 13:45
Kobieta/fot. Fotolia fot. Fotolia

Ciało – tak, dusza – nie

W swoim artykule chciałem się przyjrzeć problemowi piękna w MTV. Szczególnie interesuje mnie sposób postrzegania piękna i budowania o nim narracji. Piękno pełni tu rolę zarówno opakowania, jak i niezbędnej „substancji smakowej”, dzięki którym konsumenci decydują się z popkulturowej półki sięgnąć właśnie po MTV.

Wizję piękna propagowaną przez MTV nazwałem mitem. Mimo pewnych archaicznych skojarzeń mity są dla mnie zjawiskiem wciąż aktualnym i w sposób całkowicie funkcjonalny kierują życiem współczesnych konsumentów. Znakomitym przykładem jednego z licznych popkulturowych mitów jest właśnie mit o pięknie, który tak jak antyczne podania o Heraklesie, Afrodycie czy Prometeuszu mówi o wzorcowych postawach i konsekwencjach (nagrodach) owych postaw. Współczesne mity, podobnie jak ich starożytne odpowiedniki, są trudne lub wręcz niemożliwe do pełnego wcielenia w życie, co postaram się pokazać w moim artykule. (...).

Jak wiadomo, antyczni i, przede wszystkim, chrześcijańscy myśliciele nader często byli skłonni widzieć piękno w duszy człowieka – jego postawach moralnych i uczynkach, piękno materialne nierzadko było traktowane jako to gorsze, które wiedzie do zatracenia się w grzechu. Popkultura, a co za tym idzie MTV, odrzuca duchowość i piękno definiuje wyłącznie za pomocą ciała.

Niebagatelny wpływ na to ma wizualny charakter przekazu w MTV. O wiele łatwiej jest przecież pokazać piękną figurę piosenkarki niż opowiedzieć o jej pięknym charakterze. Wystarczą trzy minuty wideoklipu, aby stwierdzić, czy dany piosenkarz lub piosenkarka nam się podoba. Wydaje się, że nawet godzina filmu dokumentalnego nie wystarczyłaby do oględnego poznania jej złożonej osobowości. Potrzeba by tutaj kilkunastoodcinkowego serialu, oczywiście zakładając, że jego bohaterowie zachowywaliby się prawdziwie i – co najważniejsze – że ktokolwiek chciałby taki nudny serial wyemitować i oglądać.

Ciało jest tematem przyjemniejszym, łatwiejszym i dynamiczniejszym w odbiorze.W kulturze współczesnej stało się nie tylko medium, ale i towarem. Ciało, jak pisze J. Baudrillard, stało się dzisiaj takim samym dobrem konsumpcyjnym jak grzebień, lakier do włosów i samochód. (...)

Imperatywy zamiast porad

Kultura popularna stworzyła powszechnie obowiązujący kanon piękna, któremu, o ile chcemy być akceptowani i lubiani, powinniśmy być absolutnie wierni. Kobieta i mężczyzna dowiadują się tego, jacy mają być. Co oznacza być prawdziwą kobietą, a co oznacza być stuprocentowym facetem?

Co najważniejsze, komunikaty te adresowane są do konsumentów nie w postaci porad, lecz niepodważalnych imperatywów. Nakazy te przedstawiają wizję porządku, w jakim ludzie powinni ułożyć zarówno siebie, jak i swoje ciała. (...)

Kiedy wezmę do ręki magazyn „Men’s Health” albo „Logo”, dowiem się, że prawdziwy facet musi używać kosmetyków odpowiedniej firmy, jeździć podkreślającym jego status samochodem, a jego ciało powinno bardziej przypominać sylwetkę B. Pitta niż W. Allena. Pomocna literatura nie tylko wskaże mi cele, ale także powie mi, jak je osiągnąć. W zasadzie wystarczy, że spojrzę na okładkę, a zobaczę tam opalonego mężczyznę prężącego muskuły jednej ręki, a drugą obejmującego piękną dziewczynę.

Ktoś kiedyś powiedział, że kłamstwo powtarzane nieustannie stanie się w końcu prawdą. Podobnie jest ze zmieniającymi się ideałami urody. Kobiety i mężczyźni, którzy dzień w dzień widzą uśmiechające się do nich z billboardów, okładek, ekranów telewizora i komputera szczupłe sylwetki modelek i modelów, w końcu zaczną wierzyć, że tak właśnie i oni powinni wyglądać. Tylko taki wygląd zapewni szczęście, miłość i – co najważniejsze – dobrobyt. (...)

Zobacz też: Telewizor członkiem rodziny?

Bitwa ciał

Od pewnego czasu telewizja MTV słynie bardziej z programów typu reality show niż z nadawanej muzyki. Jest jeden program, który wręcz dosłownie odnosi się do tematu ciała, zarówno w swym tytule, jak i tematyce. Ów program to Battle of the Bods ("Bitwa ciał"), w polskiej telewizji program występuje jako "Szał ciał". Przytoczę opis programu z oficjalnej polskiej strony MTV:

"Jeden z największych hitów randkowych ostatnich lat pod koniec sierpnia zadebiutuje w polskiej wersji. W każdym odcinku programu pięć kandydatek o nienagannych sylwetkach będzie musiało odgadnąć, w jakiej kolejności pod względem atrakcyjności fizycznej ustawią je trzej mężczyźni, sędziowie odcinka. Jeśli uda im się bezbłędnie odgadnąć kolejność, w jakiej widzieliby je uczestnicy, zwyciężają i zabierają do domu nagrodę pieniężną. Jak łatwo się domyślić, zadanie nie będzie należało do najłatwiejszych… Polska edycja zawierać będzie wszystko to, co oryginalny „Szał ciał” (BATTLE OF THE BODS) – gorące ciała, dowcipne komentarze i czystą rozrywkę".

Gwoli wyjaśnienia – program rzeczywiście był sukcesem na amerykańskim rynku. Co ciekawe, program nie został wyprodukowany przez telewizję MTV, ale przez Fox Reality Channel. MTV stwierdziła, że program doskonale będzie się nadawał do wizerunku stacji, i wykupiła prawo do emisji „cielesnych bitew”. Program stał się niezwykle popularny dzięki kontrowersjom, które wzbudzał, zwłaszcza wśród bardziej krytycznej i wymagającej damskiej widowni. Zanim trafił do MTV, zdążył już rozsierdzić amerykańskie feministki. W Internecie znalazłem niezwykle ciekawy blog feministyczny, który oprócz piętnowania seksistowskich reklam czy filmów poświęca swoją uwagę również Battle of the Bods. (...)

Zdecydowałem się zamieścić cały cytat, ponieważ bardzo podoba mi się język, jakiego używa autorka do, skądinąd konstruktywnej, krytyki. Ponadto tekst ten jest również streszczeniem formuły programu, chociaż nie da się ukryć, że ma trochę inny wydźwięk niż te ze strony MTV. W wolnym tłumaczeniu tekst ten brzmi:

"Fox Reality wypłynęło na nową mieliznę swoim show Battle of the Bods, który ustawia pięć kobiet w bikini do walki przeciwko sobie, bazującej na tym, jak każda z ich „seksualnych” części ciała zostanie oceniona i zestawiona w szeregu. Im bliższe będzie ich uszeregowanie do tego, jak ocenili je mężczyźni, tym bliżej będą kobiety do nagrody. Jestem całkowicie za kochaniem czyjegoś ciała, ale to jest dokładny przykład systematycznego seksizmu, który doprowadza mnie do szału. Program nie jest o wielbieniu fizyczności albo nawet o nauce, jak czuć się dobrze i seksownie, będąc nago; jest o tym, jak twoje ciało jest beznadziejne w porównaniu z ciałem kogoś innego, jeśli nie odpowiada standardom piękna stworzonym przez mężczyzn. I to nie wszystko, ponieważ kobiety w tym show muszą najpierw rozedrzeć się na strzępy" [tłumaczenie własne – W.K.].

Autorka zwraca uwagę na dwa aspekty: zmuszanie kobiet do walki za pomocą swoich ciał oraz męskie standardy piękna, które tworzą zasady tej walki. Kobiety muszą odpowiednio ocenić biust, pośladki i nogi, zarówno swoje, jak i rywalek. Przewrotne zasady programu nakazują im nie tylko atakować ciała innych kobiet, ale też pójść na kompromis i uznać swoje ciało za gorsze, jeżeli ich ciała zostaną uznane za gorsze w klasyfikacji przez „koleżanki” z „drużyny”. Mamy tu do czynienia z paradoksem. Z jednej strony generowany jest konflikt, którego przedmiotem jest atrakcyjność ciała każdej uczestniczki, a z drugiej na nastawionych bojowo zawodniczkach wymusza się postawę ugodową, która w praktyce ma zmusić je do uznania czyjejś wyższości.

Bohaterem tego paradoksu jest ciało – rzecz integralna, intymna i przede wszystkim własna. W programie tym intymność jest nie tylko obnażona, ale
i zdegradowana, podporządkowana pewnym standardom. Na uwagę – powtórzę – zasługuje język cytowanej feministki, w szczególności wyrażenie pits five women in bikini, które przetłumaczyłem jako „ustawia do walki pięć kobiet w bikini”. Słowo pit, jak wiele słów w języku angielskim, ma wiele konotacji. Może oznaczać „szyb wiertniczy”, „wybój”, „jamę w ziemi” lub po prostu „dół”. Terminem pit zwykło się również określać „areny”, na których walczą na śmierć i życie dwa psy, podczas gdy zgromadzeni widzowie podbijają zakłady. Jakkolwiek walki psów były popularne na świecie od dawien dawna, to w pewnym okresie wyhodowano nawet specjalną rasę, ściśle przeznaczoną do tego celu. Mowa tu oczywiście o psach rasy pit bull terrier potocznie nazywanych pittbulami. Psy te poddawano okrutnej tresurze, która miała uczynić je niewrażliwymi na ból i zajadłymi w walce. Autorka bloga celowo użyła wyrażenia pit, aby podkreślić przewrotną formułę programu. Program jest bowiem niczym innym jak bezwzględną tresurą zarówno uczestniczek, jak i widzów (obojga płci). (...)

Kultura popularna każe, zarówno kobietom, jak i mężczyznom, wyznawać określone „esencjonalne prawdy”. Prawdy te serwowane są nie jako wiara, lecz jako wiedza, wiedza absolutna i niezbywalna. Kultura popularna w swoich mechanizmach nie różni się od innych modeli kultury. Nie szczędzi pochwał wszystkim tym, którzy decydują się podążać według jej zasad, i z lubością szykanuje wszystkich, którzy znaleźli się poza jej granicami. (...)

Program Battle of the Bods można potraktować jako miniaturową wersję świata rzeczywistego. Bohaterki programu i męscy jurorzy oceniają jedną prawdę na temat idealnych kobiecych piersi, ładnej pupy i pięknych nóg. Jeśli widzowie jakimś cudem nie znają tych prawd, już po jednym odcinku dowiedzą się, że duży biust jest lepszy od małego, że pośladki muszą być jędrne i okrągłe, a nogi najlepiej, żeby były długie aż do nieba. Pamiętam jeden z odcinków polskiej wersji programu, w którym kształtna uczestniczka równała z ziemią chudą i „płaską” przeciwniczkę, bez kozery chwaląc się swoimi cudownie wyrzeźbionymi przez chirurga piersiami. Bez problemu wywalczyła sobie pierwsze miejsce w klasyfikacji zarówno wśród innych uczestniczek, jak i jurorów. W owym odcinku można zobaczyć po prostu opowieść o tym, jak jedne piersi wygrywają z drugimi. Bardziej wnikliwy obserwator dostrzeże tam jeszcze jedną i chyba jeszcze smutniejszą historię. Będzie to opowieść o tym, jak „tresura” dobiegła końca, jak młoda kobieta jest w stanie zrezygnować ze swojej naturalności i poddać swoje ciało okrutnej dyscyplinie kultury. Oczywiście rzeczona bohaterka powie, że modeluje swoje ciało dla siebie, ponieważ chce się podobać. Robi tak jednak dlatego, że wierzy w określone prawdy o pięknie owe stworzone przez mężczyzn i dla mężczyzn standardy.

Zobacz też: Jakim jesteś odbiorcą przekazów medialnych?

Mężczyźni pod lupą

Popkultura stawia za swój cel nie tylko kobiety, lecz również mężczyzn, każąc im wierzyć w mit o pięknie idealnym i na jego wzór dyscyplinować swoje ciało. Wspomniałem już o wzorze piękna promowanym przez popularne męskie lifestylowe magazyny. Kobiety mają swoje wyznaczniki w postaci biustu, pośladków i nóg. Mężczyznom każe się natomiast zwiększać obwód bicepsa, rzeźbić klatkę piersiową i mięśnie brzucha tak, aby fakturą przypominały kaloryfer. Czytelnicy „Sukcesu” mogą dowiedzieć się także, że pięknie wyrzeźbione ciało najlepiej prezentuje się w kolorze złotej opalenizny, o czym trzeba koniecznie pamiętać przed zbliżającym się sezonem plażowych wybiegów.

Prawdą jest, że mężczyźni potrafią, równie mocno lub nawet bardziej niż kobiety, przeżywać niedostatki swojego ciała. Wystarczy wpisać w Google hasło „mały członek”, żeby wyświetliło się nam ponad 223 tys. wyników. Większość z nich odsyła wytrwałego badacza kultury współczesnej do różnego rodzaju forów internetowych, na których internauci obojga płci debatują, używając różnego i częstokroć barwnego języka na temat idealnego rozmiaru męskiego narządu płciowego i ewentualnych sposobów na jego poprawienie. Anonimowe wpisy pokazują, jak bardzo mężczyźni potrafią być przewrażliwieni na punkcie tego jednego aspektu swojego ciała. Niektóre wpisy z jednej strony trącą wręcz histerią i mazgajstwem lub z drugiej strony niskich lotów aroganckim chwalipięctwem. Poziom skoncentrowania na swoim ciele jest tu tak wysoki, że mężczyźni wydają się sfeminizowani, aby nie powiedzieć: zniewieściali. Druga część wyświetlonych wyników pokazuje, że owa męska histeria ma swój cel. Możemy zobaczyć wątpliwej wiarygodności adresy pseudoklinik, sklepów z używkami i „licencjonowane” metody ćwiczeń. Wszystko po to, aby „pomóc” mężczyznom w ich problemie, oczywiście za odpowiednią opłatą. (...)

A jak było kiedyś?

W dawnych wiekach ciało mężczyzny było zamknięte w okowach funkcjonalności. Mężczyzna nie mógł być piękny, lecz dzielny, silny i mądry. Cielesne piękno rzymskiego legionistynie było celem, lecz niejako skutkiem ubocznym. Mężczyznę, dla którego piękno było celem samym w sobie, uznawano za zniewieściałego i z całą surowością był on potępiany przez tradycyjne społeczeństwo. (...)

Wygląd ciała mężczyzny był rezultatem ewolucyjnego przystosowania się do warunków, w jakich przyszło mu żyć. Podobnie rzecz się miała w przypadku ciała kobiety. Musiało być ono dostosowane do roli, jaką przyszło jej odgrywać w owych ciężkich czasach. Jako że śmiertelność dzieci była ogromna, zapotrzebowanie na wojowników równie wielkie, rola ta była głównie reprodukcyjna. Wiązało się to w sposób oczywisty z preferowaniem określonych kształtów kobiecego ciała, dużym wzięciem cieszyły się więc kobiety o szerokich biodrach i dużych piersiach, co dawało nadzieję na całą rzeszę zdrowych potomków.

Oczywiście zarówno w starożytności, jak i w średniowieczu istniały obowiązujące wzory kulturowe, które również się zmieniały. Wieki przeszłe nie były wolne od dyktatów mody i chwilowych trendów. W ramach tych trendów ujawniała się kolejna wspomniana przeze mnie funkcja kobiecego piękna – funkcja estetyczna. Kobieta była konieczną i dopełniającą ozdobą dla mężczyzny. Kiedy przyjrzymy się owym średniowiecznym modom i trendom, zauważymy, że mimo rozmaitych wariacji zawsze starły się być zgodne z ewolucyjnym paradygmatem funkcjonalności ciała.

Swoiste wypaczenie owego paradygmatu przyniosła kultura współczesna, kiedy to w centrum znalazło się samo ciało, a nie jego funkcja. Seksualna rewolucja Zachodu – jak nazywa owe przemiany Ch. Taylor – obróciła wszystkie obowiązujące dotąd zasady do góry nogami. Status społeczny i seksualny kobiet i mężczyzn uległ nieodwracalnym wręcz zmianom. (...)

Dzisiaj wymaga się od nas, abyśmy coraz częściej manifestowali naszą tożsamość właśnie za pomocą naszego ciała, a nie intelektu i emocji. (...)

Zobacz też: Rządza władzy, globalizacja i interesy, czyli jak działają reklamy?

Ciało w teledyskach

Jakkolwiek w MTV teledysków jest coraz mniej, nadal są one widocznym i rozpoznawalnym elementem ramówki stacji. Kiedy przyjrzymy się teledyskom Beyoncé, Pussycat Dolls, Rihanny czy Lady Gagi, zobaczymy dokładnie to, o czym mówił M. McLuhan w czasach, kiedy telewizja muzyczna i teledyski nikomu się nawet nie śniły. W teledyskach oczywiście nieważne są słowa piosenek (jest to już dość długo trwająca tendencja). Wbrew pozorom traci na znaczeniu muzyka, która jest tylko kolejną wzbogaconą o kilka bitów wariacją tego, co już kiedyś słyszeliśmy. To, co jest ważne, to ciała, które widzimy w teledyskach: ciała wyzywające, ciała tańczące w ekstatycznym uniesieniu i – co najważniejsze – piękne.

Widz teledysków żywi się samą ich formą, ponieważ to forma staje się jedynym istotnym przekazem. Powrócę w swoim rozważaniu do klubów i dyskotek, w których dziwną i z pozoru irracjonalną regułą jest zwyczaj umieszczania w wybranych częściach sali ekranów prezentujących teledyski z rozmaitych stacji muzycznych. Owa pozorna irracjonalność tkwi w tym, że każdy z ekranów ma wyłączoną fonię, co w praktyce oznacza, iż akompaniamentem dla cielesnego spektaklu rozgrywającego się na ekranie jest muzyka z klubów, należy tu dodać, najczęściej niepasująca rytmem ani stylem do teledysku. To kolejny argument przemawiający za tym, jak współczesna kultura dokonuje przewartościowania ciała jako środka komunikacyjnego.

Kultura współczesna do znanej już od dawien dawna męskiej obsesji na temat kobiecego ciała dołączyła dwie nowe (właściwie „autoobsesje”): obsesje na tle własnego ciała wśród mężczyzn i kobiet.

Przy okazji wspomnianych już wcześniej wideoklipów z MTV warto omówić ową męską obsesję. W 1999 roku miała w MTV miejsce premiera teledysku Untitled (How Does It Feel) czarnoskórego artysty o pseudonimie D’Angelo. Piosenka jest wykonana w soulowym, kojącym rytmie. W języku kultury popularnej takie melodie zwykło się nazywać „przytulańcami” lub „pościelówkami”. Wydaję mi się, że ewentualne tłumaczenie tej kwestii jest zbyteczne, więc przejdę do głównego wątku. Wideoklip był rewolucyjny i nowatorski, ponieważ śpiewający w nim artysta był absolutnie nagi. Jakkolwiek widzowie nie mogli zobaczyć całej nagości artysty (był ukazany od linii bioder w górę), wiadomo było, że jest on nagi. Kamera w klipie zachowuje się jak czuła kochanka, która po kolei odkrywa piękno męskiego ciała. Nie da się ukryć, że w rzeczy samej ciało artysty w klipie jest piękne. Rozwinięte sploty mięśni brzucha, klatki piersiowej i ramion stają się pełnoprawnymi bohaterami teledysku. Mężczyzna jest w tym klipie potraktowany jak artystyczna muza. Dzieje się tutaj to wszystko, o czym mówiłem już wcześniej. Piękno teledysku nie tkwi w jego funkcjonalnej treści, lecz w formie. Mężczyzna został sfeminizowany. Jest wystawiony na pokaz po to, aby go podziwiać i zdobywać. D’Angelo nie zdobył tego ciała, przerzucając skrzynki w dokach czy biegając po poligonie. Jego ciało zostało wyrzeźbione żmudnymi i ciężkimi ćwiczeniami w jednym konkretnym celu – aby je oglądano i podziwiano. W zasadzie nie ma tu żadnej różnicy pomiędzy nim a kobietą, która po całorocznych katorżniczych sesjach fitness kupuje sobie przed sezonem plażowym kostium, w który ma nadzieję się wreszcie zmieścić. Różnica polega chyba tylko na tym, że dla przeciętnej zjadaczki chleba sezon plażowy kończy się we wrześniu (o ile nie jest fanką tunezyjskich plaż), natomiast dla D’Angelo jego jednorazowy pokaz męskiego piękna był zwrotnym punktem w jego karierze. Wideoklip i piosenka wylądowały na listach przebojów, a dla artysty posypały się liczne propozycje współpracy od wytwórni muzycznych i czołowych amerykańskich muzyków sceny rozrywkowej. Z tego, co pamiętam, żadna nie dotyczyła wspólnego rozbierania się na wizji.

MTV jako współtwórca kultury popularnej zastawia na kobiecych i męskich widzów pułapkę ciała. Oczywiście pułapka ta nie różni się treścią od tych znanych z czasopism, reklam czy billboardów. Znacząco natomiast różni się od nich formą przekazu, o której pisał M. McLuhan. (...)

Telewizja nie ogranicza się już tylko do pudła z kineskopem, atakuje nas także z monitorów LCD naszych komputerów oraz wyświetlaczy naszych telefonów komórkowych. Atakuje nas nawet wtedy, kiedy z owych mediów nie korzystamy. Kształtuje nasze wzory zachowań, nasze nawyki i zasady, w które wierzymy. Zaszczepia w nas prawdy, a właściwie propozycje owych prawd, które powinniśmy wyznawać. Zaiste tkwimy w niebezpiecznej pułapce, która zaciska swoje kleszcze długo po tym, jak odłożymy już pilot od telewizora.

Image

Jakkolwiek zarówno mężczyźni, jak i kobiety są ofiarami mitu o pięknie, nie da się ukryć, że negatywne konsekwencje w przypadku niesprostania regułom zawodów piękności w mniejszym stopniu dotykają mężczyzn niż kobiety. Mężczyźni brak fizycznej atrakcyjności mogą rekompensować sobie w innych dziedzinach życia. Mężczyzna brzydki może się zająć gromadzeniem i pomnażaniem kapitału, który prędzej czy później zapewni mu niezbędne piękno w jego życiu – kobietę. Używając określenia „kapitał”, nie mam tu na myśli pieniędzy, chociaż nie da się ukryć, że mogą się one okazać w tej kwestii pomocne. Chodzi o kreowanie odpowiedniego image. Mimo całego tego spustoszenia, którego dokonała w naszych umysłach kultura popularna, jesteśmy wciąż istotami podporządkowanymi ewolucyjnej biologii.

Mężczyźni szukają najlepszych potencjalnych matek dla ich przyszłych dzieci, a kobiety – najlepszych potencjalnych ojców, którzy swym dzieciom będą w stanie zapewnić bezpieczeństwo i stabilność. Kobiety są więc w stanie pójść na pewien kompromis i przymknąć oko na ewentualne fizyczne niedoskonałości swojego partnera i skupić się na walorach jego charakteru. W przypadku mężczyzn nie wygląda to tak wesoło, ponieważ są oni ewolucyjnymi wzrokowcami, co czyni z nich niezwykle krytycznych sędziów swoich przyszłych partnerek. Oczywiście nie należy tu zapominać o wciąż aktualnej funkcji estetycznej kobiety, której zadaniem jest nie tylko towarzyszenie mężczyźnie, ale i jego zdobienie. (...)

Zobacz też: Jak reklamy upiększają świat?

Brzydota

W MTV jest także miejsce na brzydotę. Kiedy pojawia się w wideoklipach, jest zawsze uosabiana przez mężczyzn. Przykładem niezbyt urodziwego artysty może być chociażby nasz rodzimy raper Liroy, przez niektórych, a zwłaszcza przez samego siebie, uważany za prekursora polskiego rapu. W wideoklipie Hello, czy ty czujesz to? możemy zobaczyć (na szczęście ubranego) rapera, który przedstawiając kolejną „twardą” piosenkę o miłości, udowadnia widzom, że od wyglądu D’Angelo dzieli go jakieś kilkanaście lat spędzonych nie w siłowni, tylko na systematycznym zapuszczaniu swojego ciała. Liroy nie wydaje się mieć kompleksów na punkcie swojej otłuszczonej i bladej fizyczności – i broń Boże, nie sugeruję, że powinien je mieć. Gdyby jednak ktokolwiek poczuł się przytłoczony ogromem brzydoty uosabianej przez polskiego rapera, natychmiast znajdzie wizualne ukojenie w osobie ślicznej modelki, która w teledysku radośnie pląsa w basenie i prezentuje swoje, jakże kuszące, kształty.

Kolejnym artystą, którego warto wspomnieć przy okazji moich rozważań o pięknie, jest lider zespołu Marilyn Manson, którego nazwa jest jednocześnie pseudonimem artysty. O Mansonie można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest piękny:

Marilyn Manson – amerykański zespół pochodzący z Fort Lauderdale w stanie Floryda. Grupę założył w 1989 roku Brian Warner, do dziś lider tego zespołu. Nazwa grupy, jak i jednocześnie pseudonim jej wokalisty, to połączenie imienia amerykańskiej aktorki i modelki Marilyn Monroe i nazwiska seryjnego mordercy Charlesa Mansona. Formacja ma na swoim koncie sześć albumów studyjnych, a także wiele zmian składów, image’u i brzmienia… Brian Warner przyszedł na świat w dość tradycyjny sposób. Urodził się 5 stycznia 1969 roku w szpitalu w Canton, stan Ohio. Nie był zbyt lubianym dzieckiem w szkole, nie miał powodzenia u dziewczyn i nie był zbyt towarzyski. Nic dziwnego, skoro jak utrzymuje: „Nienawidzę chodzić tam, gdzie ludzie śmieją się i dobrze się bawią. To wpędza mnie w depresję”. Najchętniej przebywał w swoim własnym towarzystwie, a jego najlepszymi kumplami były książki i własna wyobraźnia. […] Wierzył, że nie urodził się bez powodu. Czuł, że ma bardzo ważną misję do spełnienia. Warner rósł w tym przekonaniu i kombinował, jak przekazać światu to, co ma do powiedzenia.

Powyższa charakterystyka nie mówi nic o tym, że artysta jest brzydki. Jego brzydota nie jest jednak tylko konsekwencją przegranej w genowej loterii, jest ona dokładnie przemyślanym i cierpliwie odgrywanym wizerunkiem scenicznym. Blady, przeraźliwie chudy, wyposażony w soczewki kontaktowe, nadające jego oczom demoniczny wyraz, M. Manson wykracza daleko poza typowy sceniczny image metalowego frontmana. Typowy członek metalowego bandu budzi wizualne skojarzenie z krwawym i dzikim barbarzyńcą, który w V wieku naszej ery razem z gromadą swoich ziomków zadeptał rzymskie imperium. Część muzyków chciała najwyraźniej utrwalić to skojarzenie, ponieważ na plakatach i klipach występowali, dzierżąc odpowiednie rekwizyty, takie jak tasaki, topory i miecze.

Marilyn Manson idzie dalej w swej scenicznej autokreacji. O ile wspomniani wcześniej „metalowi” barbarzyńcy cały czas grają barbarzyńskich mężczyzn, o tyle M. Manson przeistacza się w dziwny, niezbyt estetyczny twór, który prościej byłoby nazwać brzydką, szaloną i chudą kobietą (barbarzyńską oczywiście). Biorąc pod uwagę moje dywagację na temat feminizacji mężczyzn, M. Manson kojarzy się z mężczyzną, a właściwie jego resztkami, które z niego zostaną po zakończeniu procesu jego feminizacji. Jest to swoista wizja tego, co będzie lub mogłoby być, jeśli degenerujące wzory kulturowe będą nadal postępowały w takim tempie. Jego wizerunek doskonale koresponduje z muzyką, którą tworzy jego zespół. Nie jestem fanem M. Mansona, ale przyznam szczerze, że jest parę piosenek i wideoklipów, które uważam za muzyczny i reżyserski majstersztyk. Jego teledyski nie są piękne. Wprost przeciwnie – ohydne i częstokroć niesmaczne. Paradoksem zatem wydaje się fakt, że telewizja MTV nie tylko czynnie promowała twórczość artysty, ale i zagwarantowała mu swego czasu własny program Diary of Marilyn Manson. Jego twórczość była mocna i kontrowersyjna, ale doskonale wpasowała się swoją niszę. Artysta zdobył wierną publiczność wśród nastolatków, którzy zainteresowani byli bardziej „ciemną stroną mocy” niż rytmiczną muzyką dla cheerleaderek. Nie chciałbym w tym miejscu wartościować cheerleaderek, fanów M. Mansona i muzyki, jakiej te grupy słuchają. Chodzi o to, że mają one chyba trochę inne wyobrażenie na temat piękna. (...)

Warto dodać, że pragnienie otaczania się pięknymi kobietami jest nieobce nawet sfeminizowanemu (najwyraźniej pozornie) M. Mansonowi. W wielu wideoklipach widzimy go w niedwuznacznych sytuacjach z kształtnymi dziewczętami, które mimo że często pokryte sztuczną krwią lub iście trupim makijażem, nadal wydają się całkiem atrakcyjne. O M. Mansonie i jego seksownych tancerkach wspomnę jeszcze przy okazji omawiania mitu o seksie w MTV.

Powiedziałem już, że piękno w wideoklipach MTV uosabiane jest zarówno przez mężczyzn, jak i kobiety. W przypadku brzydoty prawo do epatowania niedoskonałościami swojej fizjonomii otrzymują wyłącznie mężczyźni. Brzydkich kobiet w teledyskach nie uświadczymy, chyba że będą ich drugoplanowymi, negatywnymi bohaterkami. Ta estetyczna dyskryminacja wydaje się panować również w emitowanych przez stację programach randkowych i reality show. Koronnym przykładem będzie omawiany przez mnie szerzej Battle of the Bods, w którym próżno szukać osób „ładnych inaczej”.

Umów się z moją mamą

Jest jednak kilka programów wymykających się panującym regułom. Pierwszym programem, który naraża widza na estetyczne wstrząsy, jest Date My Mom ("Umów się z moją mamą"). Jak sugeruje portal MTV, jest to program randkowy o dość niekonwencjonalnym podejściu:

„Date my Mom” to show randkowe „inaczej”. W każdym odcinku serialu jeden ze śmiałków zabierze na randkę trzy mamy kandydatek na dziewczynę. Podczas spotkań będzie próbował się dowiedzieć absolutnie wszystkiego o ich córkach, aby pod koniec randki, na podstawie otrzymanych informacji, wybrać tą jedną jedyną. Czy można znaleźć idealną partnerkę, oceniając jej rodzica w myśl zasady „niedaleko pada jabłko od jabłoni”? Sprawdźcie w „Date My Mom”.

Show jest rzeczywiście dosyć przewrotne w swojej formie. „Biedni” chłopcy próbują przeprowadzić wnikliwe wywiady z mamami swoich przyszłych wybranek, aby się dowiedzieć, jaka jest ich córka. Szczególnie jednak nurtuje ich kwestia, jak tajemnicze panny wyglądają. Często pada zatem pytanie: „jaki sport uprawiają?” albo jeszcze bardziej tendencyjne: „Czy twoja córka jest podobna do ciebie?”. Pytanie o rodzinne podobieństwo jest tym bardziej zasadne, że – jak nie trudno się domyślić – mamy wyglądają przeróżnie. W większości są żywym obrazem prawdziwej amerykańskiej gospodyni domowej.
Są to więc panie średnio zadbane i ze sporą nadwagą. Zdarzają się też mamy sportsmenki, w których uważny widz dostrzeże kobiety tak naprawdę atrakcyjniejsze od swych córek. Widzowie śledzą zmagania naszych bohaterów i co za tym idzie wiedzą, czy w danym przypadku rzeczywiście jabłko spadło niedaleko od jabłoni.

W programie nie ma reguły, piękna matka może mieć brzydką córkę, mama po przejściach może się okazać opiekunką prawdziwego cudu piękności, może też się zdarzyć, że obie panie będą niezbyt urodziwe lub przeciwnie – okażą się wielkiej urody i będą wyglądać „prawie jak siostry”. Cała zabawa polega właśnie na opozycji brzydki/piękny, o której pisał cytowany już przeze mnie U. Eco. Oczywiście bawią się tylko widzowie i tym większa ich jest wesołość, im gorszą decyzję podejmuje „biedny” chłopak. Finałowa decyzja zapada po wszystkich trzech randkach z tajemniczymi mamami. Wszystko zrealizowane jest z wielką pompą i rozmachem godnym hollywoodzkich filmów. Bohater znajduje się na plaży, w tle widzimy fale rozbijające się o skały, a pobliską drogą suną trzy limuzyny z matkami i ich córkami. Najpierw chłopak musi jeszcze raz spotkać się z matkami, których córki odrzucił, i tym samym na własne oczy przekonać się, co stracił. Wszystkiemu towarzyszy nastrojowa muzyka rodem z romantycznej komedii o miłości. Na końcu podjeżdża ostatnia limuzyna ze szczęśliwą mamą i jej córką wybraną przez chłopaka, teraz kamera musi jeszcze zarejestrować mniej lub bardziej szczęśliwy wyraz twarzy bohatera i jego komentarz na temat wyglądu swojej wybranki. Na koniec mama i córka chwytają chłopaka za ręce i biegną plażą, a program się kończy. Nie da się ukryć, że końcowa scena bywa często okrutnie śmieszna, kiedy to szczuplutki chłopaczek biegnie po środku dwóch sporo cięższych od niego kobiet. I właściwie zadajemy sobie pytanie: czy on jeszcze biegnie, czy wręcz już ucieka?

Program okazał się sukcesem na rynku amerykańskim, więc zachwyceni producenci postanowili nakręcić drugi sezon randek z mamami. Planowana jest polska wersja programu, nie wiem jednak, czy realizatorom uda się nakręcić tak śmieszny program jak amerykański, ponieważ trudno będzie znaleźć pary matek i córek o tak „różnej” urodzie, powszechnie przecież wiadomo, że Polki są najładniejsze. MTV wydaję się więc akceptować brzydotę, ale tylko wtedy, kiedy można się z niej śmiać. Czymże jest ten śmiech z brzydoty? W istocie jest kolejnym sposobem na jej piętnowanie. MTV w swoim programie nie tylko daje określone wzorce, jak traktować osoby dalekie od powszechnie panującego standardu piękna, ale i zmusza swoich widzów do okrutnej hipokryzji. Widzowie, obywatele kraju, którego prawie 30% zmaga się z chorobliwą otyłością, w praktyce śmieją się bowiem z samych siebie. I raczej trudno w tym śmiechu dopatrzeć się walorów dydaktycznych, ponieważ widzowie, śmiejąc się z otłuszczonych ciał biegnących plażą, po obejrzeniu programu zrobiliby wszystko, aby nigdy ich ciała nie przybrały takiego właśnie wyglądu. Takiej roli zaprzecza formuła programu. Program zdaje się mówić widzom: „jesteś otyła, więc jesteś brzydka”, „skoro jesteś brzydka, siedź przed telewizorem i śmiej się z innych podobnych tobie”, „bo co tak naprawdę tobie pozostało, niż gapienie się w telewizor i wciąganie kolejnej paczki chipsów?”.

MTV uczyniło z pięknego ciała istotne medium do przekazywania informacji. W wideoklipach piękne figury śpiewają dla nas piosenki, w reality show toczą swoje ckliwe boje z równie ckliwymi przeciwnościami losu, a w teleturniejach randkowych ciała ulegają defragmentacji i uszeregowaniu pod względem ich estetycznej wartości. Piękno w MTV nierozerwalnie związane jest z pięknem ciała. Współczesna kultura każe nam obnażać ciało, gdyż tylko wtedy w owe piękno możemy naprawdę uwierzyć. Widzowie MTV otrzymują wizualną projekcję, jak powinni wyglądać i jak mają swoje ciała prezentować. A trzeba powiedzieć to sobie jeszcze raz, że współczesne ciało istnieje po to, i wydawać by się mogło, że tylko po to, aby je pokazywać. (...)

Ciało, oczywiście piękne i najlepiej rozebrane (na co uskarża się w powyższym tekście filozof), jest w kulturze współczesnej kapitałem – jak już powiedziałem – właściwie jedynym gwarantem tożsamości. Jak uczy nas program Battle of the Bods, tożsamość może być zredukowana do pośladków, biustu i nóg i nie będzie to przeszkodą, aby wygrać program i zdobyć uznanie mężczyzn. Dla uczestniczek programu ten układ wydaje się w porządku. Telewizja łudzi widza nadzieją, że ten ideał pięknego ciała można osiągnąć. Trzeba tylko obejrzeć wszystkie odcinki programu "Jessica Simpson – cena piękna", żeby się dowiedzieć, że na całym świecie ludzie chcą być piękni. Warto się przyjrzeć wszystkich tym przebojowym panienkom, które wydają się śpiewać o niczym, a pokazywać prawie wszystko. Trzeba przecież dokładnie wizualizować sobie swój cel. Można też obejrzeć wszystkie te reklamy przebijające się pomiędzy programami. W końcu „Diet Cola” powstała w konkretnym celu i dla konkretnych ludzi.

MTV a ciało

Na zakończenie chciałbym odpowiedzieć na pytanie postawione na początku artykułu. Gdzie mianowicie sytuuje się MTV na popkulturowej półce? Nie jest to na pewno półka najwyższa, przeznaczona dla ekskluzywnej klienteli o wyrafinowanych wymaganiach. Na tle innych popkulturowych produktów MTV nie wyróżnia się żadnym radykalizmem, przeciwnie – to propozycja niezwykle typowa i standardowa. Po ten kolorowy produkt może sięgnąć każdy, kto jest zainteresowany popkulturowymi produktami konsumpcyjnymi. MTV uczestniczy zarazem w tworzeniu popkulturowej wizji rzeczywistości; z lubością propagując ciałocentryczny model postrzegania rzeczywistości.

Ciało ludzkie jest w MTV poddawane systematycznej defragmentacji, a widzowie uczą się, jak tę defragmentację stosować, nawet po wyłączeniu telewizora. Nie mamy tu do czynienia z kreowaniem nowych wartości, lecz raczej ze zwrotnym odzwierciedlaniem i powtarzaniem wartości, które w popkulturze już istnieją. Ciałocentryczność nie jest przecież tylko aspektem wyróżniającym wyłącznie MTV, lecz całą popkulturę. MTV stanowi coś w rodzaju zwierciadła, które wszystkie najważniejsze popkulturowe mity skupia w kolorowych, roznegliżowanych i jakże krzykliwych programach swojej ramówki i wysyła je w stronę widzów. Wykorzystując „sklepową” metaforę, można powiedzieć, że MTV jest po prostu pigułką pełną makro- i mikroelementów. W składnikach pigułki nie może oczywiście zabraknąć substancji słodzących, dzięki którym smakuje ona jak cukierek. Zanim skończymy konsumować pierwszy kolorowy cukierek, sięgamy do paczki po następny. Na to, że będzie zapamiętany, żaden smak nie ma jednak co liczyć.

Zobacz też: Internet – medium najbardziej interaktywne

Fragment pochodzi z książki "Dyskursy kultury popularnej w społeczeństwie współczesnym" autorstwa Agnieszki Cybal-Michalskiej i Pauliny Wierzby (wydawnictwo Impuls, Kraków 2012). Publikacja za zgodą wydawcy.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA