Niestety wiele osób, nabiera się na na mit, że miłość "działa cuda" i "leczy z wcześniejszych ran". Oczywiście. Tylko jak długo? Jak długo można chcieć być dobrym samarytaninem względem drugiego człowieka? Jak długo można znosić pozbawianie się samemu prawa do luksusu, jakim jest wewnętrzny spokój, zamiast codziennej szarpaniny? Jak długo można rezygnować z siebie w imię miłości dla kogoś innego?
Niestety wiem, że można na długie lata. Szczególnie kobiety łatwo wpadają w pułapkę własnej kobiecości i kojarzonej z nią dobroci, tkliwości, zrozumienia, czy milczącego cierpienia dla wyższej sprawy. A miłość dla kobiet jest właśnie wyższą sprawą. O ile nie najwyższą.
Kobiecie tłumaczy się niektóre wybryki mężczyzn z pewną pobłażliwością, ale już te same zachowania u kobiet stają się nieakceptowalne. Pamiętam sytuację, gdy jedna z kobiet mi mówiła, jak skarżyła się swojej matce, że mąż nie pomagał jej w utrzymywaniu. Na co matka odpowiadała "Może ma jakieś swoje kawalerskie długi – daj mu czas. Jakoś to wytrzymasz". Wytrzymywała 3 lata. Potem, gdy nie chciała oddać swoich pieniędzy, na ważne dla męża sprawy, pierwszy raz została pobita. Czy kobiecie zostałoby wybaczone, jeśli przez 3 lata nie zajmowała by się domem i nie łożyła na utrzymanie dziecka?
Inna, by zaskarbić sobie miłość swojego męża, codziennie wyglądała tak, jakby to był najwspanialszy dzień w jej życiu. Perfekcyjnie zajmowała się domem, gotowała wykwintne posiłki, prowadziła otwarty inteligencki dom, w którym zbierała się śmietanka lekarzy z jej otoczenia. Gdy pierwszy raz wylądowała przez męża w szpitalu z połamanymi żebrami, dzwoniła do niego, pytając czemu jeszcze nie przyszedł jej odwiedzić. Czy tej kobiecie ktokolwiek umiałby okazać szacunek?
Kolejna została sama na Wigilię, bo partner miał ważne sprawy na mieście. Ale... nie powiedział jej o tym wcześniej, więc naszykowała wspaniałą kolację i czekała na jego powrót. Ale nie wracał, więc postanowiła go poszukać. Znalazła go w pubie z kolegami, podczas partyjki brydża. Po krótkiej, gwałtownej wymianie zdań została pobita butelką po piwie. Uciekła z płaczem. Następnego dnia partner zadzwonił z żądaniem by zadzwoniła do osób z imprezy i przeprosiła za swoje zachowanie. Zadzwoniła. Czy przypadkiem nie padłby zarzut "ona się nie szanuje"?
Inna co wieczór wypijała drinka, "by się rozluźnić" przed wieczornym spotkaniem z mężem, ponieważ wspólny seks był dla niej zbyt gwałtowny i bolesny, ale "mężczyzna ma swoje potrzeby, więc trzeba je jakoś zaspokajać". Czyż nie miałaby przylepionej etykietki "sfrustrowanej pijaczki"?
Ile takich mitów, nieprawdziwych stwierdzeń czy wymówek każdy z nas słyszał w swoim życiu? Ile takich historii usłyszał od innych ludzi? A ile sam powtarzał, jako prawdę? Ile nieszczęścia jeszcze musi się wydarzyć, abyśmy się ocknęli?
Miłość nie jest stanem, w którym jedna ze stron się poświęca, a druga bierze. A nie dość, że bierze to żąda coraz więcej i więcej i obarcza tę pierwszą winą za swoje zachowanie. Miłość to stan emocjonalny, w którym obie strony czują się OK – są spełnione, zadowolone z czasu który wspólnie spędzają, mają wspólne cele i realizują je w sposób, który oboje aprobują. Jakiekolwiek dłuższe zachwianie poczucia bezpieczeństwa wewnętrznego powinno skłaniać, do szerszej retrospekcji innych uczuć, czy analizy związku w dłuższej perspektywie.
Ważne jest by pamiętać, że własne dobro jest celem nadrzędnym. I jeśli związek, który miał dawać satysfakcję i zadowolenia, daje cierpienie, frustrację i ból, warto się zastanowić z jakiego powodu. Co się zmieniło? Czego wcześniej nie było? – jakich zachowań, przemyśleń czy kontaktów.
Nie można patrzeć na swój związek bez konsekwencji dla dalszej rodziny, dla dzieci, które widzą nieszczęśliwe małżeństwo rodziców, ich dzieci wychowanych przez nieszczęśliwe i skrzywdzone nierozumieniem miłości dzieci. Błędne koło, które zatacza coraz szersze kręgi. Stąd tyle mówi się o terapii rodzin. Całych rodzin. Matki i ojcowie przekazują swoim dzieciom te same wzory, które znają ze swojej przeszłości – nie robią tego przeważnie ze złych intencji. Po prostu nie potrafią inaczej. Życie to proces, którego celem jest nasz wewnętrzny rozwój. Tyle czasu poświęcamy na edukację intelektualną, pracę czy rozrywkę. W stosunku do tego, czas który poświęcamy na własne przemyślenia dotyczące nas samych, jest niesamowicie mały lub go po prostu nie ma, bo zostaje zepchnięty na margines znaczeń.
W psychologii funkcjonuje termin zwany podstawowym błędem atrybucji. Zjawisko to polega na tym, że my ludzie mamy taką skłonność do wyjaśniania zdarzeń, które przytrafiają się innym osobom, w oparciu o domniemywane znaczenia wewnętrzne jakie przypisujemy danej osobie. Stąd tak łatwo nam powiedzieć, "ona jest beznadziejna, ma o wszystko pretensję...", zamiast poszukać wyjaśnienia tego stanu rzeczy w czynnikach sytuacyjnych. Być może jest taka, bo pracuje po 12 godzin dziennie w miejscu, którego szczerze nie cierpi, a jej praca nie przynosi takich efektów, jak by chciała. I nie umie sobie z tym inaczej poradzić, jak poprzez odczuwanie frustracji...
Ta potrzeba widzenia ludzi i zjawisk w szerszej perspektywie jest bardzo ważna. Dzięki temu uwrażliwiamy się na innych ludzi. Takie wewnętrzne otwarcie, daje poczucie rzetelniejszej perspektywy poznawczej. Wychodzenia poza utarte schematy. Przyspiesza rozwój osobisty, co w dłuższej perspektywie chroni przed wikłaniem się w trudne emocjonalnie sytuacje. Trzymajmy się tego w codziennych zmaganiach. Przemoc tak, jak każde złe wydarzenia, by mogła się rozprzestrzeniać musi mieć podatny grunt, na którym osiądzie i zapuści korzenie. Rzetelne pozbawienie się własnych traum z przeszłości, może to skutecznie uniemożliwiać. Dbajmy o siebie nawzajem.
Aneta Styńska z wykształcenia psycholog społeczny. Dodatkowo ukończyła Studium Przeciwdziałania Przemocy w Rodzinie Instytutu Psychologii Zdrowia. Właścicielka Internetowej Poradni Psychologicznej - Psychorada.pl www.psychorada.pl
Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!