Liczy się tylko to, jak dokładnie mnie otulają. Ich ciasnota ogranicza mnie, ale też daje pewność. One mnie podtrzymują, zamykają w sobie, przytulają swoją skórę do mojej, wymazują to, co zbędne i upływający czas.
Każdego ranka powtarza się ten rytuał Kopciuszka. Fakt, że znowu mieszczę się w moje dżinsy rozmiar 36, wyrywa mnie z grona zwykłych śmiertelników, tych, którzy tyją, tych, którzy się starzeją.
Moje ubrania następują jedne po drugich – zawsze w tym samym rozmiarze, identyczne, wybrane na wieczność. Przechodzę przez życie jak cień, padający przy nieruchomym słońcu – niezmiennie taka sama. Moi przyjaciele to lubią, wiedzą, czego się po mnie spodziewać. Żadnych burz i naporów, mało problemów, trzymam się nieco z boku, spokojna i zawsze do dyspozycji.
Niekiedy jednak, ogarnięta smutkiem moich samotnych dni, zakładam botki z czerwonej skóry pytona, żeby zobaczyć, co się wydarzy. Nagle cień znika, a ja staję się płomieniem, wężem. Staję się czerwonym pytonem.
Mężczyźni to czują i niebezpieczeństwo ich pociąga. Do tych botków zawsze nakładam na usta karminową szminkę – gładką i błyszczącą niczym owoc. Jestem Ewą, wężem i jabłkiem.
Nie spieszę się jednak z zerwaniem zakazanego owocu. Dobrze znam tę historię i chcę skorzystać z rozkoszy Edenu. Na tarasach mężczyźni ścigają mnie wzrokiem, zapominając o tych, które siedzą obok nich. Siadam, wysoko zakładając jedną wężową nogę na drugą i wkładając papierosa między moje czerwone wargi. Jeden proponuje mi ogień, inny woła kelnera, trzeci... Ale nie! Jeanneton zna dobrze tę śpiewkę i nie pozwoli się zaliczyć. Ponurym spojrzeniem trzyma ich na dystans i bierze odwet.
Siedząc sama, smakuję moją kawę i papierosa oraz pożerające mnie spojrzenia. Od czasu do czasu zastanawiam się, czy dostrzegają mój rozdwojony język, ale nie, czerwone usta doskonale go maskują.
Ulice mojego Edenu pełne są oczarowanych Adamów, którzy nie wierzą własnym oczom, jakiż to cud powstał z ich własnego żebra. Rzucam okiem do żebraczej miseczki ich pożądania, a ta zaczyna płonąć, rozgrzewając moje zimne serce. Idę nie zatrzymując się, obojętna na ich błagalne prośby. Muszę zająć się sama sobą, powietrzem, które unosi moją pierś, zimnem, które ogarnia mnie coraz bardziej.
Czuję każdy swój ruch – od koniuszków botków po cebulki ściągniętych w koński ogon włosów. Od głowy po obcasy wyprężona jestem niczym struna. Moje wierne ubrania obejmują mnie, podtrzymują i wyciągają. W głowie mi się kręci, jestem napięta i pełna egzaltacji – na granicy bólu. Stukot moich obcasów na chodniku towarzyszy temu biegowi – coraz dalej, coraz szybciej. Hałas robi się ogłuszający. Czuję lekki zawrót głowy, świat staje się niewyraźny.
Tracę poczucie czasu. Mogłabym tak maszerować przez całe godziny, niczym żołnierz. Powietrze otwiera się przede mną i zamyka za moimi plecami, oddzielając mnie od tłumu. Wsłuchuję się w rytm kroków, wczuwam w kołysanie głowy i napięcie łydek w moich siedmiomilowych butach. Jestem ruchem, jestem zmysłowym doznaniem, mieczem tnącym północny wiatr, spadającą gwiazdą, krzykiem pośród nocy.
Moje upojenie jest pustynią, na której jestem tylko ja sama. Śpiew syren unosi się z moich botków i brzmi coraz głośniej, otaczając mnie zewsząd, oddzielając od reszty świata. Inni są tylko pretekstem. Ofiarą jestem ja.
* * *
Obcisłe ubranie spełnia szczególną funkcję: ciasno obejmując ciało, wystawia je na widok publiczny, jasno wytyczając jego kontury. W opowiadaniu tym, w którym wiele elementów przywodzi na myśl psychiczną anoreksję, ubranie pomaga bohaterce realizować chęć panowania nad swoim ciałem. Ciało nie może zmieniać się dowolnie. Ubranie jest narzędziem, które pozwala podmiotowi mierzyć swoją władzę nad nim. Bohaterka rzuca wyzwanie czasowi i niesionym przezeń zmianom.
Cierpiący na psychiczną anoreksje często przywiązują do ubrania nadmierną wagę. Ono stanowi granicę między ciałem i światem zewnętrznym. Pozwala też sprawdzić, czy podmiot doskonale nad ciałem panuje, czy nie przytył, czy się nie zmienił. Ubranie musi więc być obcisłe i obnażać ciało niczym wyzwanie lub – przeciwnie – szerokie, by ukryć wychudzenie ciała.
Najogólniej rzecz biorąc, w życiu codziennym przymierzanie odpowiednich rozmiarów ubrań stanowi dla wielu kobiet próbę, z której za wszelką cenę chcą wyjść zwycięsko. W przeciwnym razie mają dojmujące poczucie osobistej porażki. Konieczność kupowania ubrań w większym rozmiarze oznacza, że ciało wymknęło się spod kontroli i obraz w lustrze nie opowiada własnemu wizerunkowi, który nosimy w głowie. Dla niektórych uczucie to jest nie do zniesienia. Muszą koniecznie powstrzymać zmiany zachodzące w ciele, a raczej we własnym wizerunku. Inaczej bowiem mogą same siebie nie rozpoznać. Ubranie zaczyna więc stanowić łącznik między poszczególnymi stanami ciała. Stroje obcisłe dają poczucie, że ciało nie zmienia się, i pozwalają zachować stabilny i bezpieczny autoportret.
Sposób ubierania się jest rodzajem kodu, w którym kryje się własny wizerunek podmiotu. Może stać się głównym czynnikiem identyfikującym, to jest czymś, dzięki czemu człowiek rozpoznaje siebie jako tę, a nie inną osobę. Jeśli cecha ta jest sztywna, oznacza to, iż podmiot dysponuje bardzo niewielkim marginesem swobody w odniesieniu do własnego wizerunku.
Jak to się dzieje? Wszystko wskazuje na to, że podmiot ma w swojej psychice zakodowany stały i wiarygodny obraz siebie samego. Na ten wizerunek, który jest podstawą własnej tożsamości, nakładają się następnie rozmaite procesy identyfikacyjne. Obraz ten kształtuje się w okresie dziecięcej relacji z matką, której spojrzenie na dziecko odgrywa w nich bardzo ważną rolę. Szczególna wrażliwość wizerunku samego siebie może wynikać z tego, że ta relacja została w jakiś sposób zaburzona. Jeśli, na przykład, matka cierpiała na depresję, nie była w stanie poświęcać swojemu dziecku wystarczającej uwagi.
Zdarza się więc, że podmiot nieustannie szuka spojrzenia innych, by wypełnić tę powstałą w dzieciństwie lukę. Osoba taka próbuje odnaleźć w oczach innych swoją własną tożsamość, ponieważ nie nosi jej w sobie. Ubranie pozwala jej połączyć rozmaite obrazy samej siebie i stworzyć z nich jedną całość, którą czyni w swoim umyśle niezmienną.
Bohaterka opowiadania rozpoznaje siebie w rysującej się pod obcisłym ubraniem szczupłej i zwinnej sylwetce. Buduje swój obraz w ścisłym związku z ideałem lansowanym przez reklamę i media – młodość i szczupła figura. Taki wizerunek wprawia ją w stan narcystycznej egzaltacji.
W tym budowaniu tożsamości „naprawdę pięknej kobiety” szczególną rolę odgrywają czerwone botki. Dodają jej strojowi pikanterii i dorzucają do niego element seksualny. Ten rekwizyt wiele nam mówi o kobiecej tożsamości bohaterki. Jest to kobieta uwodzicielska, niebezpieczna niczym wąż, pożądana przez mężczyzn, ale nieulegająca im.
Czerwień podkreśla widowiskowość i seksualny charakter butów. Kobiece rekwizyty i seksualność nieuchronnie odsyłają nas do pojęcia fetyszyzmu, we freudowskim sensie tego słowa. Według Freuda, fetysz (najczęściej kobiece buty, ale także biżuteria, bielizna, itp.) jest dla kobiety substytutem „braku penisa”. Wchodzi w jego miejsce w symbolicznym równaniu, które zostawia z boku logikę, by wypełnić ten brak, który trzymany jest z dala od świadomości, bowiem odsyła do pojęcia kastracji i związanego z nim lęku. Można więc sądzić, że zawsze gdzieś jest jakiś penis (fetysz), nawet jeśli go wcale nie ma.
Botki ze skóry czerwonego pytona odgrywają tu rolę takiego fallicznego substytutu. Nadają sylwetce charakter wybitnie seksualny i budują wizerunek „naprawdę pięknej kobiety” – kobiety fallicznej, której udało się umknąć przed kastracją.
Fascynacja butami, tak powszechna wśród kobiet (ale i mężczyzn), może więc mieć związek z kompleksem kastracji. To niekończąca się i wciąż powtarzana próba, by „dodać sobie choć odrobinę”...
Powyższy fragment pochodzi z książki Catherine Joubert i Sarah Stern „Rozbierz mnie” wydanej nakładem Agencji Wydawniczej Jacek Santorski & Co.
Więcej o książce przeczytaj TU.
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!