Czy życie warto zamienić w szampańską zabawę? Czy można po szampańsku zmagać się z monotonią codzienności, wyławiać z niej wyłącznie piękne lub przynajmniej zabawne chwile, jak sztukmistrz wyławia z kapelusza kolejnego królika? Czy można bezkarnie zamienić zwyczajność w niezwyczajność, a wtorek w sobotę?
– Można, a czasem nawet trzeba – zapewniają ludzie o karnawałowych biografiach.
Do szampana podchodzić należy z pełną powagą. Nie może być fałszywy, ani zbyt zmrożony, ani zbyt ciepły, powinien mieć odpowiednią oprawę. Może za to być słodki lub wytrawny, podawany z truflami albo wymyślnym tortem, odkorkowany z wielkim hukiem lub z subtelnym westchnieniem. Podobnie bywa z szampańskim życiem. Ważne, by było oryginalne, by nie doklejano mu trefnej etykiety. Pozostałe reguły są zmienne, zależą od miejsca, czasu i okoliczności.
Franciszek Fiszer. Przedwojenny bon vivant i utracjusz. Był... i tyle. Nie pracował, nie płacił podatków, nie martwił się, jak przeżyć do pierwszego. Przepuścił do cna rodzinne włości. Balował, brylował, filozofował, sypał dowcipami, które do dziś się powtarza: „Zajechała pusta dorożka i wysiadł z niej Leśmian”, „Nie czytałem, więc wiem lepiej” albo „Boga nie ma, ręczę za to swoim honorem”. Fiszer uchodził za żarłoka, pijaka, flirciarza i za szczęśliwego, wolnego człowieka.
Skrzynecki całe swoje życie bawił się i pił, bo – jak zapewniał – alkohol dobrym ludziom zupełnie nie szkodzi. No, może trochę na zdrowie.
Był sobie jeszcze chwilę temu w Łodzi Leon Niemczyk, aktor. On akurat pracował ciężko, miał na swoim koncie prawie 500 filmów. Miał też sześć żon i filmową biografię.
– To, co Leon przeżył, wypił, wyśpiewał, wytańczył i wypalił, zabiłoby dziesięć byków – powiedział niedawno w jednym z wywiadów aktor Jan Nowicki. Dodając, że po świecie chodzą 40-letnie męskie kapcie.
A Niemczyk przeżył 83 lata. Niedługo przed śmiercią przyznał się publicznie, że nie zamierza zmieniać trybu życia, że dopóki na chleb nie mówi „ptaptja”, będzie grał, bawił się i kochał kobiety.
– Wciąż mam apetyt na czereśnie – zapewniał. Słowa „ptaptja” wypowiedzieć nie zdążył.
Marek Karewicz fotograf jazzowy wcale się Niemczykowi nie dziwi. Trudnej sztuce szampańskiego życia oddaje się od czasów powojennych, odkąd wyrósł z krótkich spodenek. Karewicz to bywalec salonów, meloman i konferansjer. Osobiście poprowadził 30 imprez sylwestrowych w klubie Stodoła, setki koncertów, bankietów i balów. Jak z rękawa Karewicz sypie anegdotami z życia pisarza Leopolda Tyrmanda, z którym siedział, gadał i pił przy stoliku we wczesnych Hybrydach, dykteryjkami na temat największych polskich gwiazd jazzu i rocka, jak też aktorów, z naciskiem na późne wybryki Maklakiewicza i Himilsbacha. Pamięta doskonale, w jak niewybredny sposób Himilsbach odmawiał paniom, które prosiły go do tańca (ja przepraszam, ja p..., ja nie tańczę), potrafi odtworzyć każdy kolejny wypad polskich jazzmanów na zakopiańskie Kalatówki. W szczególności ten zakończony wyniesieniem ze schroniska fortepianu i wniesieniem go na Kasprowy Wierch. Po co właściwie jazzmani wlekli przez Suchy Żleb na dużą górę dużych rozmiarów instrument muzyczny?
– Bo na Kasprowym jeszcze fortepianu nie było – wyjaśnia zwięźle Karewicz.
Co ciekawe, człowiek, który bezwzględnie przyznaje się do „bąbelkowego” życia, wcale szampana pić nie lubi. Woli go używać w innych celach. Kiedyś wraz z dziennikarzem radiowym Witoldem Pogranicznym trafił do Doniecka na Ukrainę, by poprowadzić tam miejscowy Klub Polski. Gościnni Ukraińcy podarowali Polakom ciężarówkę gazowanego wina popularnie zwanego nie tylko w dawnym Związku Radzieckim szampanem. Karewicz i Pograniczny postanowili odkorkowywać kolejne butelki pod prysznicem. Bo w donieckim hotelu, w którym ich zakwaterowano, wanny, niestety, nie było.
– Ja gęsto polewałem szampanem Wicia, a Wicio polewał mnie – wspomina fotograf. W efekcie dziennikarz po kilku godzinach musiał skorzystać z porady miejscowego lekarza, a Marek Karewicz zgolić głowę na zero, bo szampańska kąpiel pozostawiła mu na włosach słodką skorupę, której nijak nie dało się zmyć.
– Byłem łysy, ale wciąż przekonany, że życie ze swojej natury jest nadzwyczajne. Do dziś zdania nie zmieniłem – zapewnia artysta. – Życie jest po to, by w nim być. Być i bawić się, jakby każdy nasz dzień wydawał się dniem ostatnim.
Czy za barwny życiorys Karewicz zapłacił wysoką cenę?
– Pewnie mógłbym funkcjonować inaczej, tylko po co? Wolę szampańskie życie, które nie będzie trwało wiecznie, niż nijakie trwające w nieskończoność – mówi fotograf. – Fakt, jestem dziś bardzo schorowanym człowiekiem. Ale nie jestem przekonany, czy byłbym zdrowszy, gdybym całą swoją młodość i starość przesiedział w domu.
Krakowski reżyser Artur „Baron” Więcek (twórca między innymi „Anioła w Krakowie”) umiłowanie do zabawy wyniósł z rodzinnej Limanowej.
– Jest takie góralskie powiedzonko: „Chwała Panu Bogu, Panu Bogu chwała, że się kościół spalił, a knajpa została” – przypomina. Z rodzinnego miasta wyniósł się zaraz po uzyskaniu pełnoletności, bo zauważył, że gdzie jak gdzie, ale w Krakowie knajpiane życie ma długą i szlachetną tradycję.
– Nie o samą knajpę jednak chodzi, lecz o ludzi, których w niej spotkałem – mówi reżyser. I dodaje, że jego twórczość inspirował z jednej strony ksiądz Józef Tischner, a zwłaszcza jego złota rada: „Nie prowdy sukojcie, tylko kolegów”. Z drugiej zaś właśnie koledzy, których spotykał nocą w oparach alkoholu.
– Gdyby nie imprezki, gdyby nie zabawa, pewnie byłbym dziś na bezrobociu – uważa. – Zabawa, zwłaszcza ta zakrapiana alkoholem, wyzwala tysiące zwariowanych pomysłów, które na trzeźwo nigdy by nam nie przyszły do głowy. Wiele takich pomysłów wcieliłem w życie, stały się kanwą moich kolejnych opowieści.
To dzięki zabawie w filmach Więcka pojawili się aktorzy tacy jak Beata i Tomasz Schimscheinerowie, Ewa Kaim, Marta Bizoń czy Bartek Świderski (był barmanem w klubie Barona), dzięki szampańskim nocom wziął w nich udział poeta Marcin Świetlicki czy dziennikarski duet Witold Bereś–Jerzy Skoczylas. Baron bawił się i podpatrywał znajomych, a potem zabawne sytuacje, których był świadkiem, przenosił na ekran. Zatem znalazł się na nim Skoczylas, który bezskutecznie szuka Beresia i odwrotnie, jak też słynny, nieżyjący już krakowski „wariat” zwany Szajbusem, który przemierzał Kraków zaopatrzony w wiśniówkę, skrzeczące radyjko i niekoniecznie wysmakowane poczucie humoru.
– Koń się zesrał, zjedzmy coś ciepłego – w „Aniele w Krakowie” aktor Jerzy Trela, cały w dzwoneczkach, z wiśniówką pod pachą, powtarza zasłyszany przez Barona tekst Szajbusa.
– Jestem tym, kogo na swojej drodze spotykam – dodaje Artur Więcek. – Moje filmy także. Są wypadkową zabawy i świata, który budzi we mnie radość i śmiech. I bardzo konkretnie mnie inspiruje.
Zdaniem reżysera szampańskie życie nie ma jednak nic wspólnego z całkowitym oderwaniem się od rzeczywistości.
– Nie tyle chodzi nawet o umiar, bo z tym bywa różnie, ile o wyznaczone sobie wyraźne granice – mówi. – Jeśli ich nie nakreślimy, w pewnym momencie nie będziemy już mieli do czego wracać. Nazwałbym to umiarkowanym hedonizmem, w którym oprócz cudownej zabawy jest także miejsce na inne cudowne rzeczy. To może być rodzina, twórczość, marzenia i zawsze wewnętrzny imperatyw, który w odpowiednim momencie mówi: dość, dalej już iść nie wolno. Wiecznej zabawy nie ma. Jeśli coś jest wieczne, jest albo destrukcyjne, albo co najmniej nudne. Życie jest szampańskie tylko wtedy, gdy mamy w nim rzekę szampana, nie ocean.
Baronowi zdarzyło się może kilka razy w życiu uczestniczyć w zabawie prawie bez procentów.
– Pewnego razu wódka skończyła się nam o piątej nad ranem, ale tematy do rozmowy nie – wspomina reżyser. – O siódmej jeden z uczestników naszego miłego spotkania zauważył odkrywczo: I widzicie, panowie, jak ładnie można się bawić bez alkoholu?
Artur Więcek wie, że można. Lecz gdyby nie było alkoholu, nie mógłby nikomu opowiedzieć historyjki o torbie Witolda Beresia, dziennikarza, przyjaciela i producenta filmów Barona.
– Baron, gdzie jest moja torba? – zapytał głośno Bereś. Działo się to w nieistniejącym już krakowskim Free Pubie. Zaczęły się nerwowe poszukiwania, w które zaangażowano większość gości oraz załogę. Zaglądano pod stoły, przeszukano wszelkie zakamarki, a nawet męską i damską toaletę. Po długich i bezskutecznych próbach odnalezienia cennego przedmiotu jeden z barmanów rzucił od niechcenia:
– Bereś, a ty w ogóle miałeś torbę?
– Oczywiście, że nie – odpowiedział producent i publicysta. Z pełną powagą w głosie.
Ale Konjo przyznaje, że żyjąc w szampańsko-rewiowej stylistyce, przekroczył kilka granic. Za co płaci. Brakiem rodziny, kobiety, która chciałaby zostać z nim na dłużej, tak zwanej stabilizacji.
– Ale ja jestem nienormalny, zdecydowanie jestem stuknięty. Kiedy to zrozumiałem, poczułem się doskonale! Może dlatego szampańskie balanżki to sens mojego życia – wyjaśnia. – Ponoszę duże koszty takiego życia i jednocześnie dostaję od niego sute nagrody – dodaje. – Jestem wolny i szczery wobec siebie. Jestem błaznem na własne życzenie.
W związku z tym Paweł Konnak miewa czasem kłopoty. Miał je latem 2005 roku w Olecku, gdy na imprezie przygotowanej z myślą o dzieciach witał gości solą, chlebem i wibratorem. A potem wyrecytował dzieciom wierszyk: „Złoty łańcuch masz na klacie, każda laska zdejmie gacie”, za co jeden z oleckich polityków podał Konja do sądu. Rok temu na sali sądowej skruszony Paweł Konnak poprosił wymiar sprawiedliwości o dożywocie, lecz ku swojemu zdumieniu został uniewinniony. Znów był wolny.
– I szczęśliwy, po szampańsku szczęśliwy – zapewnia gdańszczanin. I pielęgnuje swoje życie, śmiech, żart, smaczny i niesmaczny, autoironię. W weekendy wygłupia się, za co mu zresztą płacą. W tygodniu po raz kolejny zwiedza Trójmiasto na rowerze, o ile akurat nie ukradną mu roweru. Czasem trafi na jakąś balanżkę, częściej, jak twierdzi, „odpręża się i obserwuje ptactwo”.
– Rodzina to nie mój styl – przyznaje artystka na swojej stronie internetowej. – Nie nadaję się do małżeństwa, do dzieci, do niedzielnych obiadów z kapustą i kotletem.
Bakuła przyznaje się nawet do tego, że nie lubi dzieci. Zdecydowanie woli przyjęcia. Przede wszystkim jednak ceni sobie wolność wyboru. To największa nagroda za sposób życia, jaki przyjęła.
– Mam prawo wyboru. Czy to nie wspaniałe? – wyjaśnia. – Mogę być sama albo zadzwonić i umówić się z kimś. Samotność? Nie znam tego pojęcia.
Kiedy czuje się samotna, czyta książkę, słucha Bacha, Schuberta albo Scriabina. Albo pracuje.
– Pracować także można po szampańsku – wyjaśnia. – Nie oznacza to jednak, że nie powinniśmy doceniać nadzwyczajnej jakości w życiu, jaką jest zabawa. Zawsze warto się śmiać, żartować sobie z siebie i z innych, flirtować, tańczyć do białego rana, zmieniać sytuacje i przebierać się, choćby za Calineczkę.
Jeszcze kilka lat temu Bakuła zapraszała liczne grono przyjaciół na bale, które organizowała między innymi w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą. Były bale baranie i jarzynowe, pojawiali się na nich goście z pasterskim dzwoneczkiem na szyi lub główką sałaty na głowie, jak też bale białe, które poprzedzała szczegółowa kontrola odzieży uczestników. Gdy okazywało się, że bielizna balowicza jest w innym niż biały kolorze, delikwent po prostu musiał ją zdjąć. Na balach Bakuły noc mieszała się z dniem, a kiedy było zbyt zimno, by tańczyć na ulicach, bawiono się w taksówkach, które zbliżały się do siebie, by goście mogli poplotkować lub przynajmniej stuknąć się kieliszkami.
Dziś Hanna Bakuła woli bawić się w Nowym Jorku, gdzie szampana zaczyna się pić w klubie, a kończy nad ranem nad rzeką, a sylwestra spędzać w Australii, niekoniecznie obserwując kangury.
– Nie jestem wychowawcą ani kaowcem. Wielokrotnie próbowałam zarazić Polaków wirusem radosnej zabawy, która może trwać i trwać, póki starczy sił, zdrowia i ochoty. Nie jestem misjonarką, nie chce mi się już udowadniać innym, jak niewiele trzeba, by znaleźć się w szampańskim humorze, że od czasu do czasu można zdjąć garnitur i zamienić się choćby na jeden wieczór w Myszkę Miki, Smoka Wawelskiego, Elvisa Presleya albo zmywarkę do naczyń – przyznaje malarka. – Nie wyszło mi, czasy temu chyba nie sprzyjają. Może Polakom brakuje dziś do siebie dystansu?
Zdaniem Hanny Bakuły to właśnie dystans do siebie, odejście od rutyny codzienności są najprostszym i najskuteczniejszym sposobem na kolorowe życie.
Można by sądzić, że dla aktora, zwłaszcza takiego jak Kondrat, spełnieniem są kolejne wielkie kreacje podbudowane uwielbieniem widzów i podziwem krytyków. Ostatecznie takie podejście do zawodu wyniósł z domu, w którym życie toczyło się przede wszystkim wokół teatru – ojciec Marka Kondrata, Tadeusz, był aktorem.
– Przez długi czas powielałem rodzinny wzorzec, kolekcjonowałem kolejne role, kolejne dowody uznania. Nakręciłem sto filmów w ciągu 30 lat – przyznaje aktor. – Zdobyłem wiele, z pieniędzmi włącznie. Wpadłem jednak w pułapkę, miałem poczucie, że ciągle muszę coś udawać, powielać. Nagle zrozumiałem, że mam wszystko, ale nie czuję prawdziwego smaku życia. Żyłem w festiwalu sławy, ale jednocześnie w sztucznym świecie, w którym trzeba nieustająco komuś się podobać i z kimś rywalizować.
10 lat temu przypadek sprawił, że Marek Kondrat trafił do regionu Bordeaux, by poznać podstawy winiarstwa.
– Poznałem winiarzy, ludzi, którzy istnieją w iście szampańskim stylu, bo ich życie podporządkowane jest prawdziwej pasji. Oni nie szukają poklasku, za niczym nerwowo nie biegają, lecz trwają w poczuciu wewnętrznego ładu – mówi Kondrat. – Ci ludzie, a większość z nich stanowi kolejne już pokolenie plantatorów, pielęgnują w sobie szacunek dla tego, co trwałe i niezmienne. Tak jak niezmienne i trwałe jest wino, niezależnie od tego, czy jest tylko winem stołowym, czy szampanem z najwyższej półki. Zakochałem się w takim podejściu do życia, tak jak bezgranicznie zakochałem się w winie.
Dziś aktor, który ostatecznie sam zdecydował się sprzedawać wino, częściej niż na planie filmowym bywa na plantacjach rozrzuconych po całym świecie.
– W sile wieku rozpoznałem wreszcie wartości zgodne z moją naturą – wyjaśnia. – Nie mam już ochoty na wielkie życiowe zmiany, męczy mnie pogoń za błyskotkami. Wolę poznać kolejny skrawek ziemi, gdzie uprawia się wino, usiąść z ludźmi przy stole, posłuchać ich historii, oderwać się od spraw przyziemnych, cieszyć się pięknym wieczorem, sączyć napój bogów, delektować się nim, czuć, jak wchodzi w mój krwiobieg. Nie upijać się, ale upajać. Samym winem, samym życiem.
Objąć rękami dzień
Uczeń Sokratesa Arystyp z Cyreny, uważany dziś za ojca hedonizmu, był zdania, że jedynym znanym nam dobrem jest przyjemność. Epikur zainspirowany poglądami Arystypa doszedł do wniosku, iż „przyjemność jest początkiem i celem życia szczęśliwego”. Podobnie uważał Horacy. To jemu zawdzięczamy słynne powiedzenie „carpe diem” – chwytaj dzień. Rzymski poeta dodawał: „Bo przecież nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie...”.
Późniejsze czasy nie sprzyjały już tak beztroskim poglądom na życie – przynajmniej oficjalnie. Średniowiecze było pobożne, cnotliwe i ponure. Jego ciężar przełamali dopiero renesansowi włoscy humaniści, w tym poeta Francesco Petrarka i jego przyjaciel Giovanni Boccaccio, który swoim „Dekameronem” dał upust nieskrępowanej radości życia. Do grona neoepikurejczyków, choć także racjonalistów, dołączył później francuski moralista Michel Eyquem de Montaigne. Notabene ulubiony pisarz Piotra Skrzyneckiego, który za Montaigne’em często wygłaszał złotą myśl: „Jak się sami nie zabawimy, nikt nas nie zabawi”.
Naczelną dewizą francuskiego myśliciela było przekonanie, że powinniśmy poznać siebie, nauczyć się dobrze żyć i dobrze umrzeć. Według niego życie człowieka powinno być „łatwe, przyjemne i rozsądne”.
Być może także pod wpływem Montaigne’a XVIII-wieczny amerykański filozof, wolnomularz i polityk Benjamin Franklin doszedł do wniosku, że szczęśliwe życie człowieka nie oznacza wyłącznie rygorystycznego przestrzegania religijnych norm, że radość bardziej człowieka uposaża niż wieczne umartwianie się i ciągła krucjata w stronę śmierci. – Takie wino na przykład – mawiał Franklin – jest najlepszym dowodem na to, że Bóg nas kocha i lubi widzieć nas szczęśliwymi.
Wiele lat później szkocko-amerykański pisarz Mark Twain zauważył, że ludzie nie dlatego przestają się bawić, że się starzeją, lecz starzeją się, bo się przestają bawić. W sukurs Twainowi przyszedł zmarły w połowie ubiegłego wieku irlandzki dramaturg i noblista George Bernard Show. Pytał prawie retorycznie: Czymże jest życie, jeśli nie szeregiem natchnionych szaleństw? I zaraz uzupełniał pytanie tezą: trzeba tylko szaleństwa umieć popełniać, dodając, że nie powinniśmy pomijać ku temu żadnej sposobności, bo nie zdarzają się one przecież codziennie.
A współczesny belgijski pisarz i duchowny katolicki Phil Bosmans uczy: „Nie ma zbyt wiele czasu, by być szczęśliwym. Dni przemijają szybko. Życie jest krótkie. W księdze naszej przyszłości wpisujemy marzenia, a jakaś niewidzialna ręka nam je przekreśla. Nie mamy wtedy żadnego wyboru. Jeżeli nie jesteśmy szczęśliwi dziś, jak potrafimy być nimi jutro? Wykorzystajmy dzień dzisiejszy. Obejmijmy go obiema rękami”.
Anna Szulc/ Przekrój
ilustracje Joanna Szachowska
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!