Czym zatem jest ambicja? Czy to zaleta, czy wada? Jak to się dzieje, że jedni są nią obdarzeni nawet w nadmiarze, podczas gdy inni starannie omijają ambitne zadania? I czy ambicji można się nauczyć?
Liczy się cel i wola
„Ambicja jest tak silną namiętnością człowieka, że jak wysoko byśmy zaszli, to i tak nie czujemy się usatysfakcjonowani” – napisał wieki temu włoski pisarz i historyk Niccole Machiavelli. Choć stworzona tak dawno, ta definicja wcale nie straciła na aktualności.
– Ambicja łączy się z istnieniem pewnego systemu motywacyjnego osobowości – mówi profesor Mirosław Kofta, psycholog osobowości ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. – Celem ludzi ambitnych jest osiągnięcie czegoś, co wciąż pozostaje nieco poza ich zasięgiem. Ta cecha skłania w pewnym zakresie do przekraczania granic samego siebie. Natura tej motywacji polega na tym, że działanie przez nią wywołane nie powoduje zaspokojenia, ale sprawia, że pojawiają się wciąż nowe, jeszcze bardziej ambitne cele. Ambicja to ścieżka rozwojowa – kiedy się na nią wkroczy, nie można z niej zejść. Bo im bardziej się zbliżamy do celu, tym bardziej on się od nas oddala – jak linia horyzontu.
A więc ważny jest cel. Czy jednak tylko on? Przypomnijmy sobie, jak często stawialiśmy przed sobą różne szczytne cele i nic z tego nie wychodziło. Nauczę się języka obcego, schudnę, rzucę palenie. I co? No właśnie nic.
Dlaczego? Bo człowiek ambitny oprócz celu musi być wyposażony też w silną wolę. Brzmi znajomo, tylko... co to takiego ta silna wola?
Sprecyzowaniem tego pojęcia zajmował się niemiecki psycholog Julius Kuhl. Po zbadaniu dziesiątek leni i pracusiów, upartych i leserów stwierdził, że siła woli zależy między innymi od tego, czy dana osoba jest zorientowana na działanie, czy na stan. Hm... nie zabrzmiało prosto? Już wyjaśniam.
Najkrócej rzecz ujmując, orientacja na działanie polega na umiejętności założenia sobie klapek na oczy, które będą zapobiegać rozpraszaniu naszej uwagi i powodować parcie do przodu bez względu na okoliczności. Mam coś zrobić, to zrobię. Nie myślę o niczym innym. Nie ma się co zastanawiać. Raz, dwa! Odwlekanie nie leży w mojej naturze.
Tymczasem orientacja na stan to rozważanie: czy lepiej zrobić tak, czy inaczej. A jakie to będzie miało konsekwencje? A jak się nie uda (bo już się parę razy nie udawało)? Może jest jakieś lepsze rozwiązanie... Skutek jest taki, że do roboty się nie zabieramy albo robimy to niechętnie.
Kuhl jest przekonany, że niektóre osoby są bardziej skłonne do przyjmowania orientacji na stan, inne – na działanie. Od czego to zależy? Od mózgu. A konkretnie od tego, czy mamy mózg, który do prawidłowego funkcjonowania wymaga wciąż nowych bodźców, czy też taki, któremu do pobudzenia wystarczy nowy znaczek w klaserze.
Poszukiwacze wrażeń
Stałe pobudzanie kory mózgowej jest potrzebne, aby wytworzyć w niej stan gotowości do odpowiedniego reagowania na bodźce. Mamy w głowie „aparacik”, który odpowiada za utrzymanie optymalnego dla nas poziomu aktywności – to tak zwany układ siatkowaty. Znajduje się on w części mózgu zwanej pniem. Oddziałuje na mózg przez wydzielanie substancji zwanych neuroprzekaźnikami: serotoniny, noradrenaliny, acetylocholiny, dopaminy. Gdy poziom tej ostatniej w naszym mózgu spada, to znak, że zmniejsza się aktywność kory mózgowej.
A dopamina poza utrzymywaniem naszej uwagi pełni w mózgu jeszcze kilka istotnych funkcji. Między innymi stymuluje komórki w tak zwanym układzie nagrody. Gdy zalewa ów układ, mózg odczuwa przyjemność. Gdy jej brak, domaga się jej. W ten sposób, dostarczając mózgowi przyjemności, poszukujemy wciąż nowych wrażeń, które powodują uwolnienie się dopaminy. Działa to tak: układ siatkowaty pobudza mózg, zalewając go dopaminą, ta wywołuje w nim przyjemność, więc on wciąż się jej domaga. Gdy jej brakuje, zaczynamy poszukiwać bodźców, które uwolnią dopaminę, sprawią nam przyjemność i będą nas utrzymywać w stanie pobudzenia.
Układ siatkowaty każdego z nas ma różną wrażliwość. Niektórzy nie potrzebują wiele, by go pobudzić, inni muszą wciąż działać, odkrywać, poznawać. To, do której należymy grupy, w pewnym stopniu zależy od wychowania. Gdy w dzieciństwie zapewniano nam wiele bodźców, atrakcji, istnieje szansa, że wyrzeźbiły one w naszym mózgu potrzebę stałego rozwoju i zmiany.
Ale uwaga: czasem, choćbyśmy nie wiem jak się wysilali, nasze dziecko i tak nie wyrośnie na ambitnego, rzutkiego działacza. A zarzucanie go kolejnymi kółkami zainteresowań, obowiązkami, lekcjami może wręcz doprowadzić do nerwicy, a nawet depresji.
Układ siatkowaty takiego dziecka jest na tyle czuły, że wystarczy byle bodziec, by go zaspokoić. Dlatego często te dzieci wręcz unikają wrażeń. A każde mocniejsze pobudzenie powoduje, że ich mózg zachowuje się tak jak człowiek wystawiony nagle na bardzo głośną muzykę – pod wpływem silnego bodźca obniża swoją aktywność, tak jakby chciał go stłumić. Wycofuje się. Czy to oznacza, że nie wygramy z genami i ambicji nie da się „zaszczepić”?
– Nikt nie rodzi się ambitny – uważa wielu psychologów. – Ambicja w ogromnym stopniu zależy od wpływu środowiska, w jakim się wychowujemy, ale oddziaływanie tego środowiska, działalność wychowawcza muszą być dostosowane do naszych wrodzonych predyspozycji.
Geny to tylko potencjał
– Każda nasza cecha i nasze zdolności są jakoś genetycznie uwarunkowane, ale żadna cecha i żadne zachowanie nie jest genetycznie zdeterminowane – uspokaja profesor Leszek Kaczmarek, biolog molekularny z Instytutu Biologii Doświadczalnej imienia Nenckiego PAN. – Geny dają nam pewne spektrum zachowania, poza które nie wyjdziemy, ale jest ono bardzo szerokie. Wpływ środowiska jest tu ogromny.
A jednak predyspozycje do zachowań dominujących muszą tkwić w naszych genach, skoro obserwuje się je także u zwierząt, wolnych od kulturowych konwenansów. Etologowie opisują na przykład, jak w stadzie wilków zwierzęta niemal od urodzenia instynktownie dzielą się na bardziej ambitne, tak zwane osobniki alfa, i przeciętną resztę. Alfa są szybsze, sprytniejsze, pierwsze dopychają się do jedzenia. Mogą żyć 10–11 lat, rozmnażają się co roku. Mniej rzutkie wilki rozmnażają się rzadko i żyją często zaledwie cztery lata. A zatem da się powiedzieć, że jedni mają po prostu gen ambicji, podczas gdy inni są go pozbawieni?
– Z pewnością nie – tłumaczy profesor Kaczmarek. – W ludzkie zachowanie zaangażowane są dziesiątki tysięcy genów. Wszystkie wzajemnie na siebie oddziałują. To bardzo skomplikowany proces. Pomyślmy, że w mózgu aktywnych jest około 10–15 tysięcy genów. Gdy dojdzie do uszkodzenia jednego z nich, to na zasadzie kaskady wpłynie to na resztę. Ale nie można mówić, że ambicja, inteligencja czy altruizm są wynikiem działania tylko jednego genu. Myślę raczej, że to, jacy jesteśmy, jest wynikiem współoddziaływania ze sobą wszystkich naszych genów.
Geny pozostawiają jeszcze sporo miejsca na procesy wychowawcze. Należy jednak uważać, by z tym wychowaniem nie przesadzić.
Ambicje rodziców
Najczęstszą pułapką jest narzucanie innym – najczęściej swoim dzieciom – własnych niespełnionych ambicji. Gra na skrzypcach, balet, karate. Cokolwiek to jest, a nie wynika z wewnętrznej motywacji danej osoby, prędzej czy później zostanie przez nią odrzucone. Zadanie narzucone z zewnątrz staje się czymś awersyjnym, od czego należy uciec. Wychodzę na lekcje pianina, ale idę do koleżanki. Zamiast na karate idę na film do kina. Znasz to?
Choć są rodzice, którzy na drodze manipulacji psychologicznej potrafią przekonać swoje dziecko, że ich marzenie jest jego marzeniem.
– Kłopoty zaczną się, gdy u danej osoby rozwinie się ambicja w dziedzinie, w której nie ma ona uzdolnień – ostrzega profesor Kofta. – Może to prowadzić do frustracji, nerwicy, samooszukiwania się, a nawet utraty kontaktu z rzeczywistością. Osoby, którym wmówiono, że mają być wielkimi muzykami, choć ich talent w tym kierunku jest mierny, zaczną z czasem unikać sytuacji, w których ich samoocena mogłaby ulec pogorszeniu. Zaczną żyć w świecie własnych złudzeń.
No i w ten sposób dotarliśmy do jeszcze jednej cechy kluczowej dla ambicji – przekonania o własnej wartości. Powszechnie uważa się, że im jest ono większe, tym łatwiej nam obierać ambitne cele i tym mniej zrażamy się porażkami. Czy to prawda?
Jestem fantastyczny!
Odpowiada na to eksperyment przeprowadzony niedawno przez naukowców z uniwersytetu w Amsterdamie. Grupie studentów na bardzo krótką chwilę wyświetlano na ekranie komputera różne słowa. Trwało to tak krótko, że studenci nie rejestrowali świadomie, co zobaczyli. Jednej grupie pokazywano takie słowa, jak „mądry” czy „uczciwy”. Drugiej – wyrazy bez zabarwienia emocjonalnego, typu „krzesło” czy „rower”. Pokaz słowa poprzedzano wyświetleniem zaimka „ja”. Po zakończeniu eksperymentu badacze sprawdzili, czy u studentów zmienił się poziom samooceny. Okazało się, że poczucie własnej wartości wzrosło u osób, którym prezentowano „pochlebne” słowa. Grupa „krzesłowo-rowerowa” wypadła tu raczej blado.
Następnie studentom nakazano wykonać dość skomplikowane testy. Nietrudno się domyślić, że dobry wynik poprawiał samopoczucie badanych. Ciekawsze jest jednak to, co myślały osoby, które w sprawdzianie wypadły słabo. Otóż ci, którym przed testem podwyższono samoocenę, pokazując „pochlebne” słowa, pozostawali zupełnie niewrażliwi na porażkę. W dalszym ciągu mieli o sobie wysokie mniemanie. Ha! A więc wniosek jest prosty: ludzie wierzący w siebie nie załamują się wobec przeciwności. Zatem powtarzajmy naszym dzieciom od wczesnego dzieciństwa, jak są mądre i zdolne. Tak wychowamy pokolenie ludzi odpornych na niepowodzenia i ostro prących do przodu.
Chwila, chwila. Zaraz ochłodzę ten entuzjazm. Z dalszych badań wynika bowiem, że to właśnie ludzie, których samooceną się nie manipuluje, wykazują więcej cierpliwości i zapału wobec trudnych zadań. I to niezależnie od tego, czy wcześniej ponieśli porażkę, czy odnieśli sukces. Tymczasem owi chronicznie zadowoleni z siebie okazują się bardziej leniwi wobec wyzwań. I to bez względu na liczbę popełnionych wcześniej błędów. Brakuje im motywacji do poprawiania samooceny. Bo po co się wysilać, skoro i tak jest się fantastycznym?
Wnioski z holenderskich badań potwierdza wiele innych obserwacji. Kto z was nie zna osoby z biednej rodziny, z prowincji, pochodzącej bynajmniej nie z inteligencji, która ambicją przebija wszystkich swoich lepiej ustawionych kolegów? Skąd bierze się ta zawziętość w dążeniu do celu?
– Pisał o tym już na przełomie XIX i XX wieku psycholog Alfred Adler – mówi profesor Kofta. – Uważał, że niepowodzenia lub poczucie niższości w jakimś zakresie mogą silnie pobudzać mechanizm kompensacji i wpływać na cechy osobowości. Także na ambicję.
Czy na przykład Franklin Delano Roosevelt zostałby prezydentem USA, gdyby nie zachorował na polio? Choroba była dla niego lekcją cierpliwości i wytrwałości. To ona w dużym stopniu ukształtowała cechy jego charakteru.
Zawał albo przepływ
Jaka jest więc recepta na ambicję? I czy w ogóle opłaca się być ambitnym? Chyba tak, skoro takie osoby są postrzegane nie tylko jako obowiązkowe i rzetelne, ale nawet bardziej inteligentne (i nie mają na to wpływu ich rzeczywiste wyniki w testach na IQ).
Ale uwaga! Wszystko z umiarem. Ludzie o zbyt wygórowanej ambicji częściej od przeciętniaków kończą karierę w szpitalu. Naukowcy dowiedli, że zadania, które pozostawiają swobodę wykonania na najwyższym poziomie, na jaki nas stać, i są dodatkowo poparte czynnikami silnie motywującymi, jak prestiż czy pieniądze, wywołują największe zaangażowanie emocjonalne. Ludzie staną na głowie, by wykonać coś najlepiej, jak potrafią, jeśli stworzy się im do tego odpowiednie warunki.
Jednak nic za darmo – jest to związane ze wzmożeniem akcji serca i wzrostem ciśnienia krwi. Z kolei wzmożenie pracy serca utrzymujące się przez dłuższy czas obciąża serce i sprzyja rozwojowi chorób układu krążenia.
No i jeszcze jedno – gdy to, co robimy, przestaje nam sprawiać przyjemność samo z siebie i zaczyna być jedynie środkiem do celu, stajemy się mniej szczęśliwi.
Ideałem jest, gdy człowiek coś robi, choć nie odnosi z tego żadnych korzyści w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Gdy przyczyną działalności człowieka jest czysta przyjemność. Ten stan opisał Mihaly Csikszentmihalyi z University of Chicago. Nazwał go emocjonalnym przepływem. W nim wszystko się zazębia, a godziny mijają niepostrzeżenie. Uwaga jest całkowicie pochłonięta wykonywaną czynnością. To działanie niezależne od nagród z zewnątrz, istotne tylko z punktu widzenia własnej satysfakcji.
I takiej ambicji wszystkim państwu życzę.
Olga Woźniak/ Przekrój
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!